Ibrahim Omar ibn Djadir był doświadczonym kupcem, a pustynie, po których wędrował, znał jak rodowici Beduini. Od dawna nie korzystał z pustynnych przewodników sam prowadząc swoje karawany, tak samo było i tym razem. Choć wyszukiwanie drogi pomiędzy niebieskimi oczkami bogatymi w daktylowce a zdradliwymi, piaszczystymi wydmami stało się dlań chlebem powszednim, to nie wykazywał rozluźnienia i lekceważenia. Nie, pustynia nie wybaczała błędów, a wizja zgubienia drogi i powolnej śmierci wśród palących piasków była aż nazbyt przerażająca. Gressil, niedawno zakontraktowany obrońca karawany, już jakiś czas temu zwrócił uwagę na pojedyncze grupki jeźdźców, ledwie widoczne na horyzoncie. Gressil, zwyczajem każdego, przyzwoitego najemnego, obrońcy, obserwował ich z niepokojem, w każdej chwili gotów na atak rabusiów znad najbliższej wydmy. Dla Ibrahima widok maruderów przynosił dziwne uczucie ulgi, przecież źródło wody nie mogło być dalej niż dzień drogi od nich. Gdy na północy pojawiły się góry, stanowiące granice pustyni, ze wszystkich gardeł podróżujących dało się słyszeć szczęśliwe westchnienie, nawet Ibrahim począł dziękować wyższym siłom za kolejną, bezpieczną wędrówkę. Wkrótce znad zachodu zaczął wiać charakterystyczny, morski wiatr, dla ludzi od kilku dni wędrujących na przeklętej przez słońce pustyni nie ma wspanialszego uczucia. W końcu dotarli do kresu swojej wędrówki, znad horyzontu widać już było odbijające promienie słońca białe wieże Ahmaredu, miasta sułtanów i jednego z największych portów w tej części kontynentu.
Ibrahim udał się czym prędzej do karawanseraju, po drodze podziwiając różnorodność kulturową zaułków. Widniała przed nim wizja pracowitego dnia, w karawanie brakowało prowiantu, zdrowych koni, a przede wszystkim kompetentnych ludzi. Lecz to wszystko miał nadzieję znaleźć właśnie w Ahmaredzie, miasto to wabiło zdolnych rzemieślników, utalentowanych artystów, a także przestępców, pospolitych i bardziej… wyrafinowanych. Niewielu z nich miało szansę dołączyć do karawany Ibrahima, był to bowiem wybredny z natury, a teraz planował wielkie przedsięwzięcia, które mogły się okazać najtrudniejszymi w jego i tak bogatej już karierze.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Elfka przechadzała się niespiesznie po równie pięknym, co surowym Ahmaredzie. Miasto było jej zdaniem zbyt tłoczne, zbyt piaszczyste, zbyt krzykliwe i, przede wszystkim, zbyt gorące. Tkwiła tu już od miesiąca, a z każdym dniem jej frustracja rosła. Chwytała się małych zleceń, pomagała miejscowym kobietom, które znalazły się w potrzebie, sprzedawała środki uśmierzające ból i maści na różne dolegliwości sporządzane z zapasów zgromadzonych przez nią jeszcze przed dotarciem do tego krańca lądu. Zastanawiała się, co ją podkusiło, by próbować swoich szans w tegorocznym naborze na tutejszą prestiżową uczelnię medyczną. Wierzyła w swoje umiejętności, wszak niejeden raz miała okazję się sprawdzić, jednak zabrakło jej znajomości i dobrego polecającego. Teraz elfka szukała szczęścia w obrębie karawanseraju, wypatrując potencjalnych towarzyszy podróży. Nosiła strój miejscowych kobiet, w którym było jej znacznie chłodniej, a i nie przyciągała w nim przesadnej uwagi. Owinęła dolną część twarzy jasną materią, zanim wkroczyła do miejscowej ostoi handlarzy i podróżników, gdyż wolała nie narażać się na niewybredne zaczepki. Takie ubranie miało swoje zalety, ukrywało jej spiczaste uszy.
Jeden spośród mężczyzn, widać to było wyraźnie, przybyły niedawno do Ahmaredu, przykuł uwagę elfki. Rozglądał się bacznie, najwyraźniej czegoś szukając. Po stroju i sposobie zachowania oceniła, że jest kupcem. Nie towarzyszyła mu zgraja najemników, co było dostatecznym powodem, by uznać go za potencjalne wybawienie od tego miasta. Trzymając się w dostatecznej odległości, tak, by nie ściągać na siebie jego uwagi, śledziła każdy jego krok. Wolała się upewnić, z kim ma do czynienia.
To była stanowcza przesada.
No dobrze, może i nie spał, ale jeżeli ktoś się przebudza i jedyne co z tym robi to przekręca na drugi bok, to wcale nie znaczy, że wstał, nie? Cóż, najwyraźniej dla niektórych wręcz przeciwnie. Natarczywe trajkotanie i upominanie się o uwagę ze strony towarzyszki odebrało mu wszelką nadzieję na, przynajmniej, drzemkę.
- Mogłabyś zamknąć dziób? Nie odespałem jeszcze wczoraj - warknął chłopak nieuprzejmie, oczywiście powodując efekt zupełnie odwrotny, bo wzbogacił tyradę którą go katowano wyrzutami zarówno o poprzednią noc (która nie była przecież niczym złym, każdemu zdarza się zabalować po tawernach...), jak i ton wypowiedzi.
- Och do wszystkich czartów, Skree! - krzyknął odwracając się gwałtownie na plecy, pozbawiając sokolicę na chwile wygodnego oparcia i zmuszając tym samym do nagłego wzlotu, okraszonego oczywiście pełnym wyrzutu skrzekiem.
- A ty mi nie dajesz spać. Tak, wiem, słońce stoi wysoko - potwierdził opryskliwie, zwlekając się z posłania. Parszywego, wypadałoby dodać, ale za taką cenę był w stanie nawet poczuć się zadowolony - Nie wiem, co ci przeszkadza, masz przecież okno, mogłaś wylecieć, zająć się czymś - zauważył, przeciągając się leniwie. Jaszczurczy ogon djinnita zatrzepotał niczym wąż w stanie agonii.
- No tak, tak... - mruknął, drapiąc się po szyi - Wiem, że potrzebujemy. I tak jest nieźle, mieszczuchy zawsze mają jakieś problemy ze mną, a ten patrzył tylko, czy mam jak opłacić pokój - skrzywił się na pełne pretensji pokrzykiwanie Skree - No mówiłem już, że wiem, no... Weź złap sobie jakieś jedzenie, zamiast mnie tu denerwować, co? Zaraz pójdę się rozejrzeć.
Skree pisnęła coś stojąc na krawędzi okna, zrobiła obrażoną minę, czy też raczej pozę, i odfrunęła.
Chłopak wzruszył ramionami i poszedł się ubrać - faktycznie należało rozejrzeć się nieco za poprawą sytuacji.
Ahmared śmierdziało okrutnie, już na kilka mil od murów Gressil zaczął tęsknić za suchym ale pozbawionym jakichkolwiek woni powietrzem pustyni. Miasto miało jednak swoje zalety, tak duży port skupiał różne cechy i gildie w tym Ard do którego należał ochroniarz karawany. Gildia skupiała byłych żołnierzy lub wykupywała co sprawniejszych bandytów. Ard stawiało tylko dwa warunki, kandydat musiał świetnie walczyć i nie być tak głupi by próbować zdradzić, oczywiście w pierwszej kolejności gildii potem aktualnego pracodawcy. Gdy przekroczyli bramy miasta Gressil wskazał kupcowi czterech miejscowych, którzy zajmą się wozami podczas ich pobytu.
- To kandydaci do Ardu, zwykła praktyka i darmowa - dodał szybko widząc spojrzenie Ibrachima - muszą zdobyć nieco doświadczenia a mi przyda się odpoczynek przed wyprawą. - Ochroniarz podał kupcowi także medalion z wygrawerowanym wisielcem - Noś go w widocznym miejscu oznacza, że masz w mieście przyjaciół i znacząco ułatwi poruszanie po mieście.
Po wszystkim zeskoczył z konia, oddając go w raz z bronią jednemu z młodzików i ruszył pieszo wgłąb miasta.
Już o świcie obudziły go religijne śpiewy i nawoływania do pstrokato przyozdobionych świątyń o kopulastych, łuskowatych sklepieniach. Kapłani wzywali wiernych na poranną modlitwę oczyszczającą z grzechów dni poprzednich. To wielkie święto barahaminnów, Ramahajaja. Stanowili oni jedną z wielu kultur i religii zamieszkujących ogromne, portowe miasto jakim było Ahmared jednakże nie można było pomylić ich z żadną z nich. Ich ozdoby i ubrania były bardzo kolorowe, upstrzone mnóstwem kwiatów i mieniących się korali. Znani byli również ze swojego fanatyzmu, skrajnego ascetyzmu i rytualnych samookaleczeń. Któż nie słyszał nigdy o ich brodatych, odzianych w pomarańczowe szaty świętych zwanych Baba? Słynęli ze swych dziwacznych, niezrozumiałych dla niewiernych praktyk takich jak spanie na łożu z kolców, chodzenie po szkle, rozżarzonych węglach czy posilaniu się tylko raz w tygodniu. Najsłynniejszymi z nich było chyba dwóch Baba, którzy naprawdę pokonali słabości ludzkiego ciała. Jeden z nich stał przez dwanaście lat bez przerwy inny unosił przez taki sam okres czasu rękę w geście ichniejszego błogosławieństwa.
Tak więc wielu ludzi, nie tylko barahaminnów zbierze się dziś na ulicach i przy świątyniach by zobaczyć z bliska te niecodzienne okazy religijnego poświęcenia. To idealny dzień by zniknąć z miasta bez śladu.
Tłumiąc soczyste ziewnięcie wstał ze swego posłania i szukał wzrokiem przyodziewku. Do dwunastej w południe jeszcze sporo czasu ale lepiej mieć go w zapasie niż bezskutecznie się z nim ścigać. Szczególnie, że od tego zależało jego życie. Co prawda Khan dał mu dobę na opuszczenie Ahmared jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że jego siepacze dostali polecenie zabić go przy najbliższej okazji.
Gdy nalewał wina do cynowego kubka przebudziła się kobieta, z którą spędził ostatnią noc.
- Dokąd się wybierasz? Zamierzałeś tak odejść bez pożegnania?
Na ustach mężczyzny wykwitł lekki uśmiech, zupełnie jakby przypomniał sobie jakiś dowcip lub zabawną sytuację sprzed lat.
- Gdybyśmy mieli żegnać się tak jak ostatnio odejść mógłbym dopiero następnego ranka
- Mówisz jakby nie było ci wtedy dobrze - kobieta wydęła swe pełne wargi robiąc udawaną, obrażoną minę po czym zalotnie puściła mu oko.
Kwaśne wino, bardzo średniej jakości to nie było to do czego picia przywykł jednak teraz orzeźwiło go i pobudziło do szybkiego działania.
- Nie utrudniaj tego Aisha, dobrze wiesz, że... - w komnacie rozległ się odgłos dyskretnego pukania do drzwi przerywając mu wypowiedź.
Poprawiając pas i sprawdzając zakrzywione, ząbkowane ostrze w pokrowcu nakazał wejść karczemnemu pachołkowi.
- Sabah al-khayr panie. Pewien mężczyzna nakazał przekazać ci to pudełko kiedy tylko wstaniesz - sługa ukłonił się głęboko wręczając bardowi małe pudełko z ciemnego, polerowanego drewna po czym odszedł tyłem i zamknął za sobą drzwi.
- Dziś jest Ramahajaja. Może jakiś znajomy zrobił ci prezent. Znasz jakiś barahaminnów?
Nie odpowiadając kochance, z lekkim wahaniem uniósł wieko i zajrzał do środka. Krew odpłynęła z jego twarzy a zimny pot spłynął po plecach.
Przemykał niczym widmo pomiędzy kolorowym hałaśliwym tłumem wiernych rozpoczynających swoje obrządki. Lawirował między nimi gładko i ze zwinnością kota starając się jak najbardziej nie rzucać w oczy. Nie będzie mu jednak dane zorganizowanie sobie porządnej ucieczki. Musiał improwizować i szybko coś wymyślić. Doki z całą pewnością zostały obstawione przez ludzi Khana. Najprawdopodobniejszym sposobem ucieczki byłoby dostanie się na jakiś okręt handlowy płynący na północ. Droga morska więc odpadała na przedbiegach. Jedyne co przychodziło mu teraz do głowy to przyłączenie się do jednej z karawan, które od świtu przybywały przez bramy. Musiał liczyć na to, że Gildia nie wysłała swych ludzi również tam.
- Ramahajaja al-ahem! - krzyknął mu do ucha jakiś brodaty, odziany w rażące żółte szaty i obwieszony kwiatami barahaminn - Uciekaj stąd chłopcze. Uciekaj i nigdy nie wracaj. To miasto nie jest już dla Ciebie bezpieczne - dodał o wiele ciszej, tak by tylko on mógł to usłyszeć po czym ruszył swoją drogą wykrzykując wraz z tłumem świąteczne pieśni.
Nieco oszołomiony i zdziwiony tym zajściem musiał znów zebrać się w sobie.
Tylko determinacja i chłodna kalkulacja pozwolą mu opuścić miejskie mury w jednym kawałku.
Gdy dotarł do postoju karawan miał ochotę odetchnąć z ulgą jednak zdawał sobie sprawę, że to dopiero początek jego ucieczki. Nadal był w Ahmared a czas był bezlitosny. Właściwie nie wiedział ile mu jeszcze go zostało. W każdej chwili mógł się natknąć na łotrów Khana i zostać zabity.
Rozglądał się w poszukiwaniu obiecującej, nie rzucającej się w oczy karawany, która okazałaby się jego wybawieniem.
Jego jasne, błękitne oczy tak nie pasujące do urody miejscowych dostrzegły grupę młodzików z Ardu zajmujących się jakimiś wozami. Sam kupiec jak i ochroniarz wyruszyli gdzieś w miasto odpocząć lub załatwić jakieś sprawy.
Ruszył w stronę gildyjnych przywołując na twarz uprzejmy, opanowany uśmiech.
- Sabah al-khayr - powitał ich - Nie wiecie kiedy właściciel ma zamiar wyjechać z powrotem na szlak?
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Berło Narodzin traciło moc. Cały czas zastanawiało mnie to dziwne zjawisko, czułem, że zagraża nam jakieś niebezpieczeństwo. Od samego początku tej wyprawy na niebie i ziemi pojawiały się liczne znaki, na które tylko ja zwracałem tutaj uwagę. Jako młody kapłan Ahnu, miałem w sobie coś co mogło dopomóc w interpretacji boskich wskazówek. Unikalny dar, który sprawił, że oczy me porzuciły swe bliźniacze zabarwienie. Lewe, bursztynowe nazywano wschodem, gdy brała górę wybiegało daleko w przyszłość. Prawe zaś było błękitne, nazwano je zachodem, rozpraszało mgłę przeszłości. Niestety, nigdy nie zapanowałem nad tymi zdolnościami, często też pojawiające się przede mną obrazy były niezrozumiane, wręcz nieczytelne.
- Thet, który to już dzień? – z zamyślenia wyrwało mnie, jak zawsze zresztą pytanie jednego z moich towarzyszy.
Spojrzałem w stronę wystających z piasku skał.
- Widzisz je? – zapytałem. Ushi podążył za moim spojrzeniem.
- Czy Ty nigdy nie możesz dać prostej odpowiedzi..? – prychnął.
- Skały Hanat-Su znajdują się w odległości tysiąca siedmiuset królewskich łokci od morza. Jak myślisz, przyjacielu, ile zajęło nam przejście tej odległości?
Ushi zamilkł. Byłem pewny, że nie pochłonęły go rachunki, ogarnęła go raczej niechęć, którą zawsze starałem się wzbudzić, gdy zajmowało mnie coś bardzo ważnego.
Raz jeszcze spojrzałem na głowicę berła. Jego złoto wyraźnie przygasło. W dysku koronującym drobne oblicze Ahnu ujrzałem swe odbicie. Dwa odcienie wschodu i zachodu były prawie niezauważalne. Coś wyraźnie rozpraszało mój dar.
- Thargo! – zawołałem w stronę przewodnika – powinniśmy zawrócić w stronę najbliższego miasta, coś jest nie w porządku z…
Czarna, okolona białym płótnem twarz przewodnika błyskawicznie odwróciła się w moją stronę.
- Zaszliśmy już za daleko! Chcesz umrzeć z pragnienia? Proszę bardzo! – odpowiedział. Jego głos był nie do zniesienia.
Ucichłem pogrążając się w myślach.
Mieliśmy przenieść posążek Ozysa do świątyni w Fennis. Nasza karawana była dość spora. Dwudziestu strażników krążyło dookoła, zaś w odległości stu łokci znajdowali się trzej zwiadowcy… No właśnie, zwiadowcy - wtedy też zorientowałem się, że dawno ich tu nie widziałem. Znowu spojrzałem w niebo. Ahnu ustępował Ozysowi. Byliśmy już w pobliżu oazy, która stanowiła ostatni przystanek dzielący nas od celu. Niespodziewanie szkarłatny nieboskłon przeciął jakiś czarny kształt. To sokół, upolował grzechotnika, a teraz powracał do swego gniazda, wąż toczył z nim zaciekła walkę. Obserwowałem. Gad ukąsił ptaka. Ugryzienie musiało być wyjątkowo bolesne, sokół upuścił go, po czym runął tuż pod moimi stopami. Nie trzeba tłumaczyć cóż znaczył ten omen. Kilku strażników cofnęło się w popłochu. Moi bracia byli przesądni, lecz ich śmieszne lęki były niczym w porównaniu z mą wiedzą. Usłyszałem za sobą czyjeś krzyki, potem już tylko głośny świt jakiegoś ciężkiego narzędzia…
Gdyby był innym człowiekiem, to najpewniej wyrzuciłby amulet Ard w ciemności pierwszego, lepszego zaułku, lub przynajmniej ukrył pod grubą warstwą materiału. Czasami noszenie nieodpowiednich symboli w nieodpowiednich miejscach powodowało dosłownie zabójcze efekty, a takim miejscem z pewnością był Ahmared. Ale on nie był nikim innym jak Ibrahimem Omarem ibn Djadirem, człowiekiem nie tylko obdarzonym niezwykłą pogodą ducha i grzecznością, jak również niemałą sławą i posłuchem w sułtanacie, lecz najwyraźniej nie wśród gildii Ard. Choć interesy robił z nimi po raz pierwszy, i to po reprymendzie pewnych przyjaciół, to spodziewał się, że będą wiedzieli kogo mają ochraniać. W Ahmaredzie nie musiał nosić żadnych amuletów, żadne pieniądze, skarby ani dostępy do wszystkich burdeli w dzielnicy bogaczy nie skusiłyby ulicznych rzezimieszków do zadarcia z członkiem gildii kupieckiej. Ibrahim natomiast, po roli jaką odegrał w słynnej sprzeczce emira z Beduinami, nie musiał specjalnie się wysilać, aby na takiego wyglądać. A może ta sprawa z medalionem ma inne podłoże? Może chcą w ten sposób pokazać kupcom i konkurencji „Patrzcie! Sam Ibrahim Omar ibn Djadir korzysta z naszych usług.” No cóż, zadania swe wykonują sumienie, nie zaszkodzi więc trochę ponosić ten amulet.
Karawanseraj w Ahmaredzie różnił się od swych odpowiedników w innych miastach. Był oczywiście większy i posiadał piętra, co spowodowane było ilością kupców odwiedzających miasto. Był wybudowany dość niedawno i zgodnie z nową manierą pozbawiony charakteru obronnego, na czym zyskały bogate zdobienia. Ciekawym było natomiast, że karawanseraj wybudowany był za pieniądze jednego człowieka, kupca, Kalida al Sharida. Był on jedynym, stałym mieszkańcem budowli i tym człowiekiem, do którego spieszył Ibrahim.
- Ibrahimie! Serce rośnie patrząc na tę chwilę. Dawno już nie gościłeś w Ahmaredzie. W którym pomieszczeniu się zatrzymałeś? Niech tylko dorwę diabła, który cię tam ulokował. Zaraz rozkaże przenieść cię do moich prywatnych komnat.- Znakomita większość starszych i bogatszych kupców rozbudzała gestami wyobraźnie rozmówców o niebywałej potędze handlowego imperium, którego bogactw zazdrościli wszyscy królowie, chanowie i sułtanowie. Kalid tego nie miał, przez obraz grubszego, sympatycznego staruszka witającego cię z ojcowską miłością można było bardzo łatwo zapomnieć z jak bogatym i wpływowym człowiekiem się rozmawia.
- O ojcze gościnności, ale to nie będzie konieczne. Moje drogi na krótko zawiodły mnie do Ahmaredu.- Ibrahim odpowiedział z nie mniejszą grzecznością.
- Nie? A jakie to interesy nie pozwalają ci skorzystać z mej gościnności?
- Wyruszam na północ, sprzedawać najlepsze ahmerradzkie gobeliny, o synu ciekawości.
- Gobeliny? A niebieskie masz?
- Niebieskie jak jesienne morze, czy majowe niebo?
Po usłyszeniu odpowiedzi uśmiech Kalida stał się mniej szeroki, oczy również lekko przymrużył. Po chwili przywołał starego sługę, który przyniósł niewielką, drewnianą szkatułkę. Kalid podał pudełko Ibrahimowi.
- Zastanawiałem się, czy podejmiesz się tego zadania, przyjacielu. Choć jestem pewien twych umiejętności, to sumienie nakazuje mi cię ostrzec, zadanie przed tobą najwyższej wagi, a dyskrecja jest w naszych czasach towarem niezwykle rzadkim.
- Wiem jak rynek potrafi być nieprzyjacielski, o ojcze ostrożności. Ale bardziej niż rad, potrzebuję towarów bardziej przyziemnych, synu szczodrości.
- Zapewnie ci wszystko, przyjacielu. Czego ci potrzeba? Koni? Wołam koniuszych, przyprowadzą najlepsze araby. Prowiantu? Dam tyle, że na trzy takie wycieczki wystarczy...
Wychodząc na ulicę, Ibrahim miał prawo być w dobrym humorze, w chwaloną jakość wsparcia oczywiście wątpił, ale więcej nie potrzebował. Jednak zawiódł się również, Kalid nie miał nikogo, kto mógłby nadawać się do kampanii poza sułtanatem. Ale przecież Ahmared to duże miasto, któż może wiedzieć, jakie talenty ukrywają się poza wzrokiem elit? Wciąż zachowując pogodę ducha, zaczął obmyślać strategię werbunku.
***
Najemnicy popatrzyli po sobie. Głupoty nikt im oczywiście zarzucić nie mógł, ale nie spodziewali się, że konieczność rozmowy będzie wymagana dla ich pracy. W końcu jeden zdecydował się wziąć to zadanie na swe barki, był młody, ale bystrze mu z oczu patrzyło.
- Wyjedzie wtedy, kiedy wezwą interesy. Ale po co ci to wiedzieć? Jeżeliś zbój to wiedz…- Młodzik pochylił się celowo, prezentując - imponujący półtorak zawieszony na plecach.- że będziemy tam też. A jeżeli masz sprawę, to czekaj, jeśli wola, na kapitana albo kupca. Ktoś z nich powinien niedługo przyjść.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Po niedługim czasie wiedziała już, że przynajmniej tym razem intuicja jej nie zawiodła. Obiekt zainteresowania elfki nie zdążył się w trakcie akcji zwiadowczej ani wplątać w konflikt z kimkolwiek, ani wymacać dziewki, ani nikogo okraść, ani nawet niewybrednie komuś ubliżyć. Nie mogła zaprzeczyć, że osobnik wygląda wyjątkowo niegroźnie i sympatycznie jak na człowieka.
Lawirując zgrabnie i bezkolizyjnie pomiędzy ludźmi gęsto tłoczącymi się na ulicy, dogoniła handlarza. Sylwetkę miała jak na elfa mało postawną i nie rzucającą się w oczy, wzrostem nie górowała nad przeciętnym człowiekiem, więc wolała nie ryzykować utraty potencjalnego towarzysza podróży z zasięgu wzroku. Zrównała się z mężczyzną i odsłoniła twarz o nieludzko drapieżnych i delikatnych zarazem rysach twarzy, by zagaić względnie uprzejmym tonem:
- O ile mnie oczy i uszy nie mylą, szukasz chętnych i kompetentnych ludzi. Człowiekiem nie jestem, co już pewnie zauważyłeś, jednak nie sądzę, że pogardzisz usługami medyka.
W oczekiwaniu na odpowiedź wlepiła w rozmówcę elfio duże, migdałowe i ciemne oczy.
- To chyba tyle, jeżeli chodzi o wychwalanie dużych miast - stwierdził, spoglądając z dachu na cokolwiek poddenerwowanych obwiesi, szukających go po uliczkach niżej - Schować się, wtopić w tłum, mhm... to dobre dla ludzi.
W istocie, im większe ludzkie osiedle, tym niemilej widziane w nich były detale takie jak zrogowaciała tkanka na grzbiecie i zewnętrznej części kończyn, czy bardziej rzucające się w oczy rzeczy typu ogon czy stopy, przypominające smocze łapy (znane mieszczuchom z rycin, bo przecież nie wrażeń własnych). W skrócie, djinnity, zwane pieszczotliwie "plugawymi, czarcimi bękartami" nie znalazły sobie miejsca wśród ludzi, chociaż trafiały się okazy z różnych powodów przebywające między nimi więcej, niż w ogóle.
Darlath, jako jeden z nich, rozczarował się na Ahmaredzie; wydawało mu się być logicznym, że w tak obrotnym ośrodku handlu jego krewniacy będą co najwyżej ciekawą odmianą. Z drugiej strony, do bogatszych dzielnic nie miał wstępu.
Chociaż osobiście uważał, że problem leży w tym, że ludzie są za głupi, by przyjąć do wiadomości, że coś może być podobne do nich, ale inne i nie być przy tym nienaturalną bestią. A już brońcie Niebiosa, żeby takie stworzonko umiało przeżyć w niesprzyjających warunkach.
- A potem się dziwią, że im się nie pomaga, nie? Tylko wioskowi są sensowni - rzekł beztrosko do lądującej obok Skree. Sokolica nie wydawała się być zainteresowana tematem - No tak. To może bardziej cię poruszy, że jak tak dalej pójdzie to... - zamilkł, poczuwszy ciekawy zapach, dość niedaleko - Skądś to znam... - mruknął.
* * *
- A nie mówiłem? - wyszeptał do ptaka, chowając się za rogiem karawanseraju i obserwując miejscowego, który próbował wyciągnąć informacje z oporządzających karawanę pachołków - No jak to co? - obruszył się na pisknięcie Skree - Mówiłem, że skądś to znam. Ten facet pachnie jakby śmierć deptała mu po piętach.
- Tak, właśnie z tym to skojarzyłem - przytaknął sokolicy.
W okolicach karawanseraju przynajmniej nie było kolorowych, wykrzykujących pod niebiosa religijne pieśni tłumów barahaminnów dlatego też można było lepiej rozeznać się w sytuacji tu panującej. Kilkadziesiąt karawan, z czego większość stacjonowała tu już od kilku dni, a nawet tygodni i nic nie zwiastowało tego, że w najbliższym czasie mają zamiar wyruszyć na szlak. Dlatego właśnie uwagę błękitnookiego barda przykuła mała, dyskretna zbieranina wozów przybyła tego poranka. Jej właściciel najwyraźniej udał się załatwić jakieś interesy ale pozostawiając przy niej zwierzęta i pachołków je oporządzających najwyraźniej nie miał zamiaru zatrzymywać się tu na dłużej. Rozsądnie. Biorąc pod uwagę fakt jakie piekło rozpętało się w półświatku. Teraz nikt wiedzący co się tu dzieje nie chciał popasać w Ahmaredzie dłużej niż to konieczne. Wszelkiej maści łotry i inszej maści typy z pod ciemnej gwiazdy czmychali stąd niczym szczury z tonącego okrętu. Źle się działo, oj źle i zapewne niekorzystnie wpłynie to na gospodarkę. Stary dobry Ahmed, zwany Sułtanem Podziemia wyzionął ducha i powoli rozpoczynała się walka o "sukcesję". Inni, mniej powiązani z przestępczą elitą mieli więcej szczęścia niż bard i dane im było spokojnie uciec z miasta lub też przyłączyć się do obozu nowego "króla". Niestety Asim nie miał tyle szczęścia.
- Widząc taką obstawę zapewne żaden zbój nie zbliży się do wozów bliżej niż na odległość dalszą niż strzał z łuku - odpowiedział łotr próbując ukryć swój nieco ironiczny uśmiech. Jego ton pomimo odczucia uciekającego nieubłaganie czasu i pętli zaciskającej się na szyi nadal pozostawał pogodny i stosunkowo przyjazny.
- Bystryś. Interes mam do właściciela. Zaczekam w takim razie - wzruszył ramionami.
Grał. I to świetnie grał, że wcale mu się nie spieszy i nie zależy na czasie. Wiedział, że jeśli przed południem ludzie Khana nie zauważą go w dokach lub choćby zmierzającego w tamtą stronę z pewnością skuszą się na obstawienie także tego wyjścia z miasta.
Minuty pędziły na przód a płomyczek jego żywota niepewnie drgał na końcu knota w ogrodzie Śmierci.
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Budynek gildii byłe jednym z najstarszych w mieście, początkowo znajdujący się na uboczu teraz znajdował się nie ma w centrum. Systematycznie rozbudowywany, wraz z rozwojem organizacji, całkowicie zatracił pierwotny wygląd. Proste i surowa konstrukcja wyraźnie odstawała od zdobnych siedzib innych gildii.
Gresiil skierował się prosto do wejścia, strzeżonego pozornie jedynie przez dwóch zbrojnych, faktycznie jednak najeżonego pułapkami pozwalającymi powstrzymać cała armie. Niestety sposób w jaki budynek zajął Ard zaprzeczał tej tezie. Nie zaszczycony nawet mruknięciem ze strony strażników znalazł się w długim holu, tu dopiero pojawiły się zbroje i arrasy ukazujące bogactwo mieszczącej się tu organizacji. Gress nie udał się jednak do żadnej z ogólnodostepnych sal lecz zatrzymał się przed gobelinem przestawiającym czarnego jednorożca osaczonego przez watahę wilków i bez zastanowienia ruszył na niego wnikając w ścianę.
-Musisz mnie tego nauczyć – Stary skryba był zwrócony do niego plecami – minął mi już odruch oklepywania miejsc z których się wyłaniasz ale ciekawość zżera mnie równie mocno jak wtedy gdy zaskoczyłeś mnie pierwszy raz. - Gressil nie odpowiadając zrzucił pergaminy z jednego z krzeseł i siadł na wprost starca.
-Jest tego zbyt wiele przyjacielu, zbyt długo oderwałbyś się od ksiąg a czy nie one trzymają Cie jeszcze przy życiu?
Starzec spojrzał w oczy rozmówcy a z twarzy odpłynęła mu krew przez co, choć było to nie do pomyślenia, stała się jeszcze bledsza.
-Miałem zbyt mało czasu, przetłumaczyłem dopiero połowę zwojów a wielu jeszcze nie udało się odnaleźć. Może gdybyś pozwolił wtajemniczyć mojego ucznia...
-Dobrze – Gressil przerwał skrybie jednocześnie wstając z krzesła i kierując się w stronę drzwi – Czas byś przygotował sobie następce, nie popełnij tylko takiego błędu jak Twój mistrz.
Nie czekając na odpowiedź opuścił pomieszczenie kierując swe kroki do kancelarii złożyć raport z misji i oczywiście uiścić procent od zysku. Po załatwieniu wszystkich formalności udał się do pobliskiej tawerny, tak podłej że nawet przy okazji takiego święta będzie w niej sporo wolnego miejsca...
Żadna praktyka kupiecka nie mogła przygotować go na coś takiego. Podeszła go wcale zgrabnie i bezszelestnie, nie powinien tak łatwo dać się zajść. Dobrze, że odkryła twarz, ocaliło to po części jego dumę, dać się podejść elfce to żaden wstyd. Ażeby tego było mało, chciała się zaciągnąć do jego karawany. A już całkiem wprawiając go w zdumienie, deklarowała się jako medyk! W każdy inny dzień, tak chętni byli jedynie karczemni siepacze, mających się za najlepsze, najemne ostrza jakie można wynająć, ale ten dzień nie był żadnym innym. Ibrahim zmierzył elfkę wzrokiem, początkowy grymas zdumienia zastąpił łajdacki uśmiech ledwo dostrzegalny pod czarnych jak smoła wąsów. Ibrahim był człowiekiem wysokim, niewiele potrzeba było, a musiał by się pochylić do swej rozmówczyni.
- Cicho chodzą te elfki, aż strach pomyśleć co by było, gdyby masowo zajęły się kieszonkostwem, chyba żaden mieszek nie byłby bezpieczny. Ale ty nie jesteś złodziejem, prawda, córko tajemniczych spotkań? Szkoda by było, abyś skończyła na publicznej chłoście bądź na ucięciu jednej z tych pięknych, delikatnych dłoni. Twe oczy i uszy naprawdę dużo wiedzą, uważaj na nie, mogą ci przysporzyć kłopotów. Więc dołączyć do mej karawany? Powinnaś to przemyśleć, córko śmiałych czynów. W Ahmaredzie na dobrych medyków czeka świetlana przyszłość, nie powinnaś jej porzucać tak łatwo. Karawana zawiedzie cię do wielu miejsc, ale kariery tam swej nie rozwiniesz. A jeżeli twe umiejętności nie sprostały wymaganiom mistrzów z akademii, to z pewnością rodzina zadba o twą bezpieczną przyszłość, uroda twego ciała i ducha stanowi całkiem pokaźny posag.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Elfka ledwo powstrzymała grymas niezadowolenia, usłyszawszy uwagę o złodziejstwie. Jako osoba obdarzona znakomitym słuchem i błyskawicznym refleksem, właściwym jej gatunkowi, nie bała się kieszonkowców, zaś jako nieodrodna córka swej rasy posiadała niezłomną dumę, którą urazić potrafiła krzywdząca insynuacja. Zmrużyła oczy, obserwując zmieniający się wyraz twarzy swojego rozmówcy.
- Tutaj nie ma dla mnie przyszłości, panie, przeszłość też nie pomoże mi w zdobyciu zaszczytów - odparła cichym tonem, tak, by tylko mężczyzna mógł ją usłyszeć. - Dłonie medyka są zbyt cenne, aby ktokolwiek śmiał je kaleczyć, jednak ręka kobiety, elfiej kobiety, to w tym mieście pilnie poszukiwany towar. - Zachmurzyła się wyraźnie. Tutejsi młodzieńcy z jej rasy zdecydowanie cierpieli na brak towarzyszek elfiego pochodzenia, o czym miała okazję się przekonać. Szczególnie naprzykrzał jej się pewien jeszcze niestary wdowiec, najwyraźniej amator młodych panien. Dziewczynie pozostawała jedynie nadzieja, że nikt z rodziny Solvego w tej chwili jej nie śledzi i nie podejmie próby udaremnienia ucieczki z Ahmaredu. - Nazywam się Lobelia D'ortmanna i mam dobre intencje, mogę w tej chwili zniknąć tak, jak się pojawiłam, jeśli sobie tego życzysz. Nie rozmawiam jednak z głupcem, dlatego mam nadzieję, że zlitujesz się nad damą w potrzebie, gotową ci użyczyć swoich talentów i złota - dodała zaraz, kątem oka dostrzegłszy na prawo od nich znajomego elfa. Pochyliła lekko głowę, długi pukiel czarnych włosów wymknął się spod kaptura i opadł na blade lico.
Powoli odzyskiwałem świadomość. Pulsujący ból głowy z każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Jęknąłem głośno przewracając się na bok, uderzenie musiało być bardzo mocne. Chciałem otworzyć oczy, lecz strach przed tym co kryło się za oganiającą mnie ciemnością nakazywał poczekać. Dotknąłem dłonią czoła, było mokre. Poczułem chłód pustynnej nocy, zdarto ze mnie lamparcią skórę, którą jako kapłan okrywałem ramiona… a może po prostu zsunęła się i leży gdzieś obok? Ciężko było pokonać lęk przed widokiem ciał pomordowanych towarzyszy. Z tej udręki wyrwał mnie jednak czyjś głos. Słuch, jak widać również wracał bardzo powoli.
- Budzi się! Brać go! – Usłyszałem. Dotarło do mnie, że oprawcy nadal tu są. Poczułem szarpnięcie, silny uścisk. Podniesiono mnie i wykręcono ręce, które ktoś zaczął obwiązywać energicznie sznurem.
Przemogłem się. Otworzyłem oczy. Stał nade mną odziany w czerń mężczyzna, sporą część jego twarzy ukrywała kufijja. Osobnik spoglądał na mnie z wyraźnym zainteresowaniem rysującym się w jego ciemnych oczach. Prawdopodobnie był hersztem tej bandy. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że nie mogłem tu mieć do czynienia ze zwykłą szajką. Grupa ta musiała być dobrze zorganizowana, inaczej nie zaskoczyłaby nas do tego stopnia. Zauważyłem też, że człowiek ten ma bogato zdobione napięstniki. Szmaragdy i rubiny zatopione w złocie przykuły moją uwagę.
Nakazano mi iść w stronę oazy, to ona miała stanowić nasz ostatni przystanek. Podążając obok oprawcy, a właściwie ledwo powłócząc obolałymi nogami starałem się dokładnie przyjrzeć jego osobliwej ozdobie... Nie poganiano mnie jakoś szczególnie. Nieznajomi wiedzieli z kim mają do czynienia, ogolona głowa i charakterystycznie podkreślone oczy, nie wspominając już o ich swoistym zabarwieniu wzbudzały niepewność… może nawet strach.
Kazano mi usiąść przy ognisku. Ciepło płomieni pieściło moje pół nagie ciało. Krąg złocistego światła padał na skupione dookoła namioty. Wszędzie krzątali się ludzie ubrani bardzo podobnie do pilnującego mnie mężczyzny. Twarze ich były pozakrywane i tylko obnażone oczy spoglądały na mnie niepewnie. Cały czas towarzyszyło mi narastające uczucie słabości. Nie musiałem się jednak długo zastanawiać by stwierdzić, że ozdoba herszta to rzadko spotykane narzędzie pochłaniające energię. Nie przewidziałem tego zagrania, nie przygotowałem się do walki z tak dobrze zorganizowaną grupą...
„Szczurza nora” była równie trafiona co i myląca, faktem było iż w tej karczmie przebywać chciały tylko najpodlejsze ze stworzeń z drugiej strony jednak w samym budynku jak i najbliższej okolicy gryzoni spotkać się nie dało. Smaczku sprawie dodawał fakt, iż mięsiwa podawano jedynie w postaci gulaszu, który smakował i wyglądał zawsze tak samo niezależnie czy miał być z baraniny czy koniny. Choć karczmarz najchętniej chrzciłby nawet wodę, a „tawerna” ta nie była wcale najtańszą posiadała stałe grono bywalców.
Pierwszą oznaką nadchodzących kłopotów było piwo, które otrzymał. Wyglądało bowiem, pachniało i smakowało jak piwo i niemal na pewno nim było. Gressil uśmiechnął się pociągając solidny łyk i mając nadzieję, że karczmarz będzie musiał go tu jeszcze przez jakiś czas przetrzymać, jak to jednak w takich sytuacjach bywa szczęście nie trwało długo a zakończył je hałas z jakim do środka w wtargnęła grupa zbrojnych.
****
Spojrzał w oczy przybyszowi i ucieszyło go to co zauważył. On i jego towarzysze byli młodzi dlatego przeważnie każdy traktował ich lekceważąco nie zdając sobie sprawy, że by w ogóle opuścili mury siedziby Ardu musieli opanować sztukę władania orężem do perfekcji. Już nie raz zbytnia pewność siebie gubiła ich przeciwników, aż nadto ułatwiając zadania. Choć cała czwórka mogłaby spokojnie pracować już w szeregach innych gildii strażniczych tu nadal uważano ich za gołowąsów skazując na utarczki ze złodziejami.
-Nie wiem ile przyjdzie Ci czekać panie ale jeśli taka Twa wola nam za jedno.
Odwracając się wykonał kilka gestów ręką po których pozostała trójka podniosła się i zajęła pozycje uniemożliwiające zbliżenie się jednocześnie do więcej niż jednego z nich dyskretnie, ale widocznie, szykując małe kusze uzbrojone w bełty z wyjątkowo wrednymi grotami.
****
Czterech z nich nie poznawał, nie było w tym nic dziwnego rzadko przebywał w tym mieście a nigdy nie bratał się z żołnierzami gildii. Stanęli w parach po obu jego stronach opierając dłonie na drewnianych pałkach. Piąty, który im przewodził zasiadł przy jego stole i gestem nakazał karczmarzowi podanie piwa.
- Witaj Gressil nie wierzyłem, że się tu pojawisz nawet gdy zobaczyłem list. - Uśmiech miał wyjątkowo paskudny a uroku wcale nie dodawał brak górnych jedynek –Nikt nie byłby taki głupi, ale skoro tu jesteś to gdzie to masz skurwysynu?! Nie próbuj mi tu kłamać, nawet Twoje koneksje nie powstrzymają mnie przed użyciem siły. W tym mieście Ard należy do mnie. - Ostatnie słowa niemal wykrzyczał a wymachując przy tym rękoma wytracił karczmarzowi niesiony sobie kufel. - Ty idioto natychmiast podaj kolejny...
- Nie mam pojęcia o czym mówisz Bohn – Uśmiech jaki pojawił się na jego twarzy podkreślił tylko fałszywość tych słów - ale jeśli koniecznie chcesz coś dostać...
Niemal niezauważalnym ruchem wcisnął rękę w gliniany kufel i z całej siły zdzielił rozmówcę w twarz, prawdopodobnie pozbawiając ko i dolnych jedynek. W tym samym jednak niemal momencie na jego kark i głowę posypały się ciosy drewnianych pałek.
Twarz kupca ponownie zmieniła wyraz, drapiąc się po brodzie zdradzał zainteresowanie. W oczach elfki nie widać było wstydu, nie cierpiała poniżeń, jakie były pisane większości nieludzi nieradzących sobie w Ahmared, takich Ibrahim widywał nader często. Potrafiła przetrwać, miała niesamowicie silny charakter i wolę, bądź była zbyt uparta aby zaakceptować beznadziejność swej sytuacji. A była ona naprawdę nieciekawa, oczy zdradzały, że na Ibrahima patrzyła istota bez przyszłości. Czyżby więc jego karawana była jej ostatnią deską ratunku? Dziwnym zrządzeniem losu Ibrahim naprawdę potrzebował medyka, ostatni nie mógł odpowiednio wykonywać swej pracy przez powszechnie znany medycynie przypadek, strzały w gardle.
- A więc, córko ciężkiej przeszłości i niepewnej przyszłości, może nasze spotkanie nie było przypadkowe?- Ibrahim szybkim ruchem chwycił dłoń Lobelii.- Hmm… tak to palce zdolnego uzdrowiciela. Myślę, że możesz przydać się w mej karawanie. Jednak- Ibrahim wyjął kawałek papirusu, nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie elfki, której najwyraźniej nie podobał się test ocenienia jej umiejętności.- w moich stronach to mistrz karawany płaci osobom, które dla niego pracują, nie na odwrót. Oczywiście szanuję piękne obyczaje twej jeszcze piękniejszej rasy, ale jako tradycjonalista wolałbym opierać naszą współpracę na moich przyzwyczajeniach. Oto kontrakt a w nim wszystkie obowiązki, które będą przed tobą stawiane, oczywiście płace również. Przeczytaj go w spokoju i daj mi odpowiedź. Pamiętaj jednak, że zobowiązana będziesz do pozostania w karawanie przez co najmniej trzy miesiące. Wybacz, córko nieznanych ścieżek, lecz ważne sprawy wymagają mej obecności. Gdy podejmiesz decyzje, użyj swych wiele wiedzących oczu i uszu by mnie odnaleźć. Żegnam, niech szczęście cie nie opuszcza.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Gorzej niż na ulicach już raczej nie będzie - uspokajał ptaka, któremu wyraźnie nie przypadł do gustu pomysł nieco bliższego poznania człowieka, który zdawał się chcieć wydostać z miasta tak szybko, jak to możliwe, albo nawet wcześniej.
- Sab' - przywitał się niedbale, podchodząc niespiesznie do człowieka, który, w oczekiwaniu na właściciela karawany, zdążył oddalić się nieco od pachołków. W zasadzie, wygodniej byłoby mu zbliżyć się szybciej, ale nie miał pojęcia jaką reakcję wywoła swoją osobą, zwłaszcza wziąwszy poprawkę na znacznie biedniejszy strój, niż ten noszony przez tamtego - Czuć od ciebie ucieczką, człowieku - podjął, zatrzymując się w relatywnie bezpiecznej odległości.
Oczy barda, które nieco wcześniej wychwyciły niecodzienną istotę zmierzającą w jego kierunku. Czyżby Khan przyjmował w swoje szeregi nawet tak egzotycznych gości jak ten, który go zaczepił? Chociaż łuskowaty nie wydawał się nastawiony bojowo mógł zostać użyty jako przynęta. W końcu co w karawanseraju pełnym wozów, zwierząt, pakunków i krzątających się robotników przykuło by uwagę bardziej niż ten przypominający gada humanoid?
Przezornie opierając się plecami o najbliższą kolumnę podtrzymującą drewniany dach wlepił swe ciekawskie mimo wszystko spojrzenie w istotę. Nie wykonał żadnego ruchu mogącego zdradzić jego podejrzenia czy też sprowokować potencjalnego zabójcę do ataku.
- Sabah al-khayr – odpowiedział – Od Ciebie natomiast czuć zbytnią ciekawość... przybyszu – nie wiedząc za bardzo jak nazwać stworzenie przed nim stojące posłużył się zwrotem neutralnym. Mógłby nazwać go „jaszczurem” lub „gadem” ale obrażenie na samym początku rozmówcy wykluczało dalsze pozyskanie ciekawych informacji. - Kim jesteś i cóż sprowadza Cię do mnie?
- Darlath jestem. Nie wydajesz się znać mojego rodzaju, djinnitów - co z kolei znaczyło, że człowiek ten musiał być skończonym mieszczuchem, a zatem uciekał przed miastowymi drapieżcami. Czemu jednak karawany rozlazłych kupców, zamiast prędkiego żaglowca?
- Ja jednak znam woń, którą od ciebie czuć. Uciekasz przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, które czai się w mieście. Drapieżnik, który chce twej głowy, jest potężny, inaczej nie szukałbyś ucieczki pod skrzydłami kupców - w tym momencie popuścił wodze, okazywanie takich domysłów nie mogło mu przynieść nic, poza własną satysfakcją, w przypadku sprawdzenia się ich. No, może nie do końca nic. Djinnit podejrzewał, że uciekinier ma dostateczne wpływy lub przyjaciół, by łatwo dostać się do karawany. Być może uda mu się go wykorzystać.
Nie ma co, bystry był jak na przerośniętą jaszczurkę. Chociaż większość tak zwanych mieszczuchów uważała rasy zwierzęce za prymitywne i dzikie ten wykazywał niespotykaną nawet u przeciętnych ludzi bystrość umysłu i słuszność osądów. Spokój jaki panował na twarzy człowieka nie zdradzał jednak niczym, że Darlath miał rację w swoich przypuszczeniach.
- Me imię Asim. I faktycznie, pierwszy raz widzę kogoś podobnego do ciebie a gdyby było inaczej z całą pewnością lepiej zapamiętałbym tamto spotkanie - nikły uśmiech pojawił się na przystojnej twarzy półelfa
- Nie wyjawiłeś mi jednak cóż takiego cię do mnie sprowadza skoro się nie znamy. Zbytnie spoufalanie się z zupełnie obcymi sobie istotami nie należy do rozsądnych nigdzie a w tym mieście to jak przystawienie sobie ostrza do gardła.
Nie, to nie była groźba a zwyczajne zdanie zawierające w sobie stare ahmaredzkie porzekadło. Teraz był pewien. Ten tajemniczy, gadzi osobnik z całą pewnością nie pracował dla Khana. Ten przebrzydły rasista z ledwością tolerował w swoich szeregach półelfy. Nigdy nie przystałby na współpracę z łuskowatymi humanoidami choćby miały to być jedyne istoty zdolne dopaść ściganego barda.
- Pytanie, czy ja przyłożyłem do swego, czy też powieliliśmy twoje - djinnit odparował beztrosko, zdając sobie sprawę, że obaj grali niejako w ciemno - Jest dośc wielu w tym mieście, którzy znienawidziliby cię na równi ze mną, za sam fakt rozmowy. Do rzeczy jednak - Darlath mógł być młody, beztroski i co tam jeszcze wszelkie nudne staruchy wymyślały, ale wiedział, kiedy czas porzucić podchody.
- Mi również czas opuścić to miejsce - rzekł, wbijając w rozmówcę spojrzenie swoich jaskrawych, płomiennych oczu - Ta karawana zdaje się być obiecującą w tym celu, jak zgaduję z twojego zainteresowania. Czyżbyś posiadał na jej właściciela jakiś... wpływ?
Bard szczerze zaśmiał się w odpowiedzi na słowa swego gadziego rozmówcy.
- W tym mieście nienawidzi mnie już wystarczająco dużo osób i tyle samo pragnie mojej śmierci by rozmowa z tobą uczyniłaby mi znaczną różnicę - mężczyzna poprawił lutnię zwisającą mu u boku na zdobnym skórzanym pasie. Rzeczywiście djinnit akurat tym razem pomylił się w ocenie sytuacji. Khan i jego banda wykidajłów w pierwszej kolejności zabiliby jego. Później każdego w jego pobliżu. A w karawanseraju przemarsz ruchów rasistowskich był raczej mało prawdopodobnym by Asim mógł się obawiać towarzystwa nieludzia.
- Wpływ na właściciela? Nie. Mam jednak zamiar użyć wszelkich dostępnych mi środków by wyruszyć wraz z tą karawaną. A może ty masz jakiś sposób by przekonać bogatego kupca do swojego towarzystwa?
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Ostatnio zmieniony przez Vozu 2013-03-05, 21:16, w całości zmieniany 1 raz
Czym prędzej oddaliła się od zatłoczonej ulicy, chowając cenny dokument, obietnicę wybawienia. Lobelia postanowiła dotrzeć do swojej kryjówki obskurnymi, bocznymi uliczkami, gdzie nie miała szans natknąć się na żadnego ze znajomych elfów. Żwawo maszerowała, niemalże płynąc w powietrzu, a obszerna szata furkotała jej wokół kostek. Ostatni odcinek niemal przebiegła.
Dotarła nareszcie do tylnych drzwi domu matrony, wynajmującej kwatery młodym dziewczętom. Najliczniejsze i najmniejsze komory zajmowały pospolite prostytutki, w większości także będące jej pacjentkami, jednak Lobelia mogła sobie pozwolić na odrobinę luksusu. Otworzyła drzwi kluczem podarowanym przez gospodynię w dniu, gdy lekarka wyrwała jej jedynego syna ze szponów choroby. Podążyła długim korytarzem w stronę wynajętej przez siebie części lokalu. Tam przysiadła na łóżku, zrzuciła wierzchnią szatę i zagłębiła się w treść dokumentu. Nie dostrzegła budzących wątpliwości sformułowań ani kruczków w umowie, więc bez dalszej zwłoki chwyciła za pióro i naskrobała na wolnym kawałku pergaminu, który znalazła pośród rzeczy zagracających mały stolik, kilka pożegnalnych słów do Halimy. Położyła wiadomość w widocznym miejscu, aby kobieta nie mogła jej przeoczyć, na niej zaś złożyła klucze. Rozłożyła na posadzce skórzaną torbę podróżną i poczęła układać w niej pedantycznie złożone części garderoby. Zabezpieczywszy odzieżą spód bagażu, pieczołowicie zapakowała doń skrzyneczki z najcenniejszymi flakonami i pakunkami oraz nieco wartościowego drobiazgu. Kilku woreczków torba nie zdołała już pomieścić, więc elfka przytroczyła je do pasa, ciasno opinającego jej wąską talię.
Chwilę zastanawiała się nad sposobem dotarcia do karawanseraju w najmniej budzący podejrzenia sposób. Porzuciła większość planów ze względu na znaczną i cenną zawartość torby. Wydobyła ze starego, rzeźbionego kufra stojącego pod ścianą czarny, od jakiegoś czasu nieużywany strój medyka, przeznaczony na wizyty u wymagających natychmiastowej pomocy pacjentów. W Ahmaredzie oznaczało to przeważnie wystąpienie zarazy. Naciągnęła na dłonie rękawice i wsunęła ręce w obszerne rękawy. Zarzuciła ciężką torbę na bakier i zasłoniła oblicze maską, przywodzącą na myśl łeb ibisa.
Zgodnie z przypuszczeniami Lobelii, mimo zbliżającego się nieuchronnie zmierzchu, czego zapowiedzią były wydłużające się cienie, ludzie bez trudu rozpoznawali w niej medyka i starali omijać złowieszczą postać w bezpiecznej odległości. Elfka szła mało elastycznym krokiem, nieco zgarbiona, aby nikt nie mógł jej rozpoznać po sposobie chodzenia. W ten sposób, mijając spokojnie jasne bryły budynków, kolorowe kramy i rzesze różnobarwnych ludzi, widząc w ich oczach widmo lęku, dotarła do karawanseraju. Nie miała pewności, gdzie szukać, jednak gotowe do drogi karawany z pełnym składem podróżnych były nietrudne do rozpoznania, toteż drogą eliminacji trafiła na grupę Ibrahima. Kręciło się w jej pobliżu dwóch osobników, półkrwi elf o nonszalanckim wyrazie twarzy oraz młody przedstawiciel gatunku djinnitów. Choć kusiło ją, by przyjrzeć się bliżej humanoidalnej istocie, bo jak do tej pory widziała gadzie stwory tylko na rycinach albo z oddali, miała bardziej naglące problemy. Wyciągnęła zza pazuchy dokument uprawniający ją do uczestnictwa w podróży i podetknęła pod nos wyglądającemu najbardziej sensownie najemnikowi. Nieco zbity z tropu przyjął z rąk przybysza umowę.
- Witajcie. Wskażcie mi miejsce, gdzie bezpiecznie będę mogła przechowywać swoje zbiory - rzuciła, ściągając maskę.
Zdezorientowany spoglądał to na nią to na dokument rozważając sytuację. Znał swego zwierzchnika z gildii ale nawet przez myśl mu nie przeszło by dopytać o miano właściciela karawany, toteż sam dokument niewiele mu dawał. Kobieta zaczepiła go jednak na tyle pewnie i stanowczo, że był skłonny uwierzyć w jej rację. Poza tym to była elfka, pod wpływem jej urody przeniósł się myślami to Artretu, najdroższego zamtuzu w mieście gdzie za pieniądze z pierwszej wyprawy planował opłacić właśnie przedstawicielkę tej rasy. O mało nie zatracił się w wizji, zwłaszcza, że mglista do tej pory sylwetka kurtyzany nabrała wyraźnych rys, z mar wyrwało go jednak poruszenie towarzyszy. Podążając za ich wzrokiem spostrzegł dość nietypowe zjawisko, otóż nie zważając na ludzi w ich kierunku zbliżał się lekko kulejąc Gresiil. Nie byłoby w tym może nic dziwnego gdyby nie był zupełnie nagi. Teraz także elfa zwróciła na niego uwagę, był wysoki i nieprawdopodobnie chudy. W miarę jak się zbliżał dostrzegała kolejne szczegóły a zwłaszcza to, iż całe jego ciało pokrywały blizny typowe dla chłosty. Tważ jego natomiast szpeciły znacznie świeższe siniaki świadczące o niedawnej przygodzie.
Strażnik zupełnie ignorując zebranych skierował się do poidła dla koni, napełnił wiadro i wylał zawartość na siebie. Dopiero po dwukrotnym powtórzeniu czynności zdał się zauważyć zainteresowanie swoją osobą i samą elfkę.
Ruszył w jej kierunku po drodze zabierając dokument trzymany przez młodzika.
- Lekarka? - nie zaszczycając jej spojrzeniem ani czasem na odpowiedź wskazał jeden z wozów – Ten należał do twego poprzednika, wewnątrz znajdziesz trochę sprzętu, który może Ci się przydać i nieco mniej użytecznych pcheł. - Już miał odejść, lecz powstrzymał się i ukłonił – Jestem Gressil strażnik karawany, miło mi powitać Cie w naszej kompanii. – Używał możliwie najuprzejmiejszej nuty głosu na jaka mógł się zdobyć, po chwili jednak zmienił ją na przypominającą zgrzytanie metalu o metal – A wy gówniarze należycie do mnie dopóki nie wzejdzie słońce, zabierzcie się zatem za robotę i oporządźcie konie.
Dopiero teraz podszedł do swojego rumaka i włożył wyciągnięte z sakw spodnie oraz koszulę, w których o dziwo przeistoczył się z chodzącego kościotrupa w postawnego mężczyznę.
- Panie – nieśmiało odezwał się przewodzący adeptom Ardu, - tamtych dwóch interesowało się Tobą i tym kupcem.- Strażnik spojrzał we wskazanym kierunku "no pięknie najpierw elfka a teraz mieszaniec i jego zwierzątko" - Jeśli Ibrachim będzie chciał z nimi rozmawiać jego rzecz, ale mi niech nie zawracają głowy muszę odpocząć
Lobelia popadła w chwilowy stupor. Najpierw dziwny jegomość, kompletnie nagi, nie czujący ani krztyny wstydu z powodu swojego stanu, rozmawiał z nią, by po chwili urządzić niezgorsze widowisko. Co gorsza okazał się on strażnikiem karawany i, choć nie był w stosunku do niej bezczelny, elfkę przerażały jego maniery, czy raczej ich brak.
Kiedy w końcu odzyskała rezon, czym prędzej ułożyła niezmiernie cenny ładunek we wskazanym jej wozie, z ciekawości zerkając na wcześniej wymienione sprzęty. Ze zgrozą dostrzegła, że nikt dawno nie zatroszczył się o porządek w tym miejscu, a narzędzia chirurgiczne nadal nosiły na sobie ślady czegoś, co przypominało dawno zakrzepłą krew. Musiała wyszorować i odkazić niemal całą zawartość wozu. Wolała się nie zastanawiać, jaki los spotkał jej poprzednika, by nie pożałować powziętej decyzji. Elfka zrzuciła z siebie czarną materię, wygrzebała z torby szkatułę, w której znajdowały się środki na powierzchowne rany i zręcznie zeskoczyła z wozu, doganiając tego przerażającego olbrzyma, Gressila. Stwierdziła, że użycie delikatnej perswazji nie odniesie skutku i powzięła zdecydowane kroki, czując się zobowiązaną do pomocy. Stanęła mu na drodze, w razie konieczności gotowa użyć siły. Wyprostowała się dumnie.
- Jako lekarz nie pozwalam ci odejść w takim stanie! - stwierdziła zdecydowanym tonem, groźnie ściągając brwi. - Twoje rany grożą zakażeniem. Idziesz ze mną albo ja idę z tobą.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum