Forum Disciples, Disciples 3 on
 
Forum Disciples, Disciples 3  Najlepsze forum poświęcone rewelacyjnej serii gry Disciples
 FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Regulamin  Zaloguj  Rejestracja   Chat [0]   Discipedia  Download 

Poprzedni temat «» Następny temat
A co mi tam
Autor Wiadomość
Fergard 
Rycerz piekieł
Już nie emo półdemon



Wiek: 29
Dołączył: 31 Maj 2009
Posty: 188
Skąd: Czy to ważne?
Wysłany: 2012-07-25, 20:52   A co mi tam

A więc.

Pomyślałem, że wrzucę tu nieco tfurczości(bo nie mogę oczekiwać porządnej krytyki na Tawernie, niestety), tak więc here it is. Ktoś jeszcze pamięta Allistaira Rasmunsena? Powraca, ale tym razem nie jest już niańką. Po prawdzie, historia tu przedstawiona jest dużo bardziej mhroczna i ponura od poprzedniej z Nieumarłym Snajperem.
Cóż. Enjoy. Zawiera przekleństwa.

Dwudziesty drugi sierpnia, 1999

Allistair Rasmunsen był zadowolony ze swojej pracy. Od ponad stu lat notował się w historii jako najskuteczniejszy snajper w szeregach Gildii Najemników, a także jeden z najskuteczniejszych jej pracowników, nieustannie utrzymując się w pierwszej dziesiątce, prawdziwej elicie elit. Na chwilę obecną znajdował się na drugiej pozycji, wyprzedzając Leo Bonharta i będąc jedynie kilkanaście punktów za Gondarem Dranei. Całe państwa drżały przerażone, słysząc imię Nieumarłego Snajpera, zaś politycy bardzo ostrożnie dobierali swe słowa, występując publicznie. Allistair nawet nie ukrywał swej obecności, uderzając z ogromnych odległości i ze stoickim spokojem odchodząc. Kule, którymi ładował swojego winchestera miały wygrawerowane przestrzelone czaszki.
A teraz mógł wyprzedzić przeklętego lidera, rządzącego niepodzielnie od kilkunastu lat. Otrzymał zadanie elitarne trzeciego progu. Zlecenie miało być wykonane przy zerowym progu przypadkowych ofiar i możliwie najszybciej.
Specjalność Allistaira Rasmunsena.
Przywitał go standardowy gabinet z mahoniowym biurkiem i obrotowym krzesłem podbitym skórą. Tego typu pomieszczenia były rezerwowane dla bogatszej klienteli, a więc i dla zleceniodawców zadań elitarnych. Zazwyczaj takie szychy miały ze sobą jakichś ochroniarzy, niemniej jednak nieumarły lekko się zdziwił, widząc ich aż ośmiu. Czarne garnitury, ciemne okulary, brak jakichkolwiek emocji na twarzach. Po naszywkach na piersi Allistair zidentyfikował ich jako pracowników CIA. Wyglądało na to, że jego połów był dzisiaj wyjątkowo udany. W końcu krzesło obróciło się, ukazując Williama Cohena, sekretarza obrony USA.
- Prawdziwy zaszczyt – Oznajmił Allistair z rewerencją, zamiatając swym kapeluszem w dwornym ukłonie.
- Darujcie sobie ten teatrzyk, Rasmunsen – Odparł poirytowany oficjel. - Przejdę od razu do sedna, byście mogli zająć się sprawą jak najszybciej.
- Doceniam takie podejście, jest nader rzadkie w tych czasach. Proszę więc mówić – Rasmunsen usiadł na krześle po drugiej stronie biurka.
- Zapewne słyszeliście o sprawie tajemniczych morderstw oficjeli wojsk USA z dziewięćdziesiątego szóstego.
- Co nieco owszem.
- Wysłaliśmy wtedy specjalny oddział, by schwytać sprawcę i doprowadzić go przed oblicze sprawiedliwości, ale niestety... Sprawa okazała się Nas przerastać. Przybyliśmy po człowieka, naszym przeciwnikiem okazał się demon.
- Ciekawe. Mogę wiedzieć jednak, jak wygląda mój cel? - Zapytał Allistair. W odpowiedzi Cohen wyciągnął z kieszonki na piersi fotografię i przesunął ją po biurku w stronę najemnika.
- Zdjęcie zrobiono w dziewięćdziesiątym piątym. Przedstawia ono trzynastą wielką rodzinę Ameryki Południowej, Lovelace'ów wraz z ich naczelną pokojówką – Wyjaśnił. Allistair ujął fotografię w urękawicznione dłonie.
Trzy osoby na zdjęciu. Mężczyzna wyglądający na około pięćdziesiąt lat, ubrany prosto. Obfity wąs i uśmiech na twarzy, trzymał dłoń na barku kogoś, kto najprawdopodobniej był jego synem, blondwłosym niskim chłopaczkiem, także się uśmiechającym. Pokojówka stała w pewnym oddaleniu od pozostałej dwójki. Nie uśmiechała się, preferując neutralną ekspresję. Miała podwójne warkocze spływające z przodu i nosiła okulary w okrągłej oprawie... Jej oczy sprawiły, że Allistair przyjrzał się zdjęciu nieco dokładniej. Niewielkie, o metalicznym pobłysku.
- To oczy żołnierza... - Powiedział, rzucając zdjęcie na biurko. - Żołnierza i wściekłej suki.
- Rosarita Cisneros, znana także pod aliasem Roberty.
- Ta Rosarita Cisneros? Florencki Pies Gończy?
- Dokładnie. Wysłaliśmy za nią w pogoń oddział Gray Fox. Jak zapewne może się Pan domyślić, ich operacja zakończyła się kompletnym fiaskiem. Zapewne wysłalibyśmy za nią jakiś oddział specjalny, gdyby nie fakt, że Ameryka Południowa jest raczej uczulona na ludzi w mundurach z orłami.
- Rozumiem. Pozostaje więc jedynie kwestia honorarium.
- Całkowita amnestia na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz pewna suma pieniężna. Powiedzmy... Osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
- Sto.
- Dziewięćdziesiąt.
- Niech będzie. W takiej sytuacji wygląda więc na to, że mamy już całą umowę – Mruknął Allistair, podnosząc się z miejsca i kierując się ku wyjściu. Zatrzymał go głos Cohena:
- Rasmunsen, proszę nie podchodzić do tego zadania zbyt lekko. Ta kobieta nie jest człowiekiem... To bestia.
- Doceniam troskę, Panie Sekretarzu, ale ja jestem profesjonalistą. Nie zaszedłbym wysoko, gdybym obawiał się byle bestii... - Allistair odwrócił się i zdjął lustrzanki, ukazując zielone węgielki tlące się w oczodołach. - Chce Pan jej głowę?
- Nie, wystarczy mi wasza informacja, że jest martwa – Cohen zauważalnie się wzdrygnął.
- Świetnie. Proszę dać mi koło dwóch tygodni – Rasmunsen założył ponownie lustrzanki, po czym położył dłoń na klamce. - Po tym czasie Rosarita Cisneros będzie gryźć piach.

Allistair zadumał się. Rosarita Cisneros, Florencki Pies Gończy. To... To było wyzwanie. Słyszał o tej kobiecie, którą często przyrównywano do Terminatora. Podobno cztery lata temu urządziła niemały bałagan w tajwańskiej miejscowości Roanapur. Potem wróciła tam w dziewięćdziesiątym szóstym, zaś całe miasto wywróciło się na drugą stronę nawet bardziej niż wcześniej. Jego znajoma z pracy, Frederica Sawyer, miała podobno dwutygodniową traumę po spotkaniu z Rosaritą twarz w twarz, tymczasem kroiła zwłoki i ludzi bez większych oporów ładnych parę lat. To o czymś świadczyło...
- Kocham Legiony, ostrożnie! - Warknął znajomy głos. Allistair po wyjściu zza węgła dostrzegł nikogo innego, jak Murphy'ego Greenblade'a, targanego na noszach przez dwie kobiety, sanitariuszki. Allistair, widząc jedną z nich i jej burzę rudych kudłów, uśmiechnął się złośliwie. Freya Krwawy Skalpel, jedna z najbardziej ześwirowanych uzdrowicielek na usługach Gildii, jeżeli nie najbardziej ześwirowana. Sadystka, która uwielbiała zadawać ból swoim pacjentom, ale była też ceniona za swoje prawdziwie legendarne zdolności. Rasmunsen współczułby Greenblade'owi, gdyby nie był nieumarłym i nie znałby go tak dobrze. Cóż, nie było to pierwsze zawalone zadanie ghula i zapewne nie będzie też ostatnim. Szkielet nie mógł jednak oprzeć się pokusie zrobienia pewnej drobnej złośliwostki. Podbiegł do noszy.
- Proszę, proszę... Kogóż to widzą me oczy – Rzucił, lustrując obrażenia Murphy'ego. Złamana prawa noga, urwana prawa dłoń i lewe oko powoli wypływające z oczodołu, pominąwszy wszelkiej maści siniaki i pomniejsze rany. Co prawda takie obrażenia były do zregenerowania przez Freyę, niemniej jednak Greenblade dostał straszne baty.
- Stul pysk, Rasmunsen – Warknął ghul, po czym skrzywił się. - Gdyby rzuciło się na Ciebie dziesięć czaszek wraz z Nocnym, też byś tak wyglądał – Allistair zauważalnie się skrzywił.
- Dziesięć, wraz z Nocnym? To dziw, że jeszcze oddychasz.
- Straszna, Kocham Legiony, lipa. Mieliśmy załatwić sprawę szybko i bezboleśnie, a tu nagle znikąd wyskoczyła ta banda złamasów. W sumie nie wiem, czemu Nas oszczędzili.
- Ty i szybkie, bezbolesne zlecenia? - Brew Allistaira zapewne uniosłaby się w górę, gdyby jakąś posiadał.
- Śmiej się do woli, wieszaku – Warknął Murphy.
- Och cóż... - Rasmunsen wzruszył ramionami, po czym sprawnym ruchem wyciągnął z kieszeni plik banknotów i podał go rudowłosej uzdrowicielce. - Nie śpiesz się z tym leczeniem – Freya uśmiechnęła się diabolicznie, ukazując szereg zaostrzonych ząbków, przypominających trochę zęby rysia.
- Z największą przyjemnością – Powiedziała, chichocząc i błyszcząc oczyma.
- Zapłacisz mi za to! - Ryknął Murphy, próbując podnieść się z noszy i rzucić się w stronę Allistaira, bez większych sukcesów. - Znajdę Cię i zatłukę, kurwiszonie!
- To samo mówiłeś dwa tygodnie temu, gdy powtarzaliśmy całą operację – Rasmunsen zdjął chustę z „twarzy”, ukazując demoniczny uśmiech trzewioczaszki. - Zajmijcie się Nim z waszą największą troską, panienko Freyo.
- To się da zrobić, Panie Rasmunsen – Uzdrowicielka ponownie zachichotała, po czym skinęła na swoją towarzyszkę, odnosząc wykrzykującego najcięższe przekleństwa Greenblade'a.
Allistair uśmiechnął się. Czym było życie bez drobnych przyjemnostek?

Dwudziesty trzeci sierpnia, 1999

- Lovelace. Mówi Ci coś to nazwisko? - Barman zauważalnie zbladł.
- Ciszej, do cholery! - Syknął, wyrywając fotografię z dłoni Allistaira. - Za bardzo cenię sobie swój bar, by znowu go stracić.
- Nie ma potrzeby reagować tak gwałtownie. Potrzebuję jedynie paru informacji.
- Była tu ostatnim razem jakieś trzy lata temu i rozpierdoliła miasto na atomy – Mruknął barman, ściszając głos. - Roanapur chyba nigdy nie było aż tak niebezpieczne, jak wtedy.
- Czy wiesz może coś odnośnie jej konkretnego miejsca przebywania?
- Bogu dzięki, ale nie. Znam jednak kogoś, kto powinien wiedzieć.
- Gdzie mogę go znaleźć?
- Przepraszam, nie dosłyszałem pytania – Rasmunsen rzucił na ladę plik pięćdziesięciodolarówek, które to barman skwapliwie zgarnął. - Biuro Lagoon Company, pytaj o niejakiego Rocka.
- Dziękuję za wsparcie – Allistair uchylił rąbka kapelusza, odsłaniając nagą czaszkę, po czym odwrócił się i opuścił bar. Od razu zauważył, że jego chopper stracił oba lusterka. Z cichym westchnięciem odpalił odartą z lakieru maszynę, której rama stylizowana była na ludzki kręgosłup wraz ze zwieńczeniem w postaci czaszki i ruszył pod wskazany adres. Nie śpieszył się, lubił czasem porozglądać się na boki podczas jazdy. Usłyszał kilka docinków pod swoim adresem, ale zignorował je. Lubił swój styl i nie zamierzał go zmieniać, przynajmniej nie teraz. Było tu dość spokojnie, nawet ciemne alejki nie były pełne oprychów i typów spod ciemnej gwiazdy. Przy okazji mógł odwiedzić Sawyer i sprawdzić, jak się miewa. Zajechał na miejsce po kilkunastu minutach, po czym zmierzył lokację skwapliwym spojrzeniem. Ot, jeden z wielu budyneczków w dzielnicy portowej Roanapur, blisko hangarów. Zgasił swoją maszynę i zaparkował niedaleko wskazanego biura. Nie przeszedł kilkunastu kroków, gdy poczuł, że ktoś powoli wsuwa dłoń do jego kieszeni, ewidentnie w poszukiwaniu pieniędzy.
Nieumarły wykonał zgrabny ruch i dobył jednego ze swoich noży spod poncho, po czym na oślep przyłożył go do gardła kieszonkowca. Nagłe ustanie ruchu powiadomiło go, że wymierzył celnie, centymetry od gardła złodzieja.
- Ręka z mojej kieszeni, proszę – Powiedział. Tak, złodziej nie próbował wyciągać nawet jednego banknotu. Odgłos kroków poinformował Allistaira, że w chwili obecnej kieszonkowiec uciekał, gdzie pieprz rośnie. Rasmunsen wznowił swój spacer pod drzwi biura Lagoon Company i już po chwili pukał do drzwi. Otworzył mu blondyn w okularach i hawajskiej koszuli, ewidentnie zaspany. Allistair nie dziwił się, była dopiero szósta rano.
- ...ak mogę pomóc? - Ziewnął na przywitanie.
- Zostałem tutaj wysłany przez barmana z „Yellow Flag”, szukam osoby tytułowanej per „Rock”.
- Jest szósta nad ranem, normalni ludzie jeszcze o tej porze... - Mężczyzna ponownie ziewnął, mrużąc oczy. - Śpią.
- Zastanawia mnie, jak można ich ożywić... - Mruknął Allistair, wyciągając kolejny plik pięćdziesięciodolarówek i podając je mężczyźnie. Błysk w jego oczach uświadomił Rasmunsena, że istotnie istnieją sposoby na szybsze rozbudzanie ludzi.
- J-już go budzę – Wymamrotał, po czym zniknął w głębi pomieszczenia. Szkielet zajrzał do środka, zaś jego uwagę przykuło czasopismo leżące na szafce tuż obok progu. Traktowało o broni palnej. Nim osoba Rocka pojawiła się na progu, Allistair zdążył już przejrzeć całość. Większość z tego traktowała o broni krótkiej i strzelbach, a więc nie jego najlepszej stronie. Prawdą było to, że miał ze sobą FiveseveN z tłumikiem, aczkolwiek używał go raczej niechętnie, jako broni awaryjnej. Prócz tego dwa noże do rzucania, jeden katar i dwa noże z ząbkowanymi ostrzami jako broń kontaktową... Nie zmieniało to faktu, że Rasmunsen do walki w tak krótkim dystansie uciekał się jedynie, kiedy nie miał innego wyjścia.
W końcu w drzwiach pojawił się wspomniany przez barmana mężczyzna. Był to ewidentnie Azjata, z czarnymi krótkimi włosami i błękitnymi oczyma. Ubrany był w białą koszulę z kołnierzem i krawatem w niebieskie pasy i garniturowe spodnie. Był zaspany, ale wyglądał na zdatnego do rozmowy.
- Podobno szukał mnie Pan – Oznajmił oficjalnie, tłumiąc ziewnięcie ręką. - Jak mogę Panu pomóc?
- Poinformowano mnie, że może Pan być w posiadaniu ważnych dla mnie informacji. Informatorem jest barman z „Yellow Flag”.
- Mogę wcześniej poznać Pana tożsamość?
- Allistair Rasmunsen, przyjemność po mojej stronie.
- Rokuro Okajima, alias Rock – Obaj panowie wymienili uściski dłoni. - Słyszałem o Panu. To swego rodzaju zaszczyt.
- Ech tam, proszę mnie traktować jako normalnego partnera w interesach.
- Może Pan wejdzie? Trochę głupio przyjmować Pana w progu.
- Dziękuję, to miło z Pana strony... - Allistair Rasmunsen zdjął okulary, ukazując zielone węgielki w oczodołach. - Aczkolwiek czy jest Pan pewien swej decyzji?
- Tak, tak, proszę wejść. Współpracowałem już z... Uh, bardziej ekscentrycznymi istotami – Rasmunsen odłożył pisemko na miejsce i z przyzwyczajenia zdjął kapelusz. Jednym z jego nawyków było zdejmowanie kapelusza w miejscach niepublicznych, coś, co zapamiętał jeszcze z czasów swego życia kilkaset lat temu. Zdjął także chustę, ukazując całość swej „twarzy”.
- Proszę wybaczyć, jeżeli zniesmaczam Pana swoim wyglądem – Mruknął coś w rodzaju przeprosin. - Ot, nawyki, których nie sposób się pozbyć.
- Jak już mówiłem, pracowaliśmy z dziwniejszymi sojusznikami – Rock uśmiechnął się. - Pije Pan herbatę?
- Kawę, jeśli można – Nie minęło nawet kilka sekund, a przed Nieumarłym Snajperem stała już filiżanka mocnego espresso.
- A więc, Panie Rasmunsen, jak mogę Panu pomóc?
- Powiedziano mi, że zna Pan lokację niejakiej Rosarity Cisneros – Rock uniósł wzrok znad filiżanki swojej kawy i przez chwilę wpatrywał się w swego rozmówcę pytającym wzrokiem.
- Owszem... Aczkolwiek na Pana miejscu nie wybierałbym się tam.
- To znaczy?
- W ciągu ostatnich dwóch tygodni było u Nas ponad dwudziestu najemników, każdy z tym samym pytaniem... Wszyscy zostali potem przysłani z powrotem w plastikowych workach.
- Czy to możliwe, że to robota Rosarity?
- Nie, wygląda to trochę na... jakieś wielkie ostrze. Aż przypomina się Albrecht Kaiser ze swoim flambergiem.
- Kto taki?
- Albrecht Kaiser, wampir-albinos. W dziewięćdziesiątym piątym nadzorował grupą, która miała za zadanie schwytać „The Vampire Twins”.
- Hmm, o ile pamiętam, jeden z moich współpracowników był wtedy w Roanapur. Jego pierwsza misja, od razu zakończona porażką – Allistair uśmiechnął się do swoich myśli. - Niemniej jednak, będę zobowiązany, gdyby był Pan w stanie podać mi owe informacje.
- Nie wiem, czy powinienem – Odparł Rock, zakłopotany. - Osobiście odpowiadałem za bezpieczny transport Panicza Garcii, Pani Roberty oraz Panienki Fabioli do ich ziem rodzinnych.
- Sentyment, powiada Pan? - Rasmunsen niedbałym ruchem rzucił na stolik plik pięćdziesięciodolarówek, które Azjata przyjął kwaśnym uśmiechem.
- Mnie nie można kupić... Przynajmniej nie w ten sposób.
- Nie zrozummy się źle. Ja nie kupuję Pana, tylko pańskie usługi.
- Powiem tak... - Rokuro dopił swoją kawę i odstawił filiżankę. - Jeżeli wszelkie plotki, informacje oraz pańska reputacja są prawdziwe, byłby Pan w stanie wykonać to zadanie. To jest powód, dla którego muszę odmówić współpracy z Panem.
- Rozumiem... To stawia Nas w dość kłopotliwej sytuacji... - Rasmunsen podrapał się po głowie. - Rzecz jasna, mógłbym wyciągnąć z Pana te informacje siłą, ale raz, że nie przysporzy mi to prestiżu, dwa, że jako profesjonalista, brzydzę się niepotrzebnymi ofiarami – Brew Rocka zadrgała lekko.
- Przepraszam, że okazałem się nieużyteczny.
- Och nie, okazał się Pan być przydatny – To zdanie ewidentnie zaskoczyło Azjatę.
- Przepraszam, nie jestem pewien, czy rozumiem.
- Zrozumie Pan w swoim czasie, tymczasem jednak... - Nieumarły niezauważalnym ruchem wsunął coś pod czasopismo. - Tymczasem jednak do zobaczenia – Po tych słowach, Allistair wyszedł na zewnątrz, odpalił choppera i ruszył do centrum miasta.
Lagoon Company zatrudniało kogoś, kto był winny Rasmunsenowi dług wdzięczności za wyciągnięcie z brudnych, zapyziałych uliczek Nowego Yorku. Nie wiedział, czemu uratował tamtego dzieciaka, ale jak się miało niedługo okazać, ten bezinteresowny akt samarytanizmu okazał się być nader opłacalny. Tymczasem jednak Nieumarły Snajper skierował swoją maszynę pod adres, pod którym mieszkała Sawyer. Było to nieco na bok od centrum. Z tego, co było wiadome Allistairowi, Frederica dzieliła apartament z dwójką innych najemników, których tożsamość była Rasmunsenowi nieznana.
Po przejściu szeregu schodków i odgonieniu jeszcze jednego kieszonkowca zapukał pod wskazany adres, czekając.
Frederica „The Cleaner” Sawyer była prawdopodobnie jedyną osobą, z którą Allistair podzielał coś więcej niż profesję. Nie wiedział, jak, ale dogadywali się bez żadnych problemów, podzielając parę zainteresowań. Ot, po prostu. Jakiś czas temu obiecał, że znajdzie człowieka, który poderżnął jej gardło w młodości, ale póki co był albo zbyt zajęty albo brakowało mu odpowiednich poszlak. Tak jak teraz.
„Tsk, rozklejam się”, pomyślał, słysząc odgłos odblokowywanego zamka i otwieranych drzwi. W progu pojawił się wysoki, chudy mężczyzna o srebrnych, krótkich włosach i z ciemnymi okularami na nosie, przyodziany w długi skórzany płaszcz, jakimś sposobem powiewający na wietrze.
- Dzień dobry. Czy zastałem może panienkę Fredericę Sawyer? - Zapytał z rewerencją Allistair. Srebrnowłosy kiwnął powoli głową.
- Owszem. Pozwoli Pan jednak, iż zapytam o Pana godność?
- Allistair Rasmunsen, przyjemność po mojej stronie – Nieumarły ukłonił się lekko.
- Proszę dać mi chwilkę – Z tymi słowami, srebrnowłosy mężczyzna zniknął w głębi pomieszczenia, przechodząc do pokoju obok. Minęło parę minut, zaś w drzwiach stanęła niewysoka dziewczyna na oko wyglądająca na dwadzieścia cztery-pięć lat. Miała krótkie, czarne włosy, oczy podkolorowane czarną kreską i ciemnoczerwoną szminkę, zaś ubrana była w purpurowy sweter z krzyżem, czarną, gotycką spódnicę do kolan i wysokie, połyskujące glany.
Gdyby nie szeroka, zastarzała już blizna po ostrzu noża na gardle i spoczywająca na nim swoista obroża będąca dla niej jedynym sposobem mówienia, wyglądałaby na w sumie zwyczajną, choć może odrobinę ekscentryczną dziewczynę. Wciąż była zaspana i teraz przyglądała się nieprzytomnym wzrokiem temu dziwacznemu kowbojowi, który to, wedle słów Rottona, miał do niej jakąś sprawę.
- Będzie z parę lat – Powiedział Allistair, zdejmując okulary i ukazując węgielki w oczodołach. Mężczyzna stojący parę kroków za Fredericą zauważalnie się wzdrygnął, co Rasmunsenowi z niewiadomych przyczyn sprawiło jakąś dziką przyjemność. Oczy dziewczyny błysnęły.
- Allistair? - Zapytała chrapliwym, lekko mechanicznym głosem.
- Ten sam – Odpowiedział nieumarły, już sekundę później chwiejąc się niebezpiecznie pod wpływem mocnego uścisku gotki. Wiedział, że Sawyer była istotą tak amoralną, jak amoralne było całe Roanapur, jeżeli nie bardziej. Mimo to, utrzymywali ze sobą nader przyjacielskie i ciepłe stosunki. - Pomyślałem, że wpadnę na chwilę, skoro już tu jestem.
- Interesy, co? Wejdź proszę – Odpowiedziała Frederica, zakreślając gest zapraszający.
Brew Rottona uniosła się do góry. Nie przypominał on sobie, by Sawyer była tak miła dla kogokolwiek w Roanapur, nawet jego i Shenuy.
W tak zwanym międzyczasie Allistair pozwolił sobie na rozejrzenie się. Wielki salon połączony bezpośrednio z korytarzem przed drzwiami wyjściowymi. Niewielki aneks kuchenny w rogu salonu, a z niego cztery pary drzwi, każde inne. Allistair dość szybko zidentyfikował drzwi do pokoju Sawyer, na których namalowano czerwony krzyż.
- Możesz usiąść... Na kanapie – Usłyszał mechaniczny głos gotki, która to sama zajęła miejsce na fotelu obok. - Dobrze zobaczyć... starego znajomego... po tak długim... czasie.
- Przyjemność po mojej stronie – Rasmunsen zauważył, że srebrnowłosy mężczyzna, który usiadł po drugiej stronie kanapy, obserwował go z dość niepewną ekspresją na twarzy, aczkolwiek starał się to maskować niemalże odruchowym poprawianiem okularów.
- Mogę więc... zapytać, co... robisz w... Roanapur? - Zapytała Sawyer, lustrując uważnie Allistaira.
- Biznes – Odpowiedział lakonicznie nieumarły. - Dostałem zlecenie luźno powiązane z Roanapur... Po prostu wydaje mi się, że tutaj znajdę najwięcej informacji odnośnie mojego celu.
- Można wiedzieć... Kto?
- Rosarita Cisneros, Florencki Pies Gończy – Zarówno Frederica, jak i Rotton zadrżeli, ewidentnie wciąż pamiętając szczegóły ich walki z szaloną pokojówką.
- Życzę Ci powodzenia... Będzie... potrzebne – Chrypnęła gotka, kiwając głową powoli. - Tacy ludzie... jak ona... naginają... zasady, które... panują w... Roanapur. Tutaj ludzie... są amoralni... pozbawieni... wszelkich wartości... ale... doskonale wiedzą... co robią. Ona... Po prostu... niszczyła. Przechodziła... z miejsca... na miejsce... a za nią... jedynie trupy...
- Ciekawe. Więc mówisz, że jest mentalnie niezrównoważona?
- Nie wiem... jak to jest... teraz, ale... szczęśliwie... wróciła tam, skąd... przybyła – Sawyer westchnęła. - Teraz przynajmniej... będę spokojna, że... już tu nie wróci.
- Co przez to rozumiesz? - Zdziwił się Allistair.
- Tutaj... ludzie rozdają śmierć... niczym cukierki. Ty... z kolei... nie rozdajesz... śmierci. Ty... jesteś Śmiercią.
- Dziękuję za komplement – Rasmunsen uśmiechnął się lekko, aczkolwiek biorąc pod uwagę jego obecną mimikę, zmiana była niezauważalna. - Wciąż jednak muszę poznać jej konkretną lokację, zanim przejdę do... Heh, bycia Śmiercią.
- Nie daj się... zwieść. Choć jest... tylko człowiekiem... zabiła już... wielu. Fakt, że... jej przeciwnik... żyje bądź nie... nie zrobi... jej różnicy.
- Zdaję sobie sprawę z zagrożenia, jakie prezentuje mój cel... Niemniej jednak, jestem profesjonalistą, zaś walka na długi dystans to moje forte. Nie obawiaj się, Frederico.
- Wcale się... nie obawiam – W mechanicznym głosie Sawyer dało się usłyszeć coś jakby niezadowolenie. - To jedynie... przestroga.
- Nie dam się zniszczyć... Wszakże, muszę znaleźć jeszcze drania, który Cię tak okaleczył – Wzmianka o bliźnie spowodowała, że gotka niemal odruchowo dotknęła gardła.
- Faktycznie... Obiecałeś.
- Postaram się wznowić poszukiwania po tym zleceniu, ale nie ukrywam, że do tej pory szło to wszystko jak po grudzie.
- Rozumiem... Cóż, pozostaje mi... życzyć... Ci powodzenia. Ponownie.
- Dziękuję. Ponownie.
- Masz może... ochotę na... partyjkę... Tekkena?
- Nie odmówię.

Allistairowi czas upłynął dość mile i szybko: Nim się zorientował, było już półtorej godziny od czasu jego przybycia do mieszkania gotki. Tymczasem jednak musiał się pośpieszyć i zrobić ostatnią rzecz przed swoim odejściem z Roanapur.
Kontakt z informatorką.
Sms, który do niego przyszedł, mówił lakoniczne „Yellow Flag, dwunasta.” Rasmunsen tam skierował swojego choppera, po czym wszedł do środka. Przywitał go ten sam widok co wcześniej, tyle że tym razem było tu więcej ludzi. Nieumarły poszukiwał jednak jednego konkretnego człowieka.
Siedziała przy barze, sącząc baccardi. Zmieniła się od momentu, kiedy Allistair widział ją na ulicach New York. Włosy w kucyk, czarny tatuaż tribal na prawym barku, dwie kabury na pistolety, odrzuciła też skórzaną kurtkę na rzecz bardziej... skąpego ubrania.
Rebecca, znana także pod aliasem Revy.
Dosiadł się, po czym westchnął, czysto teatralnie.
- Kopę lat, panienko – Zagaił.
- Nie nazywaj mnie panienką, złamasie – Odparła dziewczyna, rzucając mu ciężkie spojrzenie. - Nie cierpiałam tego zarówno wtedy, jak i teraz.
- Twoja wola.
- Zapewne masz jakąś sprawę, bo wątpię, że przyszedłeś, by rozpamiętywać dawne czasy.
- Owszem, mam. Pan Okajima nie chciał mi pomóc, tak więc Ty zostajesz jedyną alternatywą.
- Tia, jakby nie patrzeć, uratowałeś mi wtedy dupę przed tamtymi skurwielami. To czego chcesz?
- Rosarita Cisneros, tobie zapewne znana pod aliasem Roberty – Revy zazgrzytała zębami, słysząc znajome nazwisko. - Z tego, co wiem, Lagoon Company było odpowiedzialne za odwiezienie ich na ziemie rodzinne.
- Ta – Mruknęła jego rozmówczyni w odpowiedzi. Allistairowi wydało się, że słyszy także słowa „jebana czterooka”, ale zignorował ten afront.
- A więc, gdzie?
- Kolumbia, jakieś dziesięć kilometrów od stolicy. Chata wyjebana w kosmos, nie sposób przeoczyć.
- Dziękuję, to z pewnością mi pomoże... A swoją drogą, jakaś aktywność Kartelu Manisarela bądź FARC w pobliżu ich miejsca zamieszkania?
- Nic nie wiem na ten temat.
- No cóż, dziękuję za informacje...
- A po cholerę Ci to wszystko? Banda dziwaków urządza spotkanie rodzinne?
- Panienko... Jestem najemnikiem, snajperem, profesjonalistą. Nie jadę tam, by dyskutować o plantacjach bawełny – Choć Allistair zazwyczaj nie używał złośliwości co do swoich współpracowników(Pominąwszy Murphy'ego), uwaga Revy wytrąciła go z równowagi.
- Mów, co chcesz. Powiem tak, będę wręcz srać z radości, jeżeli ujebiesz tą sukę.
- Nie potrzebowałem opisu, ale cieszy mnie twój entuzjazm. Tymczasem jednak... – Allistair podniósł się z miejsca i uchylił kapelusza z rewerencją. - Do następnego spotkania.
- Oby nie – Warknęła Revy, wracając do swojego baccardi.

Dwudziesty czwarty sierpnia, 1999

Ze względu na swoje uzbrojenie, Allistair nie mógł użyć zwykłego samolotu pasażerskiego, by dostać się na miejsce. Musiał więc opłacić jakiegoś innego najemnika. Póki co cała operacja wynosiła go jakieś pięć tysięcy dolarów, zaś za samolot pewnie będzie musiał zapłacić drugie tyle. Póki co robota wciąż była opłacalna, poza tym amnestia na terenie wszakże dość wielkich Stanów Zjednoczonych była warta każde pieniądze.
Udało mu się w końcu załatwić transport małym, rozlatującym się już dwupłatowcem, pamiętającym jeszcze czasy pierwszej wojny. Niestety, ponownie ze względu na swój ekwipunek, pilot nie mógł wysadzić Rasmunsena w jakimś bardziej cywilizowanym miejscu, dlatego też zrzucił go w dość niegościnne tereny: Obszar faweli na terenach Bogoty.
Nieumarły Snajper miał okazję być w różnych fawelach kilka ładnych razy: Jego cele potrafiły uciekać do najdziwniejszych i najniebezpieczniejszych miejsc. Po części mieli rację: Tubylcy nie odnosili się najcieplej do przyjezdnych, szczególnie nieumarłych przyjezdnych, przyjezdnych uzbrojonych po zęby i przyjezdnych o tak nietypowym wyglądzie, a Allistair łączył wszystkie trzy w harmonijną całość. Ostatni raz był tutaj z dziesięć-dwadzieścia lat temu. Wtedy nie cechował się tak „profesjonalnym” podejściem i zwyczajnie szedł po trupach do celu. Choć agresywni tubylcy nie byli oznaczeni jako przypadkowe ofiary, Rasmunsen przestał odczuwać satysfakcję z ich zabijania, dlatego też zaczął doskonalić się w sztuce skradania i cichego, nierzucającego się w oczy zachowania. Jego zadaniem było teraz wydostanie się z faweli i złapanie autobusu do centrum. Stamtąd mógłby z dziecinną łatwością dotrzeć do posiadłości Lovelace. Cóż... To wyjście poza teren slumsów było wyzwaniem.
Póki co szło zgrabnie. Wszelkie oddziały milicji omijał szerokim łukiem, zdjął także kapelusz, by nie rzucać się tak w oczy na większych odległościach(mógł pozować jako osoba łysa), generalnie unikał większych tłumów. Dostrzegł matkę z dzieckiem na ręku, ewidentnie wyglądającą na zagubioną. Allistair pokręcił głową, trafiła w kiepskie miejsce. Wyglądało na to, że szli w tym samym kierunku. Co prawda nie był to jego interes, ale Rasmunsen mógł mieć na nią oko, obserwując, czy nie wpadnie w jakąś kabałę. Gdzieś mignęła mu niesławna G18. Nieumarły przyśpieszył nieco kroku, po czym zatrzymał się. Wyglądało na to, że stracił poczucie kierunku. Cóż, należało zacząć od tego, że i tak nie wiedział, jak iść... Niestety, musiał zapytać o drogę kogoś z tutejszych... Albo...
Szkielet przesunął się w cień i wyciągnął komórkę, po czym wystukał numer do pewnego speca od techniki.
- Houjou-sama, Allistair Rasmunsen z tej strony. Pamięta może panienka ten dług wdzięczności wobec mnie, z osiemdziesiątego dziewiątego? Chciałbym, że tak powiem, skorzystać z owego długu w trudnej chwili. Powiedzmy, zgubiłem się w bogockiej faweli i poszukuję jakiegoś szybkiego wyjścia z tego niegościnnego miejsca. Jak długo zajęło by panience odnalezienie mnie na mapie satelitarnej i wskazanie mi właściwej drogi...? Rozumiem, poczekam. Proszę w takiej sytuacji kontaktować się ze mną poprzez słuchawkę, kryptonim „Kręgosłup”. Z góry dziękuję i do usłyszenia.
Allistair odetchnął z ulgą. Tym razem Satoko Houjou była na tyle uprzejma, by pamiętać o swojej obietnicy sprzed dobrych dziesięciu lat. Pozostawało więc już jedynie kwestią czasu, aż otrzyma techniczne przewodnictwo, które wyprowadzi go z faweli. Usłyszał brzęczenie słuchawki, tuż przy „uchu”:
No dobra, miejmy to z głowy. Póki co idź prosto, a na czwartym skrzyżowaniu skręć w lewo – Rasmunsen ruszył powoli, co jakiś czas rzucając ukradkowe spojrzenia za siebie. Kobieta z dzieckiem wciąż szła za nim w pewnym oddaleniu. - Teraz prosto aż do końca ulicy – Szkielet rzucił parę spojrzeń na boki i zszedł nieco na bok, widząc dwóch milicjantów zbrojnych w SPAS-y. Strzelby miały niemiły zwyczaj urywania mu czaszki razem z kawałkiem kręgu szyjnego, a Allistair bardzo nie lubił tracić głowy w takich sytuacjach. - Dotarłeś? Jejku, wleczesz się jak zombie. No dobra, teraz znowu w lewo, potem na drugim skrzyżowaniu w prawo – Nieumarły zmrużyłby oczy, gdyby mógł: Kobieta z dzieckiem cały czas szła za nim. - Stamtąd prosto, ponownie aż do końca ulicy... A tam skręt w lewo, prawo na pierwszym skrzyżowaniu, znowu w lewo na trzecim i tam już prosto aż do... Uh, końca dzielnicy – Przez cały ten czas szkielet rzucał ukradkowe spojrzenia do tyłu i wciąż widział tą samą kobietę z dzieckiem. Gdy dotarli już na tereny „cywilizowane”, Allistair gwałtownie odwrócił się, po czym rzucił okiem na swego prześladowcę. Wyglądało na to, że to ktoś z faweli. Dzieciak mógł mieć ze dwa lata i wpatrywał się w najemnika ciekawskim spojrzeniem.
- Senor... - Powiedziała w hiszpańskim dialekcie, dysząc. Wyglądało na to, że jest zmęczona. - Escuchame, por favor.
- Ingles, Senora – Odpowiedział z dość mocno rzucającym się w oczy akcentem Rasmunsen. Choć przez kilka stuleci poznał wiele języków, nigdy nie potrafił nauczyć się hiszpańskiego ani portugalskiego.
- Proszę... Niech Pan zaopiekować się dziecko – Powiedziała kobieta, straszliwie kalecząc język i wskazując na swojego synka. Allistair opuścił okulary, ukazując węgielki w oczodołach.
- Nie sądzę, by był to najlepszy wybór – Mruknął cicho, obserwując rosnące przerażenie na twarzy kobiety. Mimo tego, z kim rozmawiała, matka dwulatka wzięła się w garść.
- Błagać. Moja rodzina zabić mnie i go, jeżeli ja przynieść go z powrotem – W oczach kobiety pojawiły się łzy. Rasmunsen westchnął, czysto teatralnie.
- Jak się nazywa ten gówniarz? - Zapytał, wskazując na dzieciaka.
- Armando.
- Panienka chce, bym się nim zajął.
- Tak, tak, prosić mocno.
- Zostawi panienka swego własnego syna w rękach osoby panience nieznanej tylko po to, by ratować swe życie – Allistair skonkludował swój wywód, zaś jego głos ociekał jadem.
- Nie, nie... To nie tak...
- Zakładając, że dzieciak przeżyje, panienka i tak już nigdy go nie zobaczy... Gdzie tu jest sens?
- Ja... Ja...
- Dlaczego go panienka nie zabije? Udusi, zastrzeli, zrzuci z dachu, zrobi cokolwiek? Skoro panienki życie jest takie ważne, jest z pewnością panienka skłonna do pewnych poświęceń... Prawda? - Rasmunsen wyciągnął spod poncho swój pistolet z tłumikiem i podał go kobiecie. - Chciałbym tylko otrzymać go z powrotem – Kobieta wyglądała na złamaną takim podejściem. Upłynęło parę minut, po których młoda matka zawołała swego synka do ciemnej alejki obok. Odgłos strzału był ledwo słyszalny, niemniej jednak Allistair zdziwił się, słysząc drugi strzał. Najemnik westchnął, jakby zmęczony, po czym podszedł na miejsce tej egzekucji, zabrał swój pistolet i oddalił się we wskazanym kierunku.
Żywi... Większość z nich była idiotami.

Autobus wysadził go około pięć kilometrów od celu swej misji. Wreszcie, po wielu przeciwnościach losu, uda mu się w końcu zakończyć to już wystarczająco kosztowne zadanie.
Zastanowił się. Według informacji wywiadu, musiał jeszcze uważać na gospodarza oraz drugą z pokojówek, podczas gdy pozostałe trzy były niegroźne. Wciąż jednak pozostawała kwestia owego Albrechta Kaisera. Allistair był pewien, że gdzieś już słyszał to nazwisko, ale nie potrafił sobie przypomnieć szczegółów na jego temat.
Zastanawiało go, jak wykonać zadanie. Musiał znaleźć odpowiednie miejsce strzeleckie, w odpowiednim, maksymalnie kilometrowym, może półtorakilometrowym oddaleniu od posiadłości. Musiał uważać na wszelkiej maści psy, które mogły wyczuć jego obecność nader łatwo, prócz tego musiał być cicho. Bardzo cicho. Tutejsza okolica była spokojna, senna wręcz, tak więc jeżeli ludzie zobaczą dziwacznego kowboja, a potem usłyszą snajperski wystrzał, szybko powiążą fakty.
Allistair Rasmunsen nie używał tłumika do swojego karabinu, był na to zbyt dumny. Być może teraz ta duma mogła kosztować go zlecenie...
Znalazł niewielki wzgórek, z którego mógł obserwować całą posiadłość. Wydobył karabin i zaczął obserwować całą strukturę przez lunetę. Póki co było tu spokojnie... Normalnego snajpera świerzbiłyby palce. Normalny snajper zacząłby się trząść, zaś jego dłonie pokryłyby się zimnym potem. Allistair Rasmunsen był martwy, tak więc nie posiadał już ani odruchów ani innych rzeczy, które mogłyby ograniczyć go w jego fachu. Był istotą idealną wręcz do swojej roboty.
Musiał poznać zwyczaje mieszkańców tej wilii. Miał tylko jedną szansę: Jeżeli mu się nie uda, cała posiadłość zacznie go szukać, a gdyby miał napotkać Rosaritę w sytuacji CQC... Zapewne zadrżałby ze strachu, gdyby mógł. Wciąż myślał też o tym przeklętym Kaiserze. Dałby sobie głowę uciąć, że gdzieś słyszał podobne, jeżeli nie identyczne, nazwisko.
Zauważył niewielkie poruszenie. Rzucił okiem na zegarek: Trzynasta dwadzieścia. Główne drzwi otworzyły się, ukazując chłopca ze zdjęcia w asyście jakiejś pokojówki, dość niskiej. Wyglądało na to, że była to albo ta druga pokojówka, która mogłaby mu zagrozić albo jedna z tych nieszkodliwych, ciężko było stwierdzić po tak pobieżnym spojrzeniu. Póki co mógł jedynie obserwować. Wyglądało na to, że panicz i asystująca mu pokojówka na coś czekali. W końcu, po paru minutach niecierpliwego wyczekiwania pojawił się niewielki samochód, do którego wsiedli, po czym odjechali.
Zapanowała błoga cisza, przerywana jedynie odgłosami tutejszej fauny. Allistair westchnął, czysto teatralnie. Kto wie, być może będzie czekał nawet parę godzin na jakikolwiek inny ruch. Cóż, jego praca nie zaliczała się do najłatwiejszych czy też do najszybszych, czasami wyczekiwał nawet kilka dni, by wykonać jakikolwiek postęp. Strasznie potrafiło go to irytować, gdyż godziło to w jego najemniczą dumę i rzekomą zdolność do szybkiego zakańczania zadań... Tak jak teraz. Musiał po prostu czekać...
Kolejne poruszenie. Tym razem z budynku wyszedł mężczyzna, albinos. Jedno z jego oczu pokryte było bielmem. Ubrany był dość oficjalnie, w szary garnitur. Przez plecy przewieszony miał sporych rozmiarów miecz, na oko flamberg. „To musi być ten Albrecht Kaiser, o którym opowiadał Pan Okajima...”, pomyślał Rasmunsen, obserwując albinosa, który teraz szedł nieśpiesznie w stronę wyjścia poza teren posiadłości. Rozejrzał się on jeszcze przy bramie, jakby kogoś wypatrując, po czym ruszył w kierunku przystanku i wkrótce zniknął na horyzoncie...
Cisza ponownie utrzymywała się przez dłuższą chwilę. Nie na długo jednak, na teren posiadłości wjechało kilka czarnych samochodów, które zaparkowały tuż przy fontannie na podjeździe. Z każdego wysiadło circa trzech-czterech ludzi, każdy zbrojny w strzelbę bądź karabin. Allistair uśmiechnął się. Ci głupcy sami pchali się w paszczę lwa. Postanowił czekać, nie miał w sumie niczego lepszego do roboty na chwilę obecną... Cierpliwość była tutaj najbardziej wymaganą z cnót.
Mijały kolejne minuty, a nie działo się nic. Allistair nadal cierpliwie wypatrywał. Ożywił się nieco, gdy jeden z gangsterów został wyrzucony przez otwarte okno, ziejąc krwawą dziurą po strzelbie w piersi. Szkielet zacmokał z niezadowoleniem: Jego garnitur wyglądał na kosztowny. W końcu, po kolejnych dwóch minutach, pojawił się jego cel. Pokojówka, w zakrwawionym fartuchu, okrągłych okularach i z dwoma czarnymi warkoczami trzymała za kołnierz kolejnego gangstera, obitego i sponiewieranego, ale żywego.
Szkielet uśmiechnął się. Była skoncentrowana na swoim celu. Nawet gdyby zdążyła się teraz odwrócić i dostrzec błysk lunety w tym gąszczu, będzie dla niej za późno! „To aż zbyt proste...”, pomyślał, wymierzając. Dostrzegła błysk, a w jej oczach pojawiła się mieszanina zdziwienia i przerażenia. Oczywiście, że nie spodziewała się tutaj snajpera. Jak mogłaby podejrzewać kartele o używanie takich zawiłych taktyk? Problemem nie były jednak kartele, a Wujek Sam.
Wujek Sam nie zapomina.
Huk wystrzału przeszył powietrze.

Dwudziesty szósty sierpnia, 1999

Allistair podliczył zyski.
Siedemdziesiąt pięć tysięcy w połączeniu z amnestią na terenie Stanów Zjednoczonych. Pomyślałby, że śni na jawie, gdyby nie był martwy od dobrych kilku stuleci. Rosarita Cisneros, Florencki Pies Gończy, której imię rzucało blady strach na setki i tysiące, padła za sprawą jednej celnie wymierzonej kuli w czoło. Szkielet sprawdzał jej puls i nawet dla pewności poderżnął jej gardło, zero reakcji, nawet pośmiertnych drgawek.
Otrzymał już telefon z gratulacjami od Cohena, razem z torbą wypełnioną pieniędzmi. Teraz popijał kawę w swoim gabinecie, słuchając starej płyty Louisa Armstronga, zadowolony ze swojego najemniczego fachu i nieżycia. Nagle zadzwonił jego telefon.
- Allistair Rasmunsen po tej stronie – Powiedział do słuchawki. - Aha... Rozumiem. Albrecht Kaiser, tak? Proszę go wpuścić – Nieumarły odłożył słuchawkę, po czym odłożył filiżankę z kawą na talerzyk.
Albrecht Kaiser, albinos będący zapewne wynajętym przez Lovelace'a, pragnął z nim pomówić. Allistair wątpił, że albinos jest tutaj, by wyrównać rachunki, to bowiem była oznaka nieprofesjonalizmu. Zawalił swoją robotę, ale nie znaczyło to, że ma szukać tego, przez kogo ją stracił, gdyż niczego na tym nie zyska.
Albinos pojawił się na progu, zaś Allistair bez słowa wskazał mu krzesło i zmierzył go wzrokiem. Był jego wzrostu, może odrobinę wyższy. Białe włosy nosił upięte w kucyk do ramion, zaś jego lewe oko lśniło czerwonym blaskiem. Drugie było pokryte bielmem, do czego mogła przyczynić się zastarzała już blizna przezeń przechodząca. Ubrany był w czarną koszulę z wysokim kołnierzem, takież spodnie i wojskowe buty. Przez plecy przewieszony miał ogromny flamberg, dwuręczniak z ząbkowanym ostrzem, zaś na piersi rozwieszone miał dwadzieścia cztery noże do rzucania, przymocowane do dwóch skórzanych pasów. Uśmiechał się lekko, zaś Allistair poznał, że – co w sumie nieco go zdziwiło – ów uśmiech jest stuprocentowo autentyczny.
- Dziękuję, że zechciał mi Pan poświęcić odrobinę swojego cennego czasu – Powiedział, zajmując miejsce.
- Przyznam się, jestem zaintrygowany – Odpowiedział Nieumarły Snajper. - Nie mieliśmy co prawda okazji spotkać się osobiście, ale wiem, że był Pan powiązany ze sprawą Rosarity Cisneros.
- Owszem. Zostałem wyznaczony przez panicza Lovelace jako dodatkowa ochrona w wypadku pojawienia się... nieprzewidzianych trudności.
- Jak widać, zawiódł Pan.
- Nie do końca – Albrecht uśmiechnął się, obnażając kły. Allistair upił kolejny łyk kawy.
- Konkretniej. Co ma Pan na myśli?
- Widzi Pan, Panie Rasmunsen, wojaczka wojaczką, ale czasami trzeba ruszyć łbem i zatrząść nim porządnie – Kaiser dotknął czoła palcem. - Kartel Manisareli również zatrudnił mnie do roboty związanej z Panią Rosaritą. Ale ponieważ odrzucenie zlecenia zadanego mi przez panicza Lovelace na rzecz zlecenia od Pana Abrego byłoby dość ryzykowne, poszedłem na swoisty... kompromis.
- Rosarita Cisneros odeszła do niebytu – Mruknął Rasmunsen. Gierki Albrechta zaczynały go już irytować.
- I tu Pana mam, Panie Rasmunsen – Kaiser obnażył swe wampirze, sztyletowate kły. - Pani Rosarita żyje.
- Przestań żartować, Kaiser. Osobiście sprawdzałem.
- Sprawdzał Pan, widziałem... Ale wciąż nie wziął Pan od uwagę jednej rzeczy. Rosarita Cisneros, parafrazując Pana Cohena, nie jest człowiekiem.
- Skąd Ty...?
- Panicz Lovelace jest niezrównany w zakresie prekognicji. Był świadomy, że Stany Zjednoczone nie będą chciały zapomnieć o tym, co wydarzyło się parę lat temu, dlatego postanowił się odpowiednio ubezpieczyć. Przewidywał, że do eliminacji Pani Rosarity użyty zostanie ktoś z górnej półki, elita elit. Przestudiował pierwszą dziesiątkę i w drodze eliminacji, padło na Pana. Stało się oczywiste, że to Pan został wysłany jako zabójca... To niestety wymagało największych przygotowań.
- Potraktuję to jako komplement.
- W każdym razie, Pani Rosarita była czujna dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu. Kiedy pojawili się ludzie od Manisareli, musiałem rzecz jasna ulotnić się, aby nie zniszczyć swego zlecenia. Pani Rosarita z oprychami z kartelu uporała się szybko, zapewne mógł Pan to zauważyć. Ostatniego, na moją prośbę, zostawiła. Wtedy Pan oddał strzał... - Kaiser wyciągnął coś z kieszeni, po czym rzucił to na stół. Allistair stłumił przekleństwo, na jego biurku leżała teraz strzykawka z Odlotem, ulubionym dragiem Murphy'ego.
- Biorąc pod uwagę pańską współpracę z Panem Greenblade'm, sądzę, że wie Pan, jak konkretnie działa ten narkotyk? - Albrecht uśmiechnął się beztrosko. - Panicz Lovelace od czasu swego powrotu z Roanapur zaczął demonstrować raczej pokrętne, ironiczne poczucie humoru.
- To wciąż nie tłumaczy, jakim cudem przetrwała strzał w głowę. Odlot może tłumić ból, ale nie zatrzymuje efektów kuli.
- To był akurat przypadek – Uśmiech Albrechta zniknął z twarzy. - Pani Rosarita ma na wysokości czoła stalową płytkę, efekt jednej z jej wcześniejszych operacji. Zgadywaliśmy, Panie Rasmunsen. Wiemy, że celuje Pan tylko w głowę, zazwyczaj między oczy lub w czoło. Było tylko pięćdziesiąt procent, że tym razem strzeli Pan tam, gdzie chcielibyśmy, żeby Pan strzelił, chociaż mogło zadecydować ukształtowanie terenu.
- A gardło?
- Odlot. Przejechał Pan nożem po gardle wyjątkowo płytko. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Pani Rosarita bandażowała ranę. Mało brakowało, muszę przyznać.
- Chcesz mi wmówić, że nie udało mi się jej zabić?
- Mam dowody, jeżeli wciąż Pan wątpi.
- To naturalne, że wątpię, Kaiser. Jakiś amator archaicznej broni białej śmie sugerować, że drugi najemnik Gildii nie wykonał należycie swojego zadania i nie zastrzelił jakiegoś, pożal się boże, wściekłego psa.
- Wściekły pies, cóż za oryginalne określenie – Albrecht skrzywił się na moment, wyglądało na to, że nie przypadły mu do gustu słowa Rasmunsena. - Cóż, jedyne, co mogę zasugerować, to spotkanie się ze mną za dwa dni w Warszawie – Albinos wyciągnął z kieszeni plik pięćdziesięciodolarówek i rzucił je od niechcenia na stół. - Rzecz jasna, na mój koszt. Spotkalibyśmy się na stacji metra „Dworzec Gdański”... A wtedy zobaczy Pan, co miałem na myśli – Allistair z pewnym wahaniem wziął banknoty z biurka.
- Niech Ci będzie, Kaiser. Mam tylko nadzieję, że nie jest to jedynie dowcip niskich lotów – Odparł po krótkiej chwili. Albrecht tylko uśmiechnął się lekko.

Dwudziesty ósmy sierpnia, 1999

Allistair Rasmunsen skierował się do podziemi.
Wymienił się telefonami z Kaiserem. Mieli się spotkać o godzinie dwudziestej piętnaście na wspomnianej stacji metra.
Był poirytowany i zaintrygowany zarazem. Albinos twierdził, że Rosarita Cisneros, której wpakował kulkę w czoło, przeżyła. Był w stanie uwierzyć fragmentowi o stalowej płytce, ale fakt, że przetrwała poderżnięcie gardła wydał mu się naciągany, szczególnie biorąc pod uwagę strukturę ostrza. Było ząbkowane, niczym piła, idealne wręcz do cięcia... Florencki Pies Gończy faktycznie musiałby nie być człowiekiem, by przetrwać coś takiego.
Albrechta zlokalizował dość łatwo, albinos wyróżniał się z tłumu. Zauważył, że ktoś mu towarzyszył. Zdziwił się, gdy zobaczył kogoś, kto wyglądał definitywnie jak Rosarita. Wysoka, czarnowłosa, aktualnie ubrana po cywilnemu. Była odwrócona tyłem, ale nie zamaskowało to bandaża owiniętego wokół jej szyi. Dwa warkocze, końcówki okularów za uszami... Allistair zaczął wątpić w swoją nieomylność. Coś jednak było nie tak, coś wisiało w powietrzu. Coś kazało mu wrzeszczeć, że powinien on wyjąć FiveSeveN i załatwić ją raz a porządnie. Strzał w tył głowy, niezależnie od kalibru, byłby śmiertelny... Ale coś go powstrzymało.
- Widzę, że ceni Pan sobie punktualność – Albrecht przywitał go z uśmiechem na twarzy.
- Jestem profesjonalistą – Odparł zdawkowo szkielet, uchyliwszy kapelusza z rewerencją. - A więc, widzę, że Pani Rosarita przeżyła mój atak?
- Na to wychodzi, Panie Rasmunsen.
- A skąd mam mieć pewność, że nie jest to jedynie zmyłka? Mogłeś wynająć jakąś dziewczynę, by odgrywała jej rolę.
- No, proszę nie posądzać mnie o taką bezczelność. Pani Roberto, czy może Pani...?
- Naturalnie – Kobieta odwróciła się twarzą w stronę Rasmunsena. Nieumarły Snajper początkowo przyglądał się przez chwilę z niedowierzaniem, po czym w końcu warknął, wściekły:
- Co to ma być?!
- Pani Roberta, niegdyś znana jako Rosarita Cisneros – Odpowiedział Albrecht lekko, chłonąc postępującą frustrację Allistaira niczym gąbka. Sam Rasmunsen zaś nie potrafił już uwierzyć, że kobieta, którą ma przed sobą, to Rosarita.
Mogła wyglądać podobnie, ale to na pewno nie była Rosarita Cisneros. Normalnie wszystko się zgadzało: Kształt twarzy, oprawka okularów, długość włosów i ich kolor, absolutnie wszystko... za wyjątkiem oczu.
To nie były oczy ani żołnierza ani wściekłej suki. To były oczy osoby łagodnej i pogodnej... Kompletnie niepasujące do zdjęcia, które widział parę tygodni temu.
- Nie zgrywaj się, Kaiser. Co to za jedna?! - Warknął Allistair, powoli tracąc nad sobą panowanie. Zazwyczaj nie wściekał się zbyt często, chyba że ktoś usiłował go wyrolować... Tak jak teraz.
- Jak już mówiłem, Pani Roberta. Niegdyś znana także pod nazwiskiem Rosarity Cisneros.
- To przecież nie jest ta sama kobieta! Ukartowałeś to wszystko!
- Bynajmniej, Panie Rasmunsen – Oko Albrechta rozbłysło. - Nie zrobiłem niczego poza ułożeniem kilku planów awaryjnych. Zresztą... Czemu miałby Pan nie wierzyć? Rana na szyi, kształt twarzy, uczesanie...
- Myślisz, że zmylisz mnie czymś takim? Oczy, Kaiser. To nie są oczy tej, którą zabiłem.
- Ma Pan rację, Panie Rasmunsen. Rosarita Cisneros odeszła do przeszłości – Kobieta przemówiła łagodnym i spokojnym tonem. - Muszę Panu podziękować za pomoc w kwestii uporania się z kłopotliwą przeszłością... Była trudna do odrzucenia. Ale teraz... Teraz mogę już przejść do spokojnego służenia swemu Paniczowi. - Allistair poruszył się niespokojnie. Cały ten absurd zaczynał mieć ręce i nogi.
- A więc to Ty jesteś Florenckim Psem Gończym? - Zapytał bezbarwnie.
- Byłam. Wszystko skończyło się z tą jedną kulą – Roberta wyciągnęła z kieszeni pocisk do winchestera Allistaira. Na kuli wygrawerowana była przestrzelona czaszka. - Sądzę, że to należy do Pana. - Szkielet przez chwilę wpatrywał się w zużyty pocisk.
- Wiecie... Mógłbym rozprawić się zarówno z tobą, jak i z twoim ochroniarzem... - Rasmunsen podrzucił kulę. - Ale nie ma takiej potrzeby. Istotnie, macie rację. Rosarita Cisneros nie żyje i wątpię, by zależało Nam na ponownym ożywieniu jej, prawda? - Nieumarły Snajper odwrócił się. - Pogratulujcie sobie, udało Wam się pokonać Allistaira Rasmunsena. Mam tylko nadzieję, że nie spotkamy się więcej – Z tymi słowami nieusatysfakcjonowany nieumarły opuścił metro, udając się w stronę lotniska.
Był niezadowolony. Jego cel przeżył.

Piętnasty września, 1999

- Szach, Murphy – Ghul zmrużył oczy, widząc wieżę Allistaira zbijającą jego hetmana i zagrażającą królowi.
- Skurwysyn... - Zamamrotał, blokując hetmana gońcem. Nie zauważył, że w ten sposób odsłonił lewą stronę szachownicy i stracił w rezultacie wieżę.
- Szach – Mruknął Allistair z niejaką satysfakcją. Ghul przemieścił króla. Reakcja Rasmunsena była niczym błyskawica: Biały goniec dosłownie znikąd pojawił się dwa pola na skos, zagrażając czarnemu królowi. - I mat.
- Ach, szlag, to będzie trzynasty z rzędu – Warknął Greenblade, niezadowolony. - No nic, dobra gra. I tak dziwne, że utrzymałem się tak długo.
- Huh?
- Zdawałeś się być zdekoncentrowany. Normalnie załatwiasz mnie co najmniej dwa razy szybciej.
- Doprawdy? Nigdy nie zauważyłem tej różnicy – Szkielet wzruszył ramionami.
- E, Al, stało się coś? Naprawdę wyglądasz, jakbyś był nie w sosie.
- Nic godnego uwagi – Rasmunsen zgarnął okulary z szafki, po czym założył je na „nos”. - Drobne nieporozumienie w ostatnim zleceniu.
- Ta cała Rosarita? Podobno był to piękny strzał.
- Nie do końca... Uh, to długa historia, a ja naprawdę nie chciałbym o tym pamiętać.
- Twoja wola, aczkolwiek ulżyłoby Ci, jakbyś do kogoś z tym zagadał.
- Na przykład do Ciebie? - Warknął Allistair, chwytając za klamkę od drzwi. - Dziękuję, obejdę się – Szkielet trzasnął drzwiami, zostawiając Murphy'ego w zadymionym pomieszczeniu.
Istotnie, ostatnimi czasy zachowywał się jak bomba zegarowa z opóźnionym zapłonem. Stał się drażliwy, niespokojny, wyjątkowo... nie-allistairowaty. Drażniło go wszystko i wszyscy, chciał jedynie, by wszystko i wszyscy zapadli się pod ziemię.
Chciał, by Rosarita Cisneros naprawdę zginęła.
Teoretycznie wszystko było w najlepszym porządku: Ucichły o niej wszelkie informacje, a ponieważ Rasmunsen potwierdził już wcześniej jej śmierć, odkrycie prawdy wystawiłoby go na pośmiewisko i mogło kosztować renomę, na którą tak ciężko pracował przez ostatnich parę stuleci. Niemniej jednak... Wciąż nie dawało mu to spokoju.
Jego irytacja sięgnęła jednak apogeum, gdy zobaczył, kto siedzi rozwalony w skórzanym fotelu, w jego własnym gabinecie. Albrecht Kaiser bawił się jednym ze swoich noży do rzucania, gdy spostrzegł poirytowanego kościotrupa.
- Masz dziesięć sekund na wyjaśnienie, co robisz w moim gabinecie, zanim wyjmę pistolet i zacznę strzelać – Warknął Allistair, łypiąc na albinosa spode łba. Kaiser obnażył sztyletowate kły w uśmiechu.
- Och, nie został Pan poinformowany? - Zapytał. - Zostałem wyznaczony jako wsparcie zespołu Alpha Blast.
- Alpha... Zaraz, mówisz o kooperacji mojej i Murphy'ego? - Allistair zdziwił się tak bardzo, że błyskawicznie uszła z niego cała wściekłość.
- Owszem. Zostałem zaklasyfikowany jako „spec do walki wręcz”, który najlepiej spisze się w tandemie z „wszechstronnym” oraz „długodystansowcem”. Jestem w pierwszej pięćdziesiątce najemników, więc wierzę, że nie czynię Panu żadnej... urazy.
- Urazy? Przez Ciebie nie zastrzeliłem jednego z moich najważniejszych celów od czasów Franciszka Ferdynanda Habsburga! - Obruszył się Allistair, machnąwszy ręką. Albrecht przestał się uśmiechać.
- Czy ja mam dobrze rozumieć, że byłeś odpowiedzialny za wybuch pierwszej wojny światowej...? - Zapytał powoli.
- Byłem wtedy strasznym idiotą i brałem wszystkie zlecenia jak leci – Rasmunsen ponownie machnął ręką, jakby od niechcenia. - Ale nie o tym mowa! Czemu TY, ze wszystkich specjalistów do walki wręcz, musisz być akurat w MOJEJ drużynie?!
- No, wiem, że między Nami nie ma na chwilę obecną najlepszych relacji, ale...
- Będziesz miał się z czego cieszyć, jeżeli nie zacznę z miejsca strzelać na twój widok! Poszedł mi z gabinetu i żebym nie widział więcej! - Albrecht dźwignął się z fotela, posłał Allistairowi czarujący uśmiech, po czym opuścił pomieszczenie. Rasmunsen westchnął, po czym sięgnął po filiżankę.
Potrzebował kawy.

CDN w następnym poście, bo limity nie chcą pozwolić mi na publikację całości za jednym zamachem.
_________________
Your hope ends here... And your meaningless existence with it!
 
 
 
Fergard 
Rycerz piekieł
Już nie emo półdemon



Wiek: 29
Dołączył: 31 Maj 2009
Posty: 188
Skąd: Czy to ważne?
Wysłany: 2012-07-25, 20:57   

Dwudziesty września, 1999

Allistair wreszcie otrzymał żądane przez siebie papiery. Dokumenty obracały się wokół osoby Albrechta Kaisera, który – od jakiegoś czasu – był partnerem jego i Murphy'ego.
Wedle jego przewidywań, Greenblade i Kaiser dogadali się dość szybko i to pomimo faktu, że cztery lata temu w Roanapur stali po przeciwnych stronach konfliktu. Obaj byli socjopatami, obaj byli dość podobni... Ale coś Allistaira gryzło w tym socjopatycznym obrazku.
Świr, niebezpieczny, krwiożerczy – takie słowa figurowały w pierwszych linijkach cech charakteru Albrechta. A mimo to, pomimo całej tej tak zwanej „krwiożerczości” nie zawahał się on ani minuty przed uratowaniem Rosarity. Podobno w dziewięćdziesiątym piątym starał się zapewnić bezpieczeństwo dla Wampirzych Bliźniaków, które sterroryzowały to najniebezpieczniejsze miasto świata na ładnych parę dni.
Urodzony w jedenastym wieku, germański wojownik. Przegrał pojedynek z Szablą Stratoavisem i został wskrzeszony jako wampir. W ciągu następnych stuleci robił w zasadzie wszystko: Służył w wojsku, był arystokratą, kupcem, działaczem partyjnym, kawalerzystą, rzecznikiem... A teraz powrócił do roboty najemnika. Brał udział w trzeciej krucjacie po stronie krzyżowców, w wojnie stuletniej po stronie Anglików, w wojnie trzydziestoletniej po stronie protestantów, w wojnie o niepodległość USA po stronie Amerykanów, w powstaniu listopadowym w wojsku rosyjskim, w wojnie secesyjnej po stronie Północy, w pierwszej wojnie światowej jako najemnik z funduszu Państw Centralnych, w wojnie polsko-bolszewickiej po stronie Polaków, w drugiej wojnie światowej po stronie Państw Osi, a potem, od czterdziestego drugiego, jako członek Aliantów, w wojnie w Wietnamie jako najemnik na usługach Vietcongu... A były to jedynie niektóre z pozycji na liście. Albrecht był na wszystkich frontach tego świata i robił w zasadzie wszystko. A mimo to... Notowany był w listach Gildii za okrucieństwo i swoją wysoce krwistą dietę. W przeciwieństwie do znakomitej większości wampirów preferował on mięso zamiast krwi, najlepiej świeże i krwiste, aczkolwiek zazwyczaj zadowalał się też padliną. Stąd wziął się jego przydomek „Ścierwojada”. Allistair uśmiechnął się z politowaniem, Kaiser nie posiadał najlepszej renomy.
Wciąż jednak nie było to to. Czemu wtedy... Czemu nie dał mu zabić Rosarity? Czemu ukartował to wszystko, po co się tak męczył? Po co to wszystko?
Rasmunsen warknął, odrzucając papiery. Logika Albrechta Kaisera była bardziej pokrętna nawet od logiki Murphy'ego, a było to niejakie osiągnięcie.

Trzynasty marca, 2000

Allistair przechylił się na krześle, spoglądając ze znudzeniem na artykuły w gazecie. Nic ciekawego, tu ktoś umarł, tam ktoś coś zrobił, nekrologów mniej niż zwykle.
Upił nieco kawy. Po prawdzie zaczynał powoli przyzwyczajać się do towarzystwa Kaisera. Istotnie, wampir-albinos był prawdziwym specem od walki wręcz i niejednokrotnie miał już możliwość uratowania mu skóry. Zaczął go darzyć swego rodzaju szacunkiem. Albinos miał swoje dziwne maniery i zachowania, prawda, ale jego pomoc bywała nieoceniona, kiedy przeciwników okazywało się być więcej niż mówiły informacje o misji. Posługiwał się flambergiem z prawdziwą maestrią, na dodatek jedynie jedną ręką. Potrafił on jednak zachować także dyskrecję i skorzystać ze swoich noży do rzucania, nie mniej skutecznie niż z dwuręczniaka.
Allistair wciąż nie potrafił jednak zapomnieć o swej porażce. Rosarita Cisneros wciąż żyła, co nie dawało mu spokoju. Nieumarły Snajper potrafił policzyć swoje porażki na palcach jednej ręki, zaś każda następna tylko bardziej go frustrowała. Zazwyczaj jego niemal-ofiary wywijały się od śmierci dzięki kreciej robocie ich otoczenia, odpowiednio wysokiej łapówce bądź uświadomieniu sobie o obecności Allistaira.
W przypadku Rosarity Cisneros zadecydował czysty przypadek, i to właśnie tak bardzo irytowało Rasmunsena.
Westchnął. Nigdy nie będzie miał okazji, by to naprawić. Będzie mieć w swych dokonaniach plamę, o której będzie wiedzieć jedynie on sam. Rosarita Cisneros nie żyje, taka jest oficjalna wersja. Tylko on, Kaiser i osoby w otoczeniu Florenckiego Psa Gończego wiedziały, jak było naprawdę.
Zmiótł z gramofonu warstwę kurzu i westchnął. Kiedyś... Kiedyś to naprawi.

Jedenasty września, 2001

Był to dzień taki, jak każdy inny.
Allistair nudził się. Będąc nieumarłym spanie było wykluczone, więc mógł jedynie siedzieć całą noc i oglądać telewizję. Nocne seanse utwierdziły go w przekonaniu, że należy darować sobie oglądanie soft porno i pożyczyć od kogoś godną uwagi kasetę video.
Dzisiaj jednak szykowało się prawdziwe widowisko.
Była dziewiąta pięćdziesiąt pięć rano. Allistair skakał po kanałach, znudzony. Dawno nie dostał żadnego zlecenia, zaś Murphy i Albrecht ciągle wzywani byli do jakiejś brudnej roboty, tak więc nie miał z kim grać w szachy. Wskoczył właśnie na jakiś amerykański kanał informacyjny. Ku jego zaciekawieniu, telebim pokazał mu ogromne wieże World Trade Center. Z jednej z nich wydobywały się kłęby czarnego, gęstego dymu. W oczodołach Rasmunsena błysnęło zainteresowanie. Nie wyglądało mu to wcale a wcale na film sensacyjny. Zbyt dużo pasków z informacjami. Spiker także nie brzmiał na przesadnie rozentuzjazmowanego, jak to zazwyczaj w takich filmach bywało. Wyglądało na to, że Wujek Sam dostał dość mocno po zębach. Pytanie, od kogo? Allistair nigdy nie interesował się polityką, ale tutaj mieli wydarzenie bez precedensu. Oto właśnie ktoś rzucił wyzwanie potędze Stanów Zjednoczonych i rzucił je na ogromną, niespotykaną skalę. To nie było kilku oficjeli, to byli wszyscy ludzie znajdujący się w tym budynku.
Wpatrywał się w wielką, dumną konstrukcję, teraz gotową do runięcia w każdej chwili. Szybko ocenił sytuację. Samolot musiał zderzyć się z tą częścią budynku, z której wylatywał dym. Fundamenty do najmocniejszych się nie zaliczały, tak więc obie wieże były bardzo podatne na podobne akcje.
Dziewiąta pięćdziesiąt dziewięć. Na oczach Allistaira Rasmunsena runęła dumna i niegdyś wspaniała budowla. Dosłownie zapadła się w sobie. Zupełnie jakby widział Duchy Arki, które tym razem rozwalały przedmiot nieożywiony. Przerzucił na inny kanał. To samo, zniszczona wieża. Kolejny, znowu. Wszystkie następne kanały transmitowały to samo. Południowa wieża World Trade Center i wszystko, co się w Niej znajdowało, przestało istnieć.
Zadzwoniła jego stara Nokia. Rzucił okiem na ekran. Murphy.
- No co? - Zapytał.
- Widziałeś to? - W głosie Greenblade'a było coś... dziwnego.
- Ta.
- Kocham Legiony, nie wierzę. Po prostu, Kocham Legiony, nie wierzę... - Ghul ledwo mówił. Rasmunsen domyślił się, że jego współpracownik bardzo przeżył katastrofę.
- Skąd to przejęcie? - Zapytał, chociaż wiedział, że może pożałować odpowiedzi.
- Tam była Bonnie... I Alan... Kocham Legiony... Kocham Legiony, co oni tam robili...?
- Twój brat i bratowa? - W głosie Allistaira nie pojawiło się nawet najlżejsze zaskoczenie. Skoro Murphy tak się przejął, sprawa musiała być ogromnego kalibru.
- Dzwoniłem właśnie do... do matki Bonnie... Veronica jest z nią... Widziała wszystko – Nieumarły Snajper milczał. Nic, co mógłby teraz powiedzieć, nadałoby się jako pocieszenie. Nauczył się przestać cenić wartości rodziny i przyjaźni. Przeszkadzały one w efektywnym wykonywaniu pracy. Dopiero po chwili jego uwagę przykuł fakt, że także północna wieża leci na łeb na szyję.
- Poszła też druga wieża – Rzucił mimochodem. Nawet nie zauważył, że Murphy'ego po drugiej stronie już nie było.
Przez następne kilkanaście godzin wszędzie widział World Trade Center. Dwie dumne wieże były teraz jedynie stertami gruzu, a także gigantycznym cmentarzyskiem przypadkowych ludzi. Wyliczano ofiary na prawie trzy tysiące ludzi, i to z samych wież. Gdzieś tam jeszcze inny samolot uderzył w Pentagon, jeszcze inny rozwalił się gdzieś indziej... Allistair wszędzie widział ludzi rozpaczających, składających kondolencje, odgrażających się. Miała polać się krew, i to nie pojedynczego człowieka, a całej ich grupy. Być może dojdzie do wojny.
Rasmunsenowi było wszystko jedno. Wiedział jednak, że na chwilę obecną nie może polegać na Murphym ani na Albrechcie, który zapewne będzie wspierać rozbitego emocjonalnie Greenblade'a. Oczywiście, akurat wtedy, kiedy zaczynał się sezon.
Pod koniec dnia media wciąż nie przestawały trąbić o World Trade Center, ale Allistaira to za bardzo nie obchodziło. Tak się złożyło, że pewna osoba zdecydowała się na złożenie mu niespodziewanej wizyty w środku nocy...

Dwunasty września, 2001

Rosarita Cisneros w jego biurze. Doprawdy, już większej bezczelności nie mógł zobaczyć. Brunetka spoglądała na niego spod szkieł okrągłych okularów, ale tym razem w jej oczach zobaczył coś, czego nigdy nie miał okazji. Strach i zagubienie gnieździły się w jej oczach.
Allistair widział dwa obrazy Florenckiego Psa Gończego: Bezwzględną machinę, która mordowała wszystko na swojej drodze oraz może lekko zagubioną, ale bardzo przyjazną młodą kobietę. Teraz widział tylko zwierzę, zaszczute zwierzę. Z jakiegoś powodu wpędzało go tylko w dodatkową frustrację. Oto wielki Florencki Pies Gończy przybył do niego w tak żałosnym stanie? Godne pogardy. Kobieta, przed którą drżał sam Wujek Sam wyglądała teraz jak pomięty strzęp tkaniny. Jedynym wytłumaczeniem musiało być to nieszczęsne World Trade Center, które – najprawdopodobniej – pozbawiło ją jej panicza. Innej opcji Allistair nie widział.
- Proszę zająć fotel – Wskazał jej miejsce beznamiętnym tonem. Kobieta usiadła na skórzanym krześle, kurczowo trzymając się oparcia. - Jak mogę Pani pomóc? - Zapytał tym samym obojętnym tonem. Przynajmniej była na tyle rozsądna, aby przyjść w środku nocy. Gdyby pojawiła się za dnia, wytarłby jej twarzą podłogę.
Rosarita milczała przez dłuższą chwilę. Nie poganiał jej, nie miałoby to sensu. Być może dostanie jakąś ciekawą historyjkę do wysłuchania.
- Myślałam, że... Myślałam, że uda mi się od tego uciec – Zaczęła drżącym głosem. Rasmunsen ze stoickim spokojem wyciągnął spod biurka butelkę piołunówki i nalał lampkę, po czym przesunął naczynko w stronę rozmówczyni, która obaliła zawartość bez najmniejszych problemów. Sam Allistair alkoholu nie pił i trzymał nieco na wypadek, gdyby Murphy wpadł w depresję. - Myślałam... Że dam radę zarzucić wszystko, co wiązało mnie z Florenckim Psem Gończym i ruszyć do przodu.
- Nie udało się, jak mniemam? - Zapytał czysto retorycznie Rasmunsen.
- Nie udało. Właśnie straciłam jedyny powód, żeby bawić się w tą maskaradę – Odparła Rosarita. Nieumarły Snajper bez oporów wypełnił szklaneczkę piołunówką po raz drugi. - Słyszał Pan o World Trade Center?
- Cały świat słyszał – Rasmunsen pokiwał głową. Wszystko układało się w stosunkowo logiczną całość. - Panicz Lovelace tam był?
- Tak, był tam.
- No cóż, to tłumaczy, dlaczego wygląda Pani jakby coś Panią przeżuło i wypluło – Allistair zdjął okulary, to samo uczynił z chustką. W ciemnościach błysnęły zielone węgielki. - Ale co ja mogę?
- Przyszłam tu z braku innego miejsca – Odparła niemal od razu, spoglądając na niego zza okularów i wychylając kolejną kolejkę. - Trzynasta wielka rodzina Ameryki Południowej przestała istnieć. Byli moim życiem, a teraz... Cóż... - Uśmiechnęła się nikle. - Nie żyją.
- Oni?
- Ojciec świętej pamięci Panicza Garcii, świętej pamięci Pan Diego Lovelace zginął w zamachu pięć lat temu. Ot, polityczne porachunki.
- Historia lubi się powtarzać. World Trade Center najprawdopodobniej zawaliło się wskutek ataku terrorystycznego, a to nieuchronnie wiąże się z jakimś państwem. Osobiście... Nie daję temu wiary, ale to inna sprawa.
- Tak, lubi – Allistair nalał kolejną kolejkę.
- Przychodzi Pani do swojego prawie-zabójcy w środku nocy. Po co? - Zapytał, podając jej szklankę.
- Sądziłam, że będzie Pan chciał wyrównać rachunki – Opróżniła naczynko, nie zadrgała jej nawet powieka. - Dokończyć to, czego Pan wcześniej nie dokończył.
- Zabawne. Proszę mi tylko wskazać wrażliwe miejsce, bo nie wiem czy i to Pani przeżyje – Rasmunsen pozwolił sobie na złośliwość, co Rosarita przyjęła jedynie nikłym uśmiechem.
- Uważa Pan to za stratę czasu – Stwierdziła. Kiwnął głową potakująco.
- Nie mam powodu ani chęci, by pozbawiać Pani życia „ponownie”. Według oficjalnego raportu, jest Pani martwa. Otrzymała Pani ranę postrzałową dokładnie w środek czoła. Kula zatrzymała się na głębokości trzech centymetrów i tam już została. Tylko my, Pan Kaiser i Pani współpracownicy znają prawdę – Kiwnęła głową.
- No tak. Gdyby musiałby mnie Pan zabić „ponownie”, jak to Pan określił, ucierpiałaby Pana renoma.
- Nie inaczej. Widzę tylko trzy wyjścia. Zabiję Panią, co zostawi mnie z niewygodnym trupem do upchnięcia gdzieś w szafie i późniejszego przeniesienia i zakopania w lesie albo zrobi to Pani sama, gdzieś daleko stąd... Albo zapomnimy o całej sprawie.
- ...Zapomnimy?
- Niech spróbuje Pani ułożyć sobie życie od nowa – Allistair nalał kolejną szklaneczkę piołunówki. - Wiem, że może to być... dość trudne, szczególnie, że wczoraj straciła Pani wszystko. Ostatnia osoba, którą Pani ceniła, odeszła do Nieba. Czy to nie smutne?
- Proszę nie kpić – Odparła Rosarita, a jej oczy na sekundę przybrały stalowy pobłysk. Kobieta opróżniła kolejną już szklankę trunku i skrzywiła się. Zaczynało jej być za dużo. - Próba uporządkowania życia u kogoś z przeszłością taką jak moją bez żadnego wsparcia to kiepski pomysł.
- Sama Pani stwierdziła, że Florencki Pies Gończy nie żyje – Zauważył Rasmunsen, spoglądając na nią bacznie. Kiwnęła głową, aczkolwiek zawahała się.
- Tak... Ale nikt nie powiedział, że nie może zostać wskrzeszony – Odpowiedziała, sama sięgając po butelkę piołunówki i nalewając kolejną szklankę – Nie upodliłam się tak bardzo od czasu, w którym zginął świętej pamięci Pan Diego Lovelace. Daję kiepski przykład – Uśmiechnęła się nikle, wychylając naczynko. Zajęło jej chwilę, by odłożyć szklankę na miejsce.
- Wszyscy jesteśmy jedynie ludźmi – Odpowiedział Nieumarły Snajper sentencjonalnie i z pewną hipokryzją.

Trzynasty września, 2001


Allistair spędził cały kolejny dzień na siedzeniu w biurze i nicnierobieniu. Wszędzie było słychać o World Trade Center, wszędzie padały oskarżenia i zarzuty. Wielkie figury polityki nie dbały o ofiary i skupiały się jedynie na ciskaniu mięsem.
Rasmunsen nie był specjalnie zaskoczony. Tak wszakże działała wielka mocarstwowa polityka. Jedyną odpowiedzią na atak mógł być kontratak. Ciekawiło go tylko, komu się za to oberwie. Czyśćcowym? Odcinali się od ataku, a Nieumarły Snajper nie widział powodu, by im nie wierzyć, szczególnie że przedstawicielem wojsk Alastora był Himler Gunsche, jego Pierwszy Generał i człowiek prawdziwego honoru.
A więc kto? Rosja? Po co? Ostatnią rzeczą, jakiej brakowało temu światu była Trzecia Wojna Światowa, tym razem z użyciem atomu. Uznano, że bomby atomowe to tabu dla wszystkich stronnictw – także tych pozaśmiertelnych – ale zawsze znalazłby się szaleniec, który z chęcią by ich użył. Allistairowi nie podobała się taka wizja wojny. Zysk z tego był znikomy.
Przeniósł wzrok na Rosaritę. Leżała przykryta kołdrą, pogrążona we śnie. Sugerując się jej mamrotaniem, nie był to najlepszy sen. A do tego miał jeszcze dojść kac po ośmiu szklankach piołunówki... Nawet Murphy nie upadlał się tak bardzo.
Co on miał z nią zrobić? Mógłby teraz poderżnąć jej gardło, ale nie miało to sensu. Rosarita Cisneros nie żyje, a jakiekolwiek próby poprawiania obecnego stanu rzeczy mogłyby się dla niego źle skończyć. Cios wymierzony w jego renomę byłby katastrofalny w skutkach. Co mógł więc zrobić? Wątpił, żeby zechciała się ustatkować po tym, co ją spotkało. Jeżeli się nie ustatkuje, to też może kosztować go renomę, jeżeli przez czysty przypadek ktoś dowie się, że Florencki Pies Gończy nie jest znowu taki martwy.
Mógł więc albo jej pomóc... Albo spróbować przekuć ten oręż w coś użytecznego. Zastanawiał się nad tym jakiś czas, ale nie chciał przedstawiać jej propozycji od razu. Być może, gdyby doszło do odpowiednich zmian w wyglądzie i tym podobnych retuszach... Być może Gildia Najemników zyskałaby cennego członka.

Szesnasty września, 2001


Media wciąż mówiły o World Trade Center. Cóż, takiej katastrofy chyba jeszcze nie było, tak więc materiał do artykułów i reportaży był wyłożony jak na tacy. „Chwytajcie, póki gorące”, pomyślał Allistair, spoglądając na pistolet Rosarity. Ostatnią rzeczą, jaka pozostała po Florenckim Psie Gończym, była ta broń. Przekazała mu ją w posiadanie, po części jako trofeum, po części jako pamiątkę. Teraz osoba, do której niegdyś należał ten pistolet, stała się anonimowym członkiem Gildii Najemników o pseudonimie „Tancerka Śmierci”. Miało to być nawiązanie do jakiejś akcji związanej z Gray Fox, dawno, dawno temu. Pięć lat. Dla zwykłego śmiertelnika to był szmat czasu, ale Allistair nauczył się już liczyć czas w dekadach.
Nieumarły Snajper miał okazję rozmawiać z Murphym. Greenblade brzmiał, jakby zaraz mieli skazać go na karę śmierci, ale desperacko usiłował zabrzmieć nieco bardziej entuzjastycznie. Kiedy rozmawiali, dzwonił z domostwa świętej pamięci jego brata i bratowej w stanie Kolorado, dobrych kilkanaście godzin drogi od północnoamerykańskiej filii Gildii. Był z Nim Albrecht. Na chwilę obecną nie mógł liczyć na ich wsparcie.
Zadzwonił jego gabinetowy telefon.
- Allistair Rasmunsen. W czym mogę pomóc? - Zainicjował rozmowę obojętnym tonem. - Zlecenie? Kto? Kiedy? Rozumiem. Proszę wpaść do mojego gabinetu jutro o czternastej, omówimy kwestię honorarium. Dziękuję i do usłyszenia – Rozmowa była krótka i treściwa. Sekretarz Obrony Narodowej USA znów miał dla niego misję o wysokim priorytecie. Tym razem celem miał być jakiś terrorysta powiązany z talibami.
Allistair Rasmunsen zabijał za pieniądze zarówno ludzi dobrych, jak i ludzi złych. Nigdy nie zrobiło mu to różnicy. Dla Nieumarłego Snajpera głównym pytaniem nigdy nie było „Kto?”, tylko „Ile?”
Koniec końców, kochał swoją robotę. Wykonywał ją dobre dwieście lat i zdążył wyrobić sobie zarówno celne oko, jak i awersję do moralności. Gdyby posiadał takową, nie byłby na szczycie. Na chwilę obecną, po przejściu poprzednio prowadzącego w rankingach Gondara na emeryturę, był pierwszy, dystansując Leo Bonharta o kilkanaście punktów.
Allistair Rasmunsen naprawdę był zadowolony ze swojej pracy.
_________________
Your hope ends here... And your meaningless existence with it!
 
 
 
Fergard 
Rycerz piekieł
Już nie emo półdemon



Wiek: 29
Dołączył: 31 Maj 2009
Posty: 188
Skąd: Czy to ważne?
Wysłany: 2012-07-26, 12:35   

Na prośbę paru osób zamieszczam kompaktową wersję PDF, do wypakowania. Enjoy,

1999 - ukończony.zip
Tekst, wersja do wypakowania
Pobierz Plik ściągnięto 789 raz(y) 180,57 KB

_________________
Your hope ends here... And your meaningless existence with it!
 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   

Podobne Tematy
 
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
theme by michaczos.net & UnholyTeam
Tajemnice Antagarichu :: Heroes of Might & Magic 1,2,3,4,5,6 Forum