Asso odpoczywał na gałęzi dębu podziwiając wieczorne niebo. Zmęczony polowaniem postanowił poddać się medytacji. Chciał zatrzymać chwilę, pozwolić by jego ciało ogarnęło niezwykłe ciepło królującego tu życia.
Otwarty umysł młodzika podziwiał nie znając ograniczeń, smakował, słuchał i obserwował będąc częścią całości doskonałej, pełnej i scalonej. Tutaj, daleko od hałaśliwej cywilizacji elf był wolny.
W oddali, za wyraźnie zarysowaną sylwetką chłopaka dało się dostrzec niewielkie chaty tak dobrze ukryte w koronach złocistych dębów. Maleńką wioskę w tym gąszczu nazwano Ilemm, tu właśnie Asso przyszedł na świat. Elf ten cichy nigdy się nie wychylał, nikt poza mieszkańcami osady o nim nie słyszał, niczym też nie zasłynął. Chciał by tak pozostało, lecz niestety, jak każdy w tym wieku musiał udać się na spotkanie ze starszym. Miało to nastąpić już wkrótce, dlatego też ostatnie chwile spędzone w tym miejscu miały dla niego ogromną wartość.
Stary Teurg Wassa nauczył go medytacji, ojciec pokazał jak strzelać z łuku i sprawnie poruszać się po drzewach, czy było mu potrzebne coś jeszcze? A jednak, królestwo dumnych elfów było zagrożone, jakiś cień zawisł na gajem. Nawet tutaj, w sercu prastarego gąszczu dało się usłyszeć o grozie.
Mieszkańcy wioski liczyli na Asso, którego czas właśnie nadszedł. Mieli nadzieję, że wysyłając go do miasta uzyskają wreszcie jakiś obraz sytuacji. Niewiedza i brak informacji doprowadzały do paniki. Domysły i zabobony wdzierały się tam gdzie siać mogły największe szkody. Małe społeczności dzikich elfów wypełniające gaj coraz częściej zatrzymywały gońców udających się w stronę stolicy by zasięgnąć języka.
Chłopak uważał, że cały ten chaos to niepotrzebna histeria. Chciał być poza tym, mieszkać tu w spokoju i ciszy.
Słońce chowało się już za horyzont. Asso poczuł, że ciepło ustępuje, dlatego też przerwał medytację i oparł się wygodnie o pień drzewa okrywając ciało płótnem. Zmęczony łowami młodzik nie potrzebował dużo czasu by utonąć w błogim śnie. Kolejny dzień miał być dla niego równie ciężki, wolał spędzić tę noc poza domem.
Ostatnio zmieniony przez Arosal 2014-02-10, 17:08, w całości zmieniany 1 raz
- Na wszystkie wyjące upiory Alkmaaru, ile jeszcze będzie trwało to przesłuchanie?! - wampirzyca skrzywiła się jakby krzyki dobiegające z czeluści zamczyska zadawały jej fizyczny ból. Zasiadała na fotelu zarezerwowanym dla hrabiego, jej smukłe palce masowały skronie.
- Przesłuchanie właściwie się już skończyło, pani.
- Wyjaśnij mi zatem, dlaczego ten elf nadal katuje mnie swoim wrzaskiem? - jadowity syk wydobył się z karminowych warg kobiety. Czarownikowi niemal ugięły się nogi pod ciężarem jej spojrzenia. By przed nim uciec odwrócił się do stolika z ciemnego drewna. Napełnił stojący tam, zgrabny kieliszek i wręczył go nieumarłej. Zapach i ciepło krwi pływającej w szkle zdały się nieco uspokoić jej zszargane nerwy. Nadal jednak oczekiwała odpowiedzi.
- Cóż, kaci dowiedzieli się już wystarczająco dużo od jeńca. Wychodząc jednak, zostawili drzwi celi otwarte... Małe niedopatrzenie.
- Zgniłek i Podrób? - zmrużyła nieco fiołkowe źrenice i upiła niewielkiego łyka życiodajnego płynu.
- Tak, pani. Zdaje się, że wprowadzają swój plan w życie...
- Plan? - delikatna brew wampirzycy uniosła się wyrażając zdziwienie. Jak dwa ghule mogły mieć jakiś plan? Byli co prawda dość niezwykłymi, snującymi się trupami, ale mimo wszystko wydawało się być to czystym absurdem.
Agonalne krzyki i wzywanie wszystkich bóstw Nevendaaru na pomoc, właśnie ucichły. Słodka cisza wypełniła ponure sale posępnego zamczyska. W tej chwili można było usłyszeć nawet ledwo słyszalne metaliczne dźwięki towarzyszące każdemu ruchowi czarownika w jadowicie zielonej szacie. Ten mężczyzna nosił na sobie więcej złotej biżuterii niż krasnoludzki bankier.
- Chcą zrobić prezent dla hrabiego i wręczyć mu go kiedy wróci. Z tego co udało mi się wywnioskować z ich bełkotów i charkotów będzie to model imperialnego galeonu.
Kobieta wcale nie wyglądała na usatysfakcjonowaną z otrzymanej odpowiedzi. Wszystko to wydawało się tak groteskowe i idiotyczne, że z trudem udało jej się powstrzymać od przewrócenia oczami. Mimo to jednak, nieco zaciekawiła ją cała ta tragikomiczna sytuacja.
- Wykonują go z kości. Głównie z palców, żeber i zębów. Imponujące jest również to jak zręcznie potrafili wykonać żagle i olinowanie ze skóry i ścięgien. Podobno brakuje im jeszcze tylko kilku elementów.
- Przymknij się już, Shurlien...
Koronkowa, czarno purpurowa szata zaszeleściła kiedy zwinna postać opuściła wygodne siedzisko. Stukot jej obcasów rozniósł się echem po obszernej sali, mężczyzna trzymając się nieco z tyłu towarzyszył jej, niosąc kieliszek. Splotła ręce pod piersiami i wpatrzyła w obraz zajmujący lwią część ściany naprzeciwko podwyższenia i fotela. Tuż nad wejściem wisiało potężne batalistyczne dzieło. Malarz barwnie i nieco fantazyjnie przedstawił bitwę, w której poległa czarodziejka Taladrielle. Tutaj, klęcząca na wzgórzu, piękna i świetlista, z godnością oczekiwała na śmierć, którą zadać jej miał Mroczny Władca. Artyści lubią przedstawiać wszystko piękniejsze niż jest w rzeczywistości. Ona, Danifae, była tam i widziała śmierć królowej na własne oczy. Siedziała w obrzydliwej kałuży, mieszaninie krwi, błota oraz jej własnych wymiocin i moczu. Pomimo łez i poniżenia próbowała wyglądać godnie kiedy rozszarpywały ją ghule. Tak, to była prawdziwa historia.
Może to i lepiej, że przedstawia się ją w tak romantycznej formie? Utrwala to co prawda fałszywy i przekłamany obraz rzeczywistości jednak dlaczego by nie? Odrobina kolorytu i mistyczności w tym pełnym brudu świecie.
- Ile to już trwa? Ile hrabia jest już poza zamkiem? - odezwała się nagle, odwracając do magika. Zamczysko od dłuższego czasu pozostawało bez pana, wyjechał z ważną misją do Ras Al Kaimah zabierając ze sobą tylko tego obrzydliwego, pokracznego lisza i jej siostrę, Talindrę. Zaczynało jej się nużyć zarządzenie sługami i dbanie o ich dyscyplinę. Czuła się samotna.
- Dwa miesiące, pani. Lada dzień a hrabia powinien powrócić.
- Mam nadzieję... Jestem taka niedopieszczona... - wampirzyca westchnęła teatralnie odrzucając do tyłu burzę kruczoczarnych loków.
- Moja pani... jeśli tylko mogę w jakiś sposób...
Blade policzki magusa spłonęły czerwienią. Nerwowo odwrócił wzrok, wlepiając spojrzenie w cienie drgające pod wpływem płomieni w potężnym kominku. Perlisty śmiech zahuczał mu w uszach, obijał się od kolumn, ścian i sufitu, wdzierał się w najmroczniejsze nawet zakątki dworzyszcza.
- Nie schlebiaj sobie, czarowniku. Idź lepiej sprawdzić co wyciągnęli z tego elfa kaci.
Jej głos ciął powietrze jak lodowate ostrze. Człowiek skulił się nieco w sobie, pochylił głowę.
- Tak pani...
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Z południowego traku do rycerskiej włości nadchodziła mała banda konna, ciągnąca za sobą, przywiązanych sznurami, chłopów. Na przeciw tej grupie wyszedł Kosmas, kawaler ziemi intejskiej.
- Widzę, że się udało Ci złapać tych zbiegów! Niechaj Wszechojciec Ci w dzieciach pobłogosławi!
Czasy były ciężkie. Walki wewnątrz Imperium, ekspansja elfów, coraz częstsze napady zielonoskórych, inne wydarzenia i plotki nie pomagały nikomu. Wielu przestało wierzyć w protekcję Wszechojca nad tym państwem. Przy tych nastrojach chłopi coraz częściej i chętniej uciekali w dzikie rejony i ościenne, mizerne księstwa.
- Nie szyj mi tu z tych frazesów, Kosmasie. Złapałem Ci chłopków, teraz oczekujemy na resztę zapłaty.
Słowa te wypowiedział Narses, dawny rycerz imperialny, aktualny przywódca łowców głów, chłopów, niewolników i czego to człowiek chcieć nie będzie. Pstryknął palcami a jego ludzie przeciągnęli jeńców przed oblicze ich niegdysiejszego pana. Kosmas powoli zlustrował chamską gromadkę swoim srogim okiem, następnie uderzył jednego z nich na odlew. Do swoich ludzi zrobił kawaler kilka gestów. Jego zbrojni zabrali towar a ekonom przyniósł worek ze złotem.
- Transakcja potwierdzona. Jak będziesz znów w potrzebie to wiesz, gdzie mnie szukać.
Po skończeniu interesów łowcy odeszli do swej kryjówki. Był to kompleks szałasów i bud ukryty w głębokim lesie. Tradycyjnie, po zachodzie Słońca, banda przysiadła do podziału łupów oraz planowania kroków na przyszłość. O ile ta pierwsza część poszła bez problemów to już z tym drugim była kompletna katastrofa. Wszyscy chcieli się rozejść po domach z wyjątkiem przywódcy - Narsesa. On chciał dokonać łowów na ziemi Przymierza. Jest tam ktoś do odstrzału z nieoficjalnego ramienia władz Imperium, a służby specjalne z pewnych powodów miały związane ręce. Narses był tym zainteresowany nie przez nagrody materialne, ale możliwość odzyskania dawnych zaszczytów, ziem i tytułów. Niestety, ale wszyscy inni byli już zmęczeni takim życiem. Jeszcze tej samej nocy banda łowców rozeszła się na wszystkie strony. Narses został sam...
Ostatnio zmieniony przez byzsla 2014-02-09, 21:53, w całości zmieniany 1 raz
Nienawidził gdy jego pracę kojarzono tylko z wykopaliskami i badaniami starych ruin. Niestety zbyt często takie uproszczenia gościły w głowach kmieci, szlachty a nawet, pożal się boże, niektórych magów! Nikt nie wspominał o tygodniach, a nawet miesiącach spędzonych w bibliotekach, gdzie odczytywał prastare runy i rozszyfrowywał prymitywne mapy pradawnych. Uważali go za rabusia, sępa, który żeruje nad bogactwem zmarłych, a przecież to dzięki niemu zbiory Imperium poszerzyły się o tomy, których treści nieznane były wielu uczonym. Nienawidził ich wszystkich!
A jednak czołgał się teraz, niczym złodziej, w brudnym i ciemnym korytarzu, gdzie nawet goblin musiałby się schylać stając się jeszcze niższą i nędzną kreaturą. Jaki miał jednak wybór? Nie posiadał wielkiego majątku na wynajem porządnych pracowników, a ci zabobonni głupcy, którzy pomagali mu za garść miedziaków zburzyć ściany świątyni, nigdy by nie zeszli tam, skąd on wracał. Poza tym przywykł, by w chwilach najwyższej próby ufać tylko sobie, a znalezisko, które trzymał pod starym płaszczem imperialnych zabójców, mogło być najważniejszym w jego karierze.
- O rany, wróciłeś, szefuniu!- Głos który towarzyszył Gardharusowi wielu już lat, dotarł do jego uszu zanim wzrok ponownie przyzwyczaił się do promieni słońca padających na coś, co kiedyś było dziedzińcem świątyni.- Masz... masz jakieś błyskotki, prawda? Tam musiało być coś...
- Zamknij się, Brin! Właśnie przez pół dnia tarzałem się w gównie, bo ani ty, ani żaden z was, idioci, nie miał odwagi się pobrudzić! Masz jeszcze czelność dopytywać się o udział w moim znalezisku?- Brin towarzyszył Garharusowi już od kilku lat, wciąż jednak nie nauczył się rozpoznawać kiedy jego szef nie ma ochoty po raz kolejny przekonywać się o głupocie najemnika.
- Ja... eee... przepraszam szefie... wy głupole! Słyszeliście pana! Nic nie dostaniecie, nieroby jedne!- Pomimo wielu wad Brin posiadał kilka przydatnych talentów, zrzucanie winy z pewnością było jednym z nich.- Spokojnie, mistrzu, już nie będą ci sprawiać problemów, ale... coś chyba tam było, nie? Żeśmy wydali na te badania ładną sumkę.
Na twarzy badacza ruin zagościł chciwy uśmiech.
- Coś? tak, coś tam z pewnością było... Archibaldzie! Rusz się i przydaj się na coś. W środku pozostał sprzęt, pozbieraj go a potem wracaj do obozu. Muszę...- Dobry nastrój w mig opóścił Gardharusa, gdy spora grupa opancerzonych jeźdźców zjawiła się w jego skromnym obozowisku. Jak ci durnie mogli ich nie zauważyć, przecież świątynia znajduje się na wzgórzu, które góruje nad doliną? - Witaj Gardharusie, widzę, że wciąż bawisz się w rozkopywanie mojej ziemi?- Rzekł potężnej postury przywódca jeźdźców. Garharus znał go dobrze, był to Austrian, syn hrabiego Konrada.
- Nie robię niczego, o czym nie uprzedziłem twego ojca, panie.- Odpowiedział badacz, równie przyjacielskim tonem.
- Taaak... jednak gdy prosiłeś o pozwolenie o rozgrzebywanie starych prochów to obiecałeś górę skarbów, czy coś takiego masz już w rękach? - Tak! Znam go dobrze, panie! Nie opuściłby świątyni z pustymi rękami!- Rzekł inny jeździec, młodzik w białej szacie.- Na pewno coś znalazł! - Proszę proszę, toż to uczeń Gunther, nosisz już szaty maga? Kupił ci je tatuś, czy też ukradłeś je komuś lepszemu, jak niejedno z moich odkryć? - Dość!- Krzyknął Austrian powstrzymując odpowiedź maga, który nagle stał się dziwnie purpurowy.- Gardharusie, wiem żeś służył niegdyś w wywiadzie wojskowym cesarza Demosthene'a, ojczyzna raz jeszcze cię potrzebuje. Zostałeś wezwany na front. Jutro wyruszasz wraz z moim ojcem do obozu armii w Brisbourg. - Co? Nie, nie ma mowy! Nie służę już w wywiadzie, królowa Ambrielle mnie zwolniła. Moje badania... - To wyjątkowe okoliczności. Zostaniesz oczywiście wynagrodzony, a twoje badania będą prowadzone przez Obecnego tu maga Gunthera.
Na twarzy młodzieńca i syna hrabiego zagościły tryumfalne uśmiechy, nie było teraz przekleństw, których w myślach nie rzucił Gardharus.
- Czuj się dumny, Gardharusie, możesz teraz przekazać co znalazłeś, twoje zasługi zostaną docenione przez naszych uczonych. - Nic nie znalazłem, panie, ruiny są puste.- Nie dało się powiedzieć tego w bardziej jadowity sposób. Na Austrianie nie zrobiło to jednak wrażenia, skinął tylko lekko głową w stronę dwóch kopaczy, którzy stali za Gardharusem. Badacz ponownie zasmakował ziemi i błota, tym razem jednak Brin towarzyszył swemu szefowi unieruchomiony przez innych kopaczy. Austrian zszedł z konia i podszedł do Garharusa.
-Nic powiadasz? Jakoś ci nie wierzę. Sprawdzić co ukrywa za płaszczem... O co to takiego?- Syn hrabiego trzymał w rękach niewielkie zawiniątko. Gdy zdarł niewielki skrawek materiału, ujrzał niebieski klejnot o wielkości pięści dorosłego mężczyzny.- Proszę proszę, całkiem spory szafir, będzie ładnie zdobił mój skarbiec. Guntherze, możesz zacząć pracę, jezeli znajdziesz więcej takich kamieni, to przyślij je mnie. A tego związać i przygotować do podróży. Ojciec nie wspominał, jak mamy go dostarczyć, ha ha. Jego sługę też, niech ma towarzystwo.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Słońce stało w zenicie więc jak zwykle w południe cieszył się cieniem drzewa szukając w pamięci ciekawych historii użytecznych przy balladach. Niczego jednak z własnych przeżyć nie potrafił zaakceptować jako godny materiał. Ot zwykłe nudne życie.
Skromny udział w rebelii ojca, aresztowanie, tortury, ucieczka.
Czynny udział w polowaniach na elfy dla wuja Crowleja a potem aresztowanie tortury i ucieczka.
Aż dziw, że jego dłonie potrafią mu służyć do gry, co było dalej? Ćwiczenie dłoni jako kieszonkowiec prowadząc do zuchwałej kradzieży rodowych klejnotów jakiegoś szlachcica Verzillinu oraz jak zawsze aresztowania i ucieczki. Na twarzy wędrowca pojawił się szeroki uśmiech, gdyby tylko w państwie rządzonym przez Ambrielle dało się gdzieś uciec. Ile to pozwolili mu się puszyć swym sprytem dzień, dwa nim rano obudził go chłód przytkniętego do gardła sztyletu i całkowicie wyprany z emocji głos: Zainteresowałeś mnie mieszańcu, a to nie zdarza się często. Możesz mnie wysłuchać i przeżyć lub cieszyć się ostaniami godzinami żywota...
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk kroków trzech, sądząc po jednolitym umundurowaniu oraz przypasanych mieczach, wojskowych.
- Patrz Olik, chłopy z całego księstwa ściągają się zaciągnąć a ten tu się wyleguje pod drzewem.
- Śpiewak jakiś, zobacz lutnie ma. Pewnie zamierza za baby tych co na froncie walczą się zabierać – odpowiedział ten zwany Olikiem.
- Czyżby tak było przybłędo?
Wędrowiec mocno przycisnął instrument do piersi - Ależ nie panie oficerze, ja do wojaczki nie zdolny za słabym mnie Wszechojciec uczynił, zawadzałbym tylko mężom jak wy w boju. Maszeruje po koszarach i morale podnoszę żołnierzom by o trudach nie myśleli.
- Morale mówisz – Odpowiedział przywódca grupy, wyraźnie zadowolony z wrażenia jakie wywarł na obcym. - Zatem i nam zaśpiewaj a my tu ocenimy, jak poczuje że mi morale rośnie dam miedziaka, jeśli nie to sprawie że już nikomu humoru nie popsujesz rzępoleniem. - Cała trójka wybuchła śmiechem. Gdy trzęsące się ręce barda wydobyły fałszywe tony z instrumentu, dopiero po kilku próbach udało się mu zagrać prosta melodię.
Szedł oficjer od zachodu
Dumny ze swojego wzwodu
Ponoć wszystkie w mieście kurwy
Twierdzą, że nie ma se równych
Lecz nie w roli ich kochanka
Ale koszarowa branka
Skrzywił się niezadowolony z ostatniego wersu, twarz oficera nabrała za to koloru purpury, wściekły błyskawicznie wyciągnął miecz i uderzył wbijając ostrze w pień.
- Bardowie są posłańcami muzyki, a nie wypada zabijać posłańca za nieprzychylne słowa wiadomości – Znikła cała niepewność jaka wcześniej wykazywał muzyk, wręcz przeciwnie jego postawa i ton wyraźnie wskazywała iż przewaga przeciwników nie robi na nim wrażenia. Oficer nakazał towarzyszom ustawienie się bo bokach obcego odcinając mu drogi ucieczki po czym zaatakował ponownie trafiając w próżnię. Bard nie czekał dłużej błyskawicznie dobył ukrytego sztyletu i poderżnął gardło żołnierza po czym chwycił jego miecz i uderzył na Olika, rozcinając go od pachwiny, aż po brodę. Trzeci z grupy na widok śmierci towarzyszy rzucił się do panicznej ucieczki. Nie odbiegł jednak daleko gdy w udo wbił mu się rzucony nóż. Bard dopiero teraz zauważył, że ten zalany krwią, łzami i moczem chłopak może mieć najwyżej szesnaście lat.
- Nie, Panie błagam nie zabijajcie. Mi kazali, ja nawet nie walczyłem jeszcze, nie chciałem, proszę…
- Spokojnie chłopcze, nie martw się – przyklęknął mu dłoń na ramieniu – wszystko będzie dobrze – mówiąc to przyłożył młodzikowi miecz do piersi, i zdecydowanym ruchem pozbawił go życia.
- Ooh, Shurlien... - nasycona dawką groteskowego, kpiącego erotyzmu fraza rozbrzmiała wśród wilgotnych ścian ponurego zejścia do lochów. W tejże samej chwili zgasły pobliskie ognie i czarownik musiał pogodzić się z pozostaniem sam na sam z lepką, przytłaczającą ciemnością, nietypowo osobową, co wypadałoby zaznaczyć.
Mag zagryzł wargi. O ile w dworze niekoniecznie spotykały go przyjemne rzeczy, to nawiedzający go właśnie gość stanowił ucieleśnienie nieogarnionego, trudnego do zdiagnozowania pod kątem zagrożenia bytu; dla zgłębiających zakazane sztuki trudno o coś gorszego w ich bezpośrednim otoczeniu, jeżeli nie sprawują nad tym żadnej kontroli. Przebijało to bez wątpienia typową pogardę ze strony wampirzej świty.
Opryskliwa odpowiedź nigdy nie nadeszła, stłumiona przez nieprzyjemnie materialny obłok jaki przysłonił mu usta.
- Ciii... zabijasz magię chwili, zwierzaku... - wysyczał mrok, wibrując pogardliwym nibyśmiechem, otaczającym Shurliena ze wszystkich stron. Cień doskonale wiedział, jak zagrać na stłumionych lękach i obsesjach czarownika, jak też i wielu innych śmiertelnych, choć nie tylko; nierzadko zarzucano mu nawet demoniczne korzenie z racji jego metodyki.
- Ale do rzeczy... dama przesiadująca na górze nie współpracuje ze mną tak, jak by należało, Sshurlien. Chcę wiedzieć, co to za elf i co wam powiedział. I oczekuję bardzo dobrej wymówki dlaczego o jego istnieniu muszę dowiadywać się pokrętniej niż zsswykle...
W ciasnym od mroku korytarzu zrobiło się jeszcze mniej miejsca.
Otaczający ją las był spokojny, pachniał tak jak za dawnych lat, zanim jeszcze poznała woń śmierci. Śpiew wilgi niósł się daleko, a dzięcioł żerował gdzieś nieopodal. Zgrabny byk o porożu nadal pokrytym młodzieńczy meszkiem, którego śladami elfka podążała od dłuższego czasu niby cień, nareszcie przystanął i - nie wyczuwając obecności drapieżcy - pochylił łeb. Łowczyni płynnie i bezszelestnie naciągnęła cięciwę, biorąc jelonka na cel. Niespiesznie wycelowała grot, by po chwili posłać bezbłędną strzałę w stronę ofiary. Elfka westchnęła opuszczając łuk, przetarła znużone oczy. Uparta gajówka ozwała się gdzieś nad jej głową.
- Enillen, skoro już postanowiłeś mnie śledzić z łaski swojej przydaj się do czegoś i pomóż zanieść łup do obozowiska - rzuciła łuczniczka, mrużąc oczy i odwracając lekko głowę, by spojrzeć na najlepszego tropiciela w swoim oddziale.
- Pani moja, Fedro - elf odchrząknął, nieco skrępowany, zapewne uważał swoją obecność za niewykrywalną. Lubiła go za przydatność, ale nigdy nie mogła przełknąć faktu, że zwraca się do niej prawdziwym imieniem, tym, którego nienawidziła, gdyż przypominało o jej mieszanym pochodzeniu każdemu, kto je poznał. Było typowo ludzkie, a ludźmi znaczna część elfiej rasy gardziła. - Nie chciałem przeszkadzać - a raczej ściągać piorunów nad swoją głowę przerwaniem mi polowania, poprawiła w myślach półelfka, nadal jednak milcząc i mierząc tropiciela ciemnoszarymi oczyma - ale przynoszę wiadomość. Powinnaś rzucić na to okiem.
Zwłoki były świeże, choć woń jatki zdążyła już ściągnąć pierwszych drapieżców i roje owadów. Półelfka zerknęła na umundurowanie trupa powieszonego za ręce na gałęzi rozłożystego dębu i wykorzystanego w roli żywego celu, był to pierwszej klasy rekrut, szkolony tam, gdzie ona. Lotki strzał sterczących z ciał powiedziały jej, kto był napastnikiem, umiarkowanie okrutne metody nie pozostawiały wątpliwości.
- Imperialni - stwierdziła cicho - podwoić warty wokół obozowiska.
- Ruszaj, masz już wszystko – tymi słowami ojciec chciał pożegnać syna. Asso spojrzał na niego raz jeszcze. Wysoki czarnowłosy elf chciał zachować powagę. Tylko szmaragdowe oczy zdradzały troskę. Ojcowski uścisk na ramieniu młodzika nie słabł, wręcz przeciwnie. Mężczyzna starał się przeciągnąć tę chwilę wprawiając tym samym syna w drobne zakłopotanie. Cały czas towarzyszyły im szepty i śpiewy mieszkańców Ilemm, pochowali się oni gdzieś w złocistych koronach drzew. Miało to dodać otuchy młodemu, odegnać zło i wezwać opiekuńcze duchy. Asso często obserwował podobne rozstania, nie wiedząc, że i na niego kiedyś przyjdzie czas.
Uścisk w końcu zelżał, a więc należało ruszać. Chłopak poprawił wiszący na plecach łuk i odchrząknął, niestety słowa pożegnania ugrzęzły gdzieś w jego gardle.
Miał się kierować na północ, w stronę gaju Nomorten. Nie posiadał żadnej mapy, czy innych pomocy. Do celu prowadziły go jedynie wskazówki mieszkańców wioski. Poruszając się gościńcem powinien natrafić na wzgórze i starą rotundę. Kazano mu w tym miejscu zaczekać na opiekunkę kaplicy.
Dziwny dreszczyk przebiegł po ciele chłopaka. Wciąż czuł nieprzyjemne szczypanie na piersi. Zdobił ją świeży tatuaż przedstawiający smukłą sylwetkę lisa. Wszystkie dzikie elfy w podobny sposób oznaczały swe ciała. Dzięki temu ptak opuszczający rodzinne gniazdo nigdy o nim nie zapominał.
Czarownik dławił się namacalną ciemnością przytłaczającą go z każdej strony. Uczucie obrzydzenia i złości, nie mogąc znaleźć ujścia, rozpoczęły proces bezsensownej szamotaniny, która zakończyła się bolesnym upadkiem na twardą posadzkę. On, Shurlien, teraz jako zielono-złoty kształt odcinający się znacznie od otaczającego go smolistego mroku, pozostawiony na żer dla tego chorego dziwadła. Rzucił jakąś wulgarną frazą w staroalkmaarskim i począł podnosić się z klęczek. Otrzepał poły jadowitej szaty brzęcząc przy tym pierdyliardem złotych ozdóbek, wyprostował się dumnie unosząc czoło.
- Nie muszę nic ci mówić, cieniu - słowo cień, w jego ustach brzmiało wyjątkowo brzydko, pogardliwie, jakby wypluwał jakąś obrzydliwą nieczystość zalegającą mu na języku. W jego uniesionej dłoni zabłysł zielonkawo żółty płomień, nadający czarownikowi upiornego wyglądu. Stworzył on niewielki okrąg światła otaczający człowieka i pozornie odgradzający go od niechcianego rozmówcy.
- Jeżeli próbujesz rozmawiać z Danifae tak jak ze mną, to nic dziwnego. Arystokracja jest dość... drażliwa - prychnął w odpowiedzi. Niecierpliwym gestem ręki nakazał cieniowi usunąć się i nie przeszkadzać mu w wykonywaniu powierzonych zadań - Z resztą niby dlaczego ktokolwiek tutaj miałby z tobą współpracować? Jesteś tylko niematerialną kreaturą.
Wyraził swoje zdanie krzywiąc się paskudnie, wzgardliwie. Swoją drogą, wampirzyca pełniąca aktualnie funkcję namiestnika była bardzo kapryśna i wątpliwym było by dziwo mogło dojść z nią do jakiegokolwiek porozumienia. Nic dziwnego, że zwrócił się do Shurliena, problem jednak polegał na tym, że czarownik darzył kreaturę szczerą nienawiścią.
***
Dłoń o równo przyciętych szponach sunęła pieszczotliwie po smukłym kobiecym boku. Z pełnych ust wydobył się słodki pomruk a zasłony ciemnych rzęs uniosły się powoli odkrywając hipnotyczne fiołkowe oczy.
- Nie masz dosyć mój hrabio? - srebrzysty śmiech zabrzmiał delikatnymi tonami we wnętrzu przytulnie ciemnego namiotu. Wampirzyca obróciła się w stronę mężczyzny, zasiadła na jego biodrach okrakiem i rozpuściła burzę kruczoczarnych loków na plecy. W obozie panowała cisza i nic nie wskazywało na to by ktoś miał przerwać im spokojną, rozkosznie się zapowiadającą noc. Słońce właśnie ginęło za ciemnymi górami majaczącymi jakąś nieokreśloną zagadką, na zachodzie. Cień ogarniał okolicę, pochłaniając stopniowo całą krainę i przygotowując ją do snu. Zaczynały się już odzywać nocne stworzenia przygrywając swoją kojącą melodię.
- Myślałam, że wymęczyłam cię wystarczająco... - udawany zarzut stłumiony został krótkim chichotem towarzyszącym namiętnemu pocałunkowi.
Kroki ciężkich pancernych buciorów w pobliżu nie były czymś niezwykłym, wszak obozowali i towarzyszyło im wojsko. Stale ktoś wykrzykiwał rozkazy lub zwyczajnie kręcił się szukając zajęcia. Nikt jednak nie naruszał prywatności namiotu hrabiego. Nie było ku temu potrzeby. Dlatego też nagłe odsłonięcie płachty wywołało zaskoczony pisk kobiety, która runęła w pościel. Z zadziwiającą prędkością owinęła się szczelnie kołdrą, zasłaniając nagie, jak dotąd piersi.
- Mistrz Gnarl prosi o niezwłoczne spotkanie hrabio - głos pancernego był cholernie nieprzyjemny do słuchania. Brzmiał jak dudnienie wiadra zrzuconego do pustej, głębokiej studni. Shurlien stwierdził kiedyś, że przywodzi mu on na myśl ryk dzikiego tura - Podobno to ważne.
- Czego znów ode mnie chce, przeklętnik... Ani chwili spokoju - syczał przez zaciśnięte kły wampir, gramoląc się na brzeg legowiska. Sięgnął po bufiastą koszulę, którą nałożył na siebie i zajął się zapinaniem licznych, zdobnych guzików.
- Wybacz panie. Mistrz Gnarl rozkazał by pospiesznie cię zawiadomić bez względu na wszystko.
Pomimo treści jaką te słowa niosły wątpliwym było by faktycznie wtargnięcie i przerwanie panu w intymnym momencie robiło mu jakąkolwiek różnicę. Oficer stał jeszcze dłuższą chwilę oczekując na pozwolenie by odejść, choć właściwie nikt stąd go nie wezwał. Hrabia był najwyraźniej jednak zbyt zajęty naciąganiem hajdawerów i sznurowaniem wysokich, podróżnych butów. Narzucił jeszcze na siebie płaszcz i opuścił namiot rzucając postaci w zbroi oschły rozkaz. I tak długo już marudzili podczas tej podróży. Należy zwinąć obóz i ruszyć w dalszą drogę, póki jego zamek stoi jeszcze na swoim miejscu. Cholera wie co się tam może teraz dziać.
- A więc tu byłaś, pani Talindro. Twój namiot był pusty za dnia więc niepokojono się, że coś mogło ci się stać...
- Nie muszę informować nikogo o tym dokąd się udaję i gdzie sypiam, Ecern. Zwłaszcza ciebie - jadowity syk przeciął powietrze niczym lodowate ostrze. Mroczny Władca nie przejął się jednak tonem wampirzycy ani trochę. Bez pardonu wtargnął do wnętrza hrabiowskiego namiotu i metalicznie chrzęszcząc swą ciężką zbroją zbliżył się do legowiska, w którym swą nagość kryła kobieta.
- Jesteście zwykłymi wampirzymi dziwkami, Talindro. Ty i twoja siostrzyczka. Nie macie dla tego szlachetki żadnej wartości.
- Jesteś zazdrosnym chamem. Dobrze wiem jak wpatrujesz się we mnie kiedy myślisz, że tego nie widzę. Pożądasz mnie i pożera cię zazdrość ponieważ jestem poza twoim zasięgiem. I na zawsze poza nim będę prostaku - piękna twarz wykrzywiona była teraz w potwornym grymasie wściekłości, odsłonięte groźnie kły informowały, że jest już na skraju cierpliwości. W jej oczach odbijała się pogarda tego stopnia, że równie dobrze mogła patrzeć teraz na końskie łajno na swojej drodze.
- Mylisz się. My templariusze nie znamy pokus cielesnych, liczy się tylko służba, Mortis - pancerny w ogóle nie wydawał się być poruszony gniewem kobiety - Dlatego właśnie jesteśmy od was lepsi. Wampiry to przeżytek
- Chwalisz się czy żalisz, templariuszu? Kuśka ci nie staje po eksperymentach jakie na was prowadzą? Zejdź mi z oczu bo rzygać mi się chcę jak na ciebie patrzę...
Wymowne splunięcie pod nogi definitywnie skończyło konwersację. Oficer ukłonił się jeszcze ironicznie i opuścił namiot powolnym krokiem.
Talindra miała ochotę rzucić się na niego i rozerwać na strzępy jednak musiała pohamować swój gniew. Jeszcze nie... - powtarzała sobie w myślach - Jeszcze nie teraz. Ale twoja służba bogini powoli się kończy...
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Ostatnio zmieniony przez Raven 2014-02-10, 22:31, w całości zmieniany 1 raz
- Doś! Mam już dość!- Gardharus od trzech dni przebywał w obozie imperialnej armii nieopodal Brisbourga, teraz zachodziło słońce obwieszczając koniec czwartego. Lecz złość, jaką wyzwalało w byłym zabójcy to miejsce, nie słabła ani trochę
- Nie jest tak źle, szefie, przynajmniej jeść i pić dają.- Na słowa Brina, który siedział przy stole i rozkoszował się racjami przysługującymi jego pracodawcy, Gardharus zaprzestał swej niekończącej się wędrówki z jednego końca namiotu na drugi niosąc zgubę wszystkim kielichom, talerzom i innym przedmiotom, którym rzemieślnik poskąpił możliwości oparcia się gniewowi urażonego historyka. Gardharus spojrzał na Brina, który zbyt późno uświadomił sobie, że będzie miał kłopoty.
- Siedzę tu, z dala od przedmiotu moich badań, otoczony zidiociałymi osiłkami, obarczony zadaniami tak skomplikowanymi, że poradziłby sobie z nimi karczmarz Nosibeczka, nie znając celu przeznaczenia tej wycieczki. I ty mi mówisz, że mam się cieszyć, bo raczą mnie twardym mięsem i nieudolnie destylowanym alkoholem?!- Wybuch złości Gardharusa zakończył się spektakularnym ciosem w podbródek Brina, który zwalił nieszczęsnego najemnika na ziemie. Niewiele ulżyło to badaczowi ruin, ale z pewnością podjąłby więcej takich nieefektywnych działań, gdyby nie nagłe wtargnięcie tęgiego żołnierza.
- Przepra… -Czego?!- Krzyknął Gardharus nie kryjąc gniewu powstałego po odebraniu mu prawa do sprania własnego podwładnego.
- A, widzę, że szef zajęty, to może ja później.- Rzekł wojak, którego głos dopiero teraz okazał się znajomy dla wściekłego Gardharusa.
- Co? Archibald! Ty draniu, co tu robisz? I gdzie żeś się podziewał?- Złość błyskawicznie ustąpiła miejsce niemałemu zdziwieniu.
- No bo wtedy, co szef mi kazał te graty zabrać z świątyni. To żem po je poszedł, ale się potknął o jedno dziadostwo i wpadłem do jakiejś studni ciemnej. Zanim się żem wygrzebał to szefa wcięło.
- Ha, „wcięło”! To dobre, a jak się znalazłeś w obozie w tych wojskowych łachmanach?
- No tam na dole, w tej norze ciemnej znaczy, to o coś podziurawił żem portki. Tedy znalazłem na trakcie jakiegoś chłystka ze strzałą we łbie. Mówię sobie, ciuchy całe, to biorę. No ale znalazł mnie jakiś oficjer i zwyzywał od dezerterów, zdrajców i skurwysynów parszywych, ale że ma dobry humor to mnie nie powiesi. Zatargał mnie tu, zakumplowałem się z paroma chłopakami i gdy siedziałem z nimi przy ognisku to przyszedł ten sam oficjer i kazał biec za karę na nocną wartę pilnować tego namiotu i tak pana znalazłem. A jak szef tu trafił? Też go tamten Proszę szanowne GTW o osta ! zatargał?
Gardharus potrzebował chwili by przyswoić sobie tę niezwykłą historię. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają, albo zdarzają tylko w kiepskich opowieściach, co wychodzi na to samo. Szybko jednak dostrzegł korzyści płynące z posiadania własnego człowieka w obozie.
- Archibaldzie, słuchaj uważnie, idź teraz do swoich nowych kamratów, do oficera czy kogokolwiek innego. Jak widzisz jestem uziemiony, a wojskowi niezbyt chętnie gadają z agentami. Dowiedz się gdzie ma zamiar udać się ta zbieranina oszołomów, a wynagrodzę cię na miarę twego sprytu.
- Jasna sprawa! Ale po co mam iść, jak to wiem już?
Tego było już za wiele! Gardharus błyskawicznie zrzucił Brina z krzesła, na które biedak zdążył się ukradkiem ponownie wdrapać i przysunął je Archibaldowi.
- Siadaj. Masz, jedz, pij i gadaj, coś wywęszył.
- No jak szedłem pilnować namiotu szefa to się pomyliłem uprzednio i zalazłem do namiotu tego hrabiego Konrada, czy jakoś tak. Usłyszałem jak szeptał coś, że niedługo trza nam ruszać do Saint Paul, więcej nie wiem, bo prawdziwy strażnik wróć i kopniakiem mnie przegonił. - Archibald, nie wiesz głupi bydlaku jakiś ty mądry. Ale… do Saint Paul? To nie ma żadnego sensu, chyba, że…- Gardharus w mig znalazłem się przy drugim stole, na którym bezładnie leżało kilka map. Pochylił się nad jedną z nich.- Więc mamy ruszyć zatrzymać elfy? Ale dlaczego hrabia nie rusza do Temperance? Przecież to strategicznie…- Nagle wszystko stało się łatwe, a Gardharus poczuł wstyd, że potrzebował niezgrabnego osiłka, by to odgadnąć. Za dużo czasu wśród wykopalisk, przeszło mu przez myśl. Ale jedno musiał przyznać, królowi udało się znakomicie zataić informacje o utracie jednego z największych miast na pograniczu, a raczej królowej. Gardharus pamiętał do jakich sztuczek była zdolna ta kobieta. Oczywiście prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, ale to wystarczy by przegrupować siły i opanować burdel jaki wywoła ta informacja. Ale Gardharusa już to nie będzie dotyczyć, bo w jego myślach zrodził się nowy plan…
- Archibald, zostań z armią, później możesz mi się jeszcze przydać. Brin! Zbieraj się, zaraz ruszamy.
- Co? Ale gdzie?
- Daleko, do Bythazaru. Czas by Sepy spłaciły swe długi. Ja zaś… gdzie indziej.
- Bythazar? Ta jest, ale co z tymi wszystkimi ciurami w obozie gotowymi nas zaszlachtować jak wieprzy przy próbie ucieczki?!
Gardharus nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko paskudnie i zabrał kilka najważniejszych rzeczy.
***
O świcie Gardharus i Brin dosiadali już koni na trakcie daleko poza obozem. Gdy najemnik miał już całkowitą pewność, że żaden pościg nie podąża ich śladami, mógł w końcu wykrzyknąć co ciążyło mu na języku od chwili wyjścia z obozowiska.
- Ha ha! Aleśmy pokazali tym imperialnym patałachom! Ma szef ciosa, ten duży nawet nie zdążył pierdnąć gdy stoczył się na glebę… O, jak mamy jechać do Bythazaru to tędy mi droga nam wiedzie. Zaraz… szef nie jedzie?
- Nie, nie jadę. Jak mam zadbać o nasze interesy to musimy się rozdzielić.
- Zadbać o nasze interesy? A, wiem, chce szef buchnąć ten kamyk co go nam ten szlachetka, psia jego mać, wykradł?
Na twarzy Gardharusa ponownie zagościł uśmiech, którego Brin bardzo nie lubił.
- O, z pewnością go odzyskam. Ale nie teraz. Austrian i Gunther to ignoranci, którzy nigdy nie poznają prawdziwej natury skarbu, przypilnują go dla mnie. Jednak gdy nadejdzie odpowiednia chwila… gdy poznam wszystkie elementy układanki, to wyrwę go z ich zimnych martwych dłoni!
Gardharus pognał konia przed siebie, kilka godzin później pokonywał drogę, na której każdy inny rozsądny człowiek speszyłby w drugą strony. Lecz oni nie mieli takich motywów, co on, a prowadziły go one do Temperance.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Ostatnio zmieniony przez Waskos 2014-02-12, 00:59, w całości zmieniany 2 razy
- Rzekł Shurlien, jedynie śliniący się do wampirzej dziwki przydupas krwiopijczego hrabiego - syknęło z ciemności z wyraźnym zadowoleniem; można było odnieść wrażenie, że istota lubuje się w negatywnych emocjach jakie żywił do niej czarownik - A skoro o tym mowa, wygląda na to, że przyjdzie mi poczekać na obecność pana domu by mieć szanse porozmawiać z kimś zarówno inteligentnym jak i nie odrzucającym zdrowego rozsądku z powodu nieistotnych szczegółów.
Ciemność zabulgotała i demonstracyjnie owinęła się wokół maga, zostawiając mu i jego światłu klaustrofobicznie mało miejsca. Falująca, chaotyczna i przywodząca na myśl wiele obrzydliwych rzeczy, jakie osaczony człowiek miał okazję w swym życiu zobaczyć, powierzchnia cienia ziała zimną, obojętną agresją.
- Zaanonsuj moją rychłą wizytę hrabiemu, gdy tylko wróci, Ssshurlien - rzekł, naśladując pogardę z jaką czarownik zwrócił się do niego wcześniej, dodając jednak nadnaturalną, ciężko do wyczucia nutę.
Równie rychło, jak się zacieśnił, mrok ustąpił, tym razem całkowicie. Samotny kształt mężczyzny spowitego jadowitym światłem stał nieruchomo na środku korytarza.
* * *
Morwan wypuścił z ust kolejny obłok dymu - banalny gest, który pozwalał na utrzymanie się przy zdrowych zmysłach człowiekowi, którego życie postawiło w sytuacji zdecydowanie zbyt ochoczo próbującej mu je wydrzeć. Dla niego było sposobem na udawanie, że nadal jest człowiekiem. Nie czuł się nim od kiedy zamieszkał w okolicach tej przeklętej groty, wykorzystując wiedzę z dziedziny anatomii na sposoby, których istnienia nie podejrzewał gdy pobierał nauki.
Z ciężkim westchnieniem spojrzał w kierunku majaczących na horyzoncie kształtów. Temperance. Dość blisko, by obecność tu była szaleństwem.
Konflikt, o którego ostatecznym wyniku wielu w Imperium nie wiedziało przygasł, a pobojowiska zalegały niepochowanymi trupami. Elfy i ludzie, z przeciwnych brzegów rzeki krwi, jaka wsiąkła w te ziemie, łypali na siebie oczami patroli.
Czasem wydłubując sobie te oczy i wieszając na drzewach.
Wtedy to następowały "gry" spłodzone w umysłach chorych na wojnę.
Czasem mieli szczęście umrzeć zanim zrobiono im wszystko, co zamierzano.
Wtedy doznawali jedynej ulgi znanej w cieniu Temperance.
Czasem los się od nich odwracał i żyli do samego końca.
Wtedy schodzili z tego padołu szalonymi.
Czasem bogowie nienawidzili ich do tego stopnia, że trafiali do niego.
Narses zjechał z głównego traku do lasu - wiedział, że na tym odcinku drogi chętnie przemierzają poborcy myta z silną eskortą, a marnować pieniędzy na nich nie chciał. Potrzeby wojenne oraz odbudowa miast i wsi wymagają wielkich ilości drewna, przez co aktualnie lasy są bardzo rzadkie - niby można byłoby normalnie jechać na koniu, ale jest się bardziej widoczny dla ludzi żyjących dziko w lasach. Dawny bohater ciężko zszedł z rumaka, westchnął głośno i zaprowadził go do lasu. Ziemia była wilgotna i przemarsz z ekwipunkiem nie należał do najłatwiejszych...
W lesie nie było lepiej, albowiem tamten mech trzymał zdecydowanie więcej wody niż ziemia i trawa. Trzeba było jednak maszerować dalej. Na razie było spokojnie, ale Słońce nadal było nad horyzontem - to ta linia wyznaczała granicę bezpieczeństwa w czasie pokoju. Ludzkie oko nie nadaje się do wykrywania niebezpieczeństwa w mroku, co z chęcią wykorzystują wszelkie paskudztwa. Na szczęście Narses miał coś, co dawało łatwo pewną ochronę. W czasie jednych z wypadów na tereny barbarzyńców udało mu zdobyć jakiś dziwny rodzaj jednoosobowego namiotu, który maskował zapach człowieka dziwnym odorem. Rozwinął on go i wczołgał się do środka. Na noc nic nie zjadł, bo racje chciał zaoszczędzić na później.
W nocy śniła mu się córeczka, Anelia. To w związku z nią stał się nikim. Pewnego dnia zniknęła ona, a w posiadłości znaleziono ślady obecności heretyków. Inkwizycja nic nie wykryła, ale rycerze imperium muszą być bez skazy. Żona i syn trafili pod opiekę brata Narsesa, on sam jednak odrzucił tę propozycję - nie chciał łaski upodlającej.
Po ominięciu niebezpiecznego odcinka Narses powrócił na drogę. Można było teraz spokojnie i względnie wygodnie podróżować. Powoli zbliżał się do jakiejś nieznanej mu bliżej osady...
Zapadła cisza, tylko szelest poruszanych wiatrem liści przerywał milczenie lasu. Asso poruszał się powoli, dużo przy tym rozmyślając. Nowy nieprzyjaciel, o którym tak często wspominali mieszkańcy Ilemm cały czas zaprzątał mu głowę. Mówiono o braciach powstających z grobów, o nienazwanej mocy potrafiącej wyrwać ich z wiecznego snu. Chłopak wierzył, że pierwszą garść informacji na ten temat otrzyma w kaplicy, wyrocznie bowiem słynęły ze swej wiedzy i mocy.
Z zamyślenia wyrwało go głośne nawoływanie jakiegoś nieznanego mu ptaka. Odezwał się bardzo blisko, tuż nad jego głową. Po chwili dało się usłyszeć kolejne, odpowiadające mu nieco dalej. Niby nic, wszak ptaki lasy zamieszkiwały od zawsze, ale odgłos przypominający czyjeś lądowanie na ściółce był już powodem do strachu. Elf błyskawicznie schował się za powalonym pniem, mech wyciszył jego szybkie kroki.
- Nie bój się bracie. Powiedz nam lepiej dokąd podążasz – usłyszał męski głos.
Młodzik zamknął oczy, był zażenowany swoją reakcją. Kogóż innego mógł tu spotkać.
- Jestem Asso, dzisiaj o poranku przekroczyłem granice Ilemm… - starał się ukryć opuszczający go powoli strach. Stojący naprzeciwko niego elf chował twarz pod szkarłatnym płótnem. Zdobiący jego tors tatuaż przedstawiający ciernie był niczym podpis. Chłopak pierwszy raz w życiu miał okazję spotkać elitarnego łucznika przymierza. Jego obecność w tym miejscu mogła tylko utwierdzić w przekonaniu, że dzieje się coś złego.
- Dokąd idziesz? – pytanie było krótkie, dało się w nim wyczuć zniecierpliwienie.
- Bracia wysłali mnie do Nomorten, mam się…
- Idź na wschód, wzdłuż strumienia – mężczyzna błyskawicznie wydał rozkaz przerywając odpowiedz chłopaka.
- Ale…
- Na jego końcu, przy niewielkim jeziorze obok skał zobaczysz nasz obóz. Ruszaj! - ton elfa nie pozwalał na sprzeciw. Asso stał nie wiedząc co czynić. Nieoczekiwany gość szykował się już do skoku na pobliską gałąź, zanim to jednak uczynił, wykonał palcami gest mówiący młodzieńcowi wprost „mam cie na oku”. Pozostało tylko wykonać polecenie.
Płomienie były wszędzie. Pożerały swoimi głodnymi jęzorami wszystko do koła, chciwie wyciągając się też w jego stronę. Lizały jego ciężką zbroję, jakby kosztując dopiero, w zapowiedzi uczty jaką urządzą sobie na jego skwierczącym ciele. Krzyknął głośno jednak prócz trzasku pękających pod wpływem żaru traw i gałęzi nie słychać było zupełnie nic. Tak jakby potworny pożar trawiący niewielką polanę pochłaniał rzeczywistość i był jedynym odczuwalnym zjawiskiem. Rozżarzona kłoda z potępieńczym jękiem zwaliła się tuż obok niego wzbijając pod czarne niebo potężną kaskadę iskier.
Zaczynał panikować. Nie miał żadnej drogi ucieczki, do koła tylko martwe ciała pożerane przez nienasycony ogień. Nawet on nie będzie mógł długo opierać się takiej sile potwornego żywiołu. Piekący dym zaczynał go dusić i utrudniał widzenie uderzając w jego twarz ciężkimi, dławiącymi kałdunami.
Wtedy go dostrzegł. Stał kilkanaście kroków przed nim, złowróżbny cień niosący ze sobą śmierć. Ciemna, kudłata sylwetka wilka wpatrzonego prosto w niego. Przerażające ślepia wwiercały się w coraz bardziej spanikowany umysł, zdając się żywić przerażeniem. Zwiastun rychłej zguby zdawał się niematerialny. Kroczył swobodnie lawirując pomiędzy językami płomieni a te zdawały się omijać go i nie czynić mu najmniejszej krzywdy.
Kolejny niemy krzyk zapoczątkował daremną próbę ucieczki. Zbroja ciążyła mu bardziej niż zazwyczaj, ruchy stały się powolne i otępiałe. Upadł na plecy, rozpaczliwie zamachał rękoma. Upiorna postać była coraz bliżej, zdawała się coś mówić jednak szalejący pożar zagłuszał wszystko. Jakiekolwiek jednak słowa wydobywały się z wilczego pyska był pewien, że nie chciał ich słyszeć. Nie chciał umierać! Czuł jak jego ciało zaczyna się powoli smażyć i skwierczeć pod rozgrzanymi do granic możliwości płytami pancerza. Niewyobrażalne cierpienie jakiego nigdy jeszcze nie doznał...
Obudził się z krzykiem, cały mokry od zimnego potu. Jego oddech był niespokojny a serce tłukło się w klatce piersiowej jak oszalałe. Usiadł na posłaniu i zakrył twarz dłońmi próbując dojść do siebie. Koszmar... Istoty jego pokroju w ogóle mogą mieć koszmary? Przecież służył w armii składającej się w większości z potworności jakie wywołują stany lękowe u słabszych psychicznie ludzi. Sięgnął po puchar, ten jednak wypadł mu z drżącej dłoni i upadł głucho na dywany jakimi wyścielano ziemię wewnątrz namiotu. Wino rozlało się leniwie tworząc szkarłatną plamę wsiąkającą powoli w materiał. Z nieznanych mu powodów wywołało to u niego nagły atak paniki. Sapnął coś trwożliwie i począł pospiesznie wygrzebywać się z pościeli. Naciągnął na siebie tylko hajdawery i wybiegł na zewnątrz, w chłodny poranek. Świeża mgła otaczała ich obóz rozbity niemal w sercu jakiegoś nienazwanego nigdy lasu. Włożył głowę do beczki, w której zebrała się deszczówka po nocnej ulewie. Pił długo i łapczywie, jakby chcąc ugasić trawiący jego wnętrze... ogień.
- Za dużo pijesz templariuszu - usłyszał troskliwą uwagę dobiegającą od strony sąsiedniego namiotu. Uniósł powoli twarz i przez krople zimnej wody zalewającej mu oczy spostrzegł postać wampira.
- Każdy z nas ma jakieś problemy, rozumiem to. Może chciałbyś o czymś porozmawiać Ecern? Możesz wszak traktować mnie jak przyjaciela - głos hrabiego był życzliwy i pełen współczucia choć jego twarz nie wyrażała zupełnie niczego poza obojętnością. To chyba było w nim najgorsze. Ta jego fałszywość, złośliwość, poczucie wyższości...
- Dziękuję panie, dam sobie radę...
- Wiesz Ecern... czasem trzeba wyrzucić z siebie trapiące nas problemy - niezmienny niczym spiżowy posąg arystokrata obrócił się do niego plecami i wykonał kilka kroków w stronę swego namiotu. Wszak prawie świtało a to niebezpieczna pora na przechadzki po obozowisku. Szczególnie dla istot nocy - Bo kiedy trzymamy je w sobie zbyt długo... - przystanął i zerknął na templariusza przez ramię - Palą nas od środka jak ogień...
Ostatnie słowa krwiopijcy wryły Mrocznego Władcę w ziemię. W dodatku ten cyniczny, kpiący uśmieszek... Zacisnął pięści na klepkach deski i zmełł przekleństwo cisnące mu się na usta.
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Płynnie nakreślona linia odsłoniła bogactwo czerwieni skrywające się za niezdrowo bladą kurtyną tkanek. Równolegle, zgnębiona świadomość medyka przebiła się do dawnych, lepszych czasów, zalewając zmysły kojącą kaskadą wspomnień. W azylu, jaki dawała miniona młodość, Morwan znajdował siłę wystarczającą, by zajmować się swym obmierzłym rzemiosłem.
Czas płynął tam inaczej, pozwalając doktorowi przeżywać skąpane słonecznym blaskiem czasy, w których ulice Temperance wydawały się piękne i napawające dumą, a on sam nie był starszy niż oprawiany przez nie....
Z twarzą wykrzywioną fizycznym bólem zwalczył przebijającą się z przeraźliwym jazgotem rzeczywistość, stłumił obrazy ukazujące się jego oczom w drażniących kontrastach ciemności i wyłuskiwanych przez światło pochodni kształtów. Nie mógł im pozwolić by myślały, że są prawdziwe.
Zatopiony w glorii dni, które uważał za prawdziwe, człowiek przeżywał na nowo wiele ze swych praktyk, gdy pod okiem starszego doktora poznawał swój przyszły fach, ochoczo odkrywając tajniki funkcjonowania maszynerii ciała. Rozcięcia, operacje, studiowanie organów... to wszystko było tak fascynujące dla świeżego, młodzieńczego umysłu, a wiara w możliwości, jakie wiedza ta miała mu przynieść płonęła w jego sercu.
Wszystko było tak piękne...
* * *
Czarny rozejrzał się po grocie.
Medyk zrobił swoje, choć to, jak diabelskimi metodami tego dokonał nie interesowało zwalistego mężczyzny - jak to było przy każdym z poprzednich "ciał", które dostarczył. Jedyne, co mogło go wyrwać z zionącej pustką apatii to euforyczne rysy rzeźnika, gdy kończył swoją robotę.
Rozłożony na przygotowanej desce i oświetlony wetkniętymi w pobliżu pochodniami, elfi podlotek rzęził cicho. Dla Czarnego niepojętym było, by po całym szeregu nieboskich operacji mogła spać, wiedział jednak, że tak było zawsze. Mimo brakujących lub groteskowo zmienionych organów i trwale, na siłę porozwieranych ran, pacjenci doktora Morwana spali, trzymając się życia tylko dzięki ponurym konkoktom których używał.
Ale tym nie powinien się był już przejmować. Ująwszy deskę, na której spoczywała elfka, umieścił ją w przyniesionej trumnie, której wieko zatrzasnął, wypełniając hukiem jaskinię, po czym ruszył niespiesznie, by załadować ją na swój ponury wóz.
Nawet się nie obejrzał na wpatrzoną w zachód słońca tępo uśmiechniętą, rozanieloną twarz Morwana.
Dziupla, tak potocznie zwano przyczółek czy - jak kto woli - bazę wypadową, który od miesięcy był dla Fedry centrum Nevendaar, a dla nadciągających wojsk stanowił punkt przejściowy. Oddziały niezmiennie przybywały i ciągnęły dalej na front opuszczając ziemie elfów, które za sprawą Bezcielesnej Bogini stały się ostatnimi czasy mniej bezpieczne. Chciwe dłonie Mortis sięgnęły po poległych starożytnej rasy, co było obrzydliwością i szokiem dla każdego elfa, zaś bezsilność Galleana w tej materii zmusiła królową Ilumielle do podjęcia desperackich kroków jak stawianie wart przy coraz liczniejszych świeżych cmentarzyskach. Fedra nie była wiekowym elfem, pamiętała jednak jak jeszcze niedawno sytuacja jej rasy była nie do pozazdroszczenia, szlachetne rody i dzikie plemiona, podzielone według niektórych na zawsze przez wzajemne animozje i różnice, nie chciały mieć ze sobą nic wspólnego. Starczył jednak jeden znak od Galleana, aby stworzyć jedność zdolną przerwać złą passę elfiej nacji i diametralnie zmienić bieg historii. Młoda dowódczyni nie wiedziała, jakie odczucia dominują w jej sercu, duma i chęć walki o należne Przymierzu miejsce czy strach na myśl o tym, co jeszcze spotka elfy ze strony nieumarłych hord oraz żądnych odwetu poddanych Ambrielle.
Z zamyślenia Fedrę wyrwało pukanie do drzwi jej niewielkiej kwatery. Wyswobodziła się delikatnie z uścisku białych ramion leżącej obok elfki i uniosła na łokciu, odgarniając niesforne kosmyki z twarzy. Wstała, zarzucając na siebie lekką opończę i uchyliła lekko drzwi. Dostrzegła bladą, ściągniętą w zniecierpliwieniu twarz Talidrama, swojej prawej ręki, osobnika tak nadgorliwego w wykonywaniu obowiązków, że momentami irytującego. Wysunęła się z pomieszczenia i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
- Melduj - rzuciła krótko, otulając się szczelnie materiałem.
- Dwa oddziały przetrzebione, Pustułka zameldowała się w połowie swojej liczebności, Kania raptem jednej trzeciej. Kurierzy z prośbą o posiłki wysłani, Phaidro.
Ciekawe jak zdołamy się utrzymać zanim Ilumielle i jej rada archontów zainteresują się dziesiątkowaną Dziuplą, zastanawiała się ponuro półelfka, zanim nasze trupy ozdobią najbliższe drzewa a obozowisko pójdzie z dymem. Zanim cofnie się front.
- Gdzie nastąpił atak?
- Odparli imperialnych pięć mil na północ stąd...
- Dziękuję, Talidramie, możesz się oddalić.
- Ależ, pani moja...
- Oszczędzaj siły na jutro. Coś mi mówi, że to będzie dobry dzień, by zapolować na grubego zwierza.
Pamiętał czasy, gdy by dotrzeć do Temperance, największej fortecy Imperium na pograniczu, nie trzeba było męczyć się wycieczką przez niewysoki acz rozległy łańcuch górski. Narzucało to nieopłacalną wymianę wspaniałego, bojowego rumaka pożyczonego z wojskowych stajni Imperium na pospolitego, górskiego kuca. Nowy towarzysz Gardharusa przynajmniej nie składał hołdu bliżej nieokreślonemu bóstwu wiatru głośnymi pierdnięciami po zjedzeniu trawy porastającej szczyty. Lecz jaki miał wybór? Choć nie widział raportów o ruchach elfickich wojsk to stawiał diamenty przeciw orzechom, że inne drogi są zamknięte przez elfy lub imperialnych. Z tymi pierwszymi nie zamierzał się jeszcze spotkać, wizyty z drugimi nie planował w ogóle. Ta górska przechadzka miała jednak swoje zalety, po pierwsze, mogła go wyprowadzić całkiem blisko Temperance, po drugie, właśnie dobiegła końca.
Gardharus po zejściu na równinę rozejrzał się wokół. Choć bitwy były rozgrywane kilkanaście staj stąd, to nawet tu były widoczne efekty masowej histerii elfów. Nie znalazł owiec i bydła leniwie skubiących wiosennej trawy na niskich pagórkach, nie słyszał tętentu wielkich koni bojowych, dumy imperialnej szlachty, a nawet nie dostrzegał w oddali ciemnych lasów, gdzie zdesperowani ludzie mieli w zwyczaju chować się przed światem. Elfy zbierają drewno, szykują się do odbudowy Temperance, zabawne, jak w obliczu tak zwyczajnych trudności wcale szybko tracą na znaczeniu ich zamiłowania do drzew czy innych świętości przodków.
Po pewnym czasie znalazł mniej subtelne oznaki kłótni darzących się niegdyś wielką przyjaźnią ludzi i elfów. Trupy żołnierzy i pechowych wieśniaków leżały jak padły, nikomu nie spieszyło się z godnym pożegnaniem byłych towarzyszy niedoli. Za to uwolnienie martwych od materialnych trosk życia doczesnego przychodziło już znacznie łatwiej. Gardharusa niepokoił smród zwłok, leżeli już tak od pewnego czasu, a to nie wróżyło dobrze. Wyciągnął flakonik z mocną mieszaniną ziół, leków i czego tam jeszcze nie nasypują alchemicy. Nasączył swoją starą, aczkolwiek wciąż dobrze służącą, maskę imperialnego zabójcy zawartością buteleczki. Głupio by było zejść po tym wszystkim na zwykłą zarazę, pomyślał zakrywając twarz.
Pod koniec dnia dostrzegł lśniące złotem ostatnich promieni zachodzącego słońca wieże Temperance. Był zmęczony, więc próba włamania się do miasta w ciemnościach nocy odpadała, nie uśmiechało mu się również spędzić noc w niegadatliwym raczej towarzystwie zdobiącym pole. Rozejrzał się, jaskinie w pobliżu pobojowiska zdawały się najrozsądniejszym miejscem na spędzenie nocy.
***
Tak, jaskinie były bardzo rozsądnym miejscem na nocleg. Aż tak świetnie nadawały sie do tego zadania, że już ktoś postanowił je tak wykorzystać. Gardhadus zauważył ich całkiem szybko, taki widok trudno przeoczyć. Dziwne, że go nie zauważyli. Musieli być niezwykle pochłonięci tym co robili w jaskini... cokolwiek to było. Szybko zszedł z konia, wiadomo, że marni z nich włamywacze.
Zbliżył po cichu, ale całkiem szybko, z każdym krokiem obserwując reakcje dziwnych mężczyzn. Niewielkie głazy mogły stanowić pewną zasłonę, ale z pewnością nie mogłyby ukryć go przed czujnym obserwatorem na pozycji, którą zajmował mniejszy z osobników. Cóż, ten najwyraźniej do czujnych nie należał. Znalazł się dość blisko, by lepiej przypatrzyć się temu dziwnemu duetowi. Wielki osiłek, zgodnie z przypuszczeniami, przypominał idiotę z każdych, równie idiotycznych ballad zajmujących uszy prostaków w karczmach. Za to drugi... był nieobecny, zajęty... cholera wie czym, ale czyniło go to bardzo radosnym. Bardziej jednak zastanawiające było to, że przed grota stał wóz wypełniony trumnami! A ten mniejszy dziwak był cały ubrudzony juchą. Lekarz?... Podejrzane, powinien mieć wystarczająco dużo roboty w mieście. Czyżby zatem bardziej interesowali go zmarli? To by wyjaśniało dlaczego ukrywa się tutaj, taje praktyki nie są mile widziane przez władze. Gardharus obejrzał się za siebie, słońce niedługo zajdzie, a wtedy zniknie jedyny obiekt zainteresowania podejrzanego medyka. Jeżeli miał działać, to musiał robić to szybko.
Wyczekał aż osiłek podniesie trumnę, następnie zmusił swoje nogi do największego wysiłku jakiego nie czuły od dawna. Mój mentor z gildii byłby ze mnie dumny, zdążył pomyśleć gdy znalazł się przy wielkim grabarzu. Nie zastanawiając się długo klapnął zdecydowanie otwartymi dłońmi w uszy przeciwnika. Podstępny cios, zazwyczaj koczy się szybką i fatalną śmiercią. Ale olbrzym umierać nie chciał. Na szczęście dla Gardharusa jego zdziwienie trwało krócej niż oszołomienie oponenta. Były zabójca wyprowadził więc kolejny atak. Znalazł się przed rywalem i silnie uderzył w klatkę piersiową. Grabarz i tym razem nie opuścił tego świata, ale przynajmniej padł i nic nie zapowiadało, ze szybko się podniesie. Gardharus był zadowolony, cała akcja, pomimo niepełnej skuteczności pierwszego ciosu, trwała tylko kilka chwil, tak jak przystało na kogoś, kto opuścił szkołę imperialnych zabójców.
- Władze nie byłyby zadowolone z tego, co się tu wyprawia, mam racje?- Lekarza Gardharus atakować nie zamierzał. Nie lekceważył zazwyczaj przeciwników, ale ten wyjątkowo nie był groźny.- Na szczęście dla ciebie nie mam żadnego interesu w pomaganiu władzom, a i ty możesz mi się do czegoś przydać. Wiesz co mu zrobiłem, prawda? Każdy medyk powinien się domyślić. Krwawienie wewnętrzne, ten byk jest wytrzymały, ale nawet on nie wytrzyma długo bez pomocy. Zajmij się nim, to da mi gwarancję, że nie zrobisz niczego, czego mógłbyś żałować, gdy będę przedstawiał ci moją propozycję.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Koń spoglądał z wyrzutem na jeźdźca i silnie robił bokami. Stan leżącego na boku wierzchowca nie interesował już konnego, gdyż znalazł się na wypalonej polanie, będącej faktycznie najdalej wysuniętą w stronę Temperance rubieżą kontrolowaną przez Imperium.
- Cholera jasna! Naprawdę, tym razem było blisko – westchnął patrząc na skórzaną torbę przebitą strzałą z charakterystyczną lotką. Zajrzał do środka, sprawdził –połowę zawartości torby stanowił metalowy pojemnik - tubus był zgnieciony, wbiły się w niego odłamki rozpryskiwalnego grotu, najnowszy elfi krzyk mody wywołujący nie mniej malownicze krzyki u osób trafionych nimi. Zawartość była jednak nietknięta. Nietknięta, ale dalej niedostarczona. Doskonale zdawał sobie sprawę jaką rolę w historii, tej małej i tej dużej, pełniły niedostarczone przesyłki, szczególnie gdy ich nadawcami byli ludzie stojący w cieniu, obserwujący, gromadzący informację, zdradzający. Tak, tu była zdrada podwójna, mimo iż częściowo naiwna. Mimo wszystko ciężko było pozbyć się ciążącego dyskomfortu psychicznego, tak to był tylko dyskomfort nic więcej, przecież uczucia były anachronizmem czasu pokoju, tak trzeba było postąpić jak zrobiłem. Miłość, taaa – pożyteczne narzędzie przy zdobywaniu informacji, gdy trzeba i międzyrasowa się na coś zda. Taa, miłość młoda, naiwna, wszystko pokona, każdą wiadomość przyniesie. Szkoda, oj szkoda młodej elfki było, co nie wojnę szerzyć chciała. Rolę swoją wypełniła, zrobiłem co należało – zamknął oczy i odetchnął ciężko. Przykazała wszystko, jej zadanie dobiegło końca. Nie, nie, żalu nie było, to był obowiązek dla kraju, tak trzeba było, dla Imperium, dla tej głupiej potyczki o skrawek chędożonego lasu, gęstego jak broda Ymira.
Czas naglił. Odwiązał od osmolonej gruszy zostawionego przezornie uprzednio zapasowego luzaka, złamał w rękach strzałę i wskoczył na konia. Poprawił kapotkę i warkocz. Siły wróciły. Rozejrzał się.
Ten malowniczy kur na wschodzie to na pewno nasi, ten haniebny smród klęski na zachodzie to Temperence, a więc i elfy – główny powód całego zamieszania, zaś zwykły odór z pola, tak to na pewno ghule. Hmmmm, spróbujmy tą drogą.
_________________ Allemon
(-) Z Łaski Wszechojca, Wysoki Komisarz ds. Administracji, Porządku, i Konserwacji Jedynego Słusznego Forum
Ostatnio zmieniony przez Allemon 2014-02-13, 13:29, w całości zmieniany 1 raz
Nowy dzień powitał mieszkańców gminy Avenid mgłą. Skrzydła małego wiatraka leniwie obracały się wokół własnej osi, które zwykle swoim skrzypieniem budzi tubylców do życia. Jednak od kilku dni pobudkę gwarantował nie wiatrak, ale szkoleniowcy i zawodowi żołnierze. Tę osadę wybrano jako punkt zbiorczy dla ćwiartki prowincji, gdyż leżała bezpośrednio na nowo odremontowanej drodze a jednocześnie była na tyle blisko Temperance, aby szybo móc wesprzeć w przypadku kolejnej wojny z elfami.
Po śniadaniu zaczęła się poranna musztra. Sierżanci oraz rycerze starali nadać się tej zbieraninie chłopów, mieszczan i resztek hołoty jakąś formę, która mogłaby chociaż w ogólnym zarysie przypominać żołnierza imperialnego. Wraz z końcem musztry do miasta wjechał pochmurny jeździec. Ubiór w futra, oraz skórzane juki były na modę barbarzyńską, jednak postura, rysy twarzy, koń oraz pozostały ekwipunek przeczyły takiemu pochodzeniu. Na jego widok kilku rycerzy podjechało do niego, blokując drogę.
- Ooo! Czyżby Imperium tak się już bało, że wynajęło Narsesa i jego bandę? Ale zaraz, zaraz - Mathew, jeden z tych rycerzy, zrobił udawany grymas filozofa - Gdzież to są Twoi chłopcy?
- Zamilcz krowi bękarcie! - krzykiem przerwał mu przybyły - Zejdź z drogi, bo grabarz będzie miał co robić
- Uwaga panowie! - powiedział drugi z rycerzy, Harnold - Dzikus chojraczy!
Rozmówców otoczyła banda gapiów, tak z pospólstwa jak z rycerstwa. Żaden nie chciał stanąć po jednej czy drugiej stronie, a każdy chciał zebrać złorzeczny plon. Z wyjątkiem robienia za publiczność ten tłum uniemożliwiał Narsesowi przemanewrowanie pyszałków i ich rozłożeniu po kolei. Gdyby był spieszony, to by mógł gwałtownym skokiem powalić jednego z konia a pozostała dwójka już nie stanowiłaby problemu. Ale nie jest.
- "Dzikus" to był pseudonim w burdelu Twego ojca czy Twój?
Obrażony rycerz wyszedł przed szereg, co było jego błędem. Uderzenie metalowej maczugi w głowę doprowadziło go do krainy snów. Jego towarzysze też chcieli ruszyć, ale z tłumu padł szarpliwy głos
- Dosyć ku**a, rozejść się! - umundurowany blondyn wszedł ze zbrojnymi piechurami wewnątrz tymczasowej areny, widać że ktoś z wyższą szarżą bo ta dwójka rycerskich głupców się cofnęła - Wszyscy won!
Pospólstwo rozeszło, zawiedzione brakiem porządnej bójki, a rycerze że nie mogli pokazać głupcowi jego miejsca. Blondyn zwrócił się do przybysza
- Nie wiem kim jesteś, a Ty nie możesz wiedzieć kim ja jestem. Załatw tutaj co masz załatwić i idź precz.
- Pójdę, powiedz mi tylko jak daleko jest do Temperance.
- Kilka dni marszu. - po tych słowach odszedł ze zbrojnymi w stronę namiotów
Dalszy dzień poszedł spokojniej. W przykarczmiennej stajni zostawił konia, aby sobie odpoczął wygodnie i zjadł coś dobrego. W karczmie najadł się, uzupełnił zapasy i odpoczął. Następnego dnia ruszył na południe, ku ostatniemu bastionowi przed elfią dziczą, ku swej zwierzynie...
Asso poruszał się zgodnie ze wskazówkami łucznika. Bez problemu odnalazł ścieżkę biegnąca wzdłuż strumienia. W innych okolicznościach chłopak wsłuchałby się w jego cichutki szum, teraz jednak nie mógł na niczym skupić uwagi. Miał w głowie zupełną pustkę. Powoli zbliżał się do wskazanego mu miejsca. Gdy tylko usłyszał głosy elfów, na nowo opanował go niepokój. Nienawidził tłumów, nie potrafił odnaleźć się wśród obcych. Polana, na której rozbito obóz była już na tyle blisko, że mógł policzyć namioty porozstawiane dookoła gasnącego ogniska. Do jego uszu dotarły śmiechy i śpiewy. Najwyraźniej towarzystwo dobrze się tutaj bawiło. Jakiś elf grał na fletni, młoda dziewczyna tańczyła skupiając na sobie spojrzenia mężczyzn. Oddział nie był duży, wyglądał raczej na posiłki podesłane jakiejś większej formacji walczącej gdzieś na granicy. Gdy tylko chłopak wysunął się z lasu, muzykant odłożył swój instrument i przytknął do ust palec. Zapadła niezręczna cisza. Serce Asso podeszło niemal pod samo gardło. Przystanął nie bardzo wiedząc co dalej robić. Nagle na ramieniu poczuł czyiś dotyk. Przestraszony podskoczył, co nie obyło się bez reakcji wpatrzonych w niego elfów. Ich śmiech jeszcze bardziej zbił go z tropu. Stała obok niego jakaś kobieta. Ta odziana w powłóczyste, fiołkowe szaty piękność pojawiła się niczym zjawa.
- Wiem kto cię przysłał, chodź za mną – rzekła. Jej postać była nasycona jakąś nieznaną, kojącą zmysły energią. Poprowadziła go w stronę największego namiotu. Asso zbliżając się usłyszał dobiegające z jego wnętrza podniesione głosy.
- Z tą bandą dzieciaków mamy ruszać na front?! - krzyczał jakiś osobnik.
- Dzień czy dwa i nauczą się dyscypliny
- To jedna wielka kpina!
Przewodniczka wprowadziła go do środka. Przy niewielkim stole siedziała grupka elfów.
- Kolejny przybłęda ma zasilić nasze szeregi? – warknął mężczyzna siedzący najbliżej wejścia.
- jak Cię zwą? – zapytała stojąca z boku jasnowłosa kobieta.
- Asso, pani.
- Co potrafisz?
- Ojciec nauczył mnie strzelać z łuku… - okropny huk przerwał jego wypowiedź. Odzywający się poprzednio elf uderzył pięścią w stół.
- Wychodzę Ithill… nie mogę tego słuchać – warknął opuszczając namiot, nie zapomniał potrącić przy tym młodzika.
Kobiety rzuciły sobie porozumiewawcze spojrzenia. Elfka, która go tu przyprowadziła wskazała chłopakowi miejsce przy stole.
- Posłuchaj… Asso – zwróciła się do niego Ithill - zbieramy ochotników z pobliskich wiosek. Mam nadzieję, że wiesz co cię czeka, za chwilę ruszamy na wschód, w stronę granicy – kobieta mówiła spokojnie, uważnie obserwując młodego elfa. Siedzący obok niej dwaj mężczyźni nerwowo szeptali między sobą.
- Sprawdzę co potrafi nasz Asso i dam mu jakąś porządną broń, tym lichym łukiem nie ustrzeli nawet goblina - ozwał się jeden z nich wstając i dając chłopakowi sygnał by uczynił to samo.
Ithill skinęła głową - Dobrze. Zajmij się nim, Josu. Zaraz zwijamy obóz - rzekła.
Elf wyszedł z chłopakiem na polanę. Zanim jednak oddalili się od namiotu Asso usłyszał jak jedna z kobiet mówi przytłumionym głosem „Posiłki Ilumielle zatrzymały się w Nomorten, ktoś zbezcześcił grobowce w pobliżu miasta…”
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum