Wysłany: 2007-06-11, 21:08 Zmierzch Apostołów - fun fiction.
Zaczęło się od stwierdzenia, że całe nasze wojny rasowe toczą sie właściwie o pietruszkę, byleby udowodnić wyższość swojej nacji (wiadomo, która jest najlepsza, nie będę wskazywał :P). Pomyślałem sobie "A może by tak dopisać do tego jakąś fabułę?...". Po napisaniu egzaminu i napędzeniu sie paroma browarami zasiadłem wpierw do skonstruowania fabuły i postaci, potem do klawiatury no i powstało... coś takiego...
Jest to absolutnie prolog, czy jak to nazwać, powiedzmy, odcinek pilotażowy, akcja ukazana ze strony akuratnie Hordy. Postanowiłem wykorzystać osoby, a raczej kreowane przez nie postacie, udzielające sie w wojnach (nie bijcie, podzielę sie wszystkimi zyskami!). Wiem, Nagash to grafoman i megaloman, bo nie dość że na siłę meczy ludzi swoimi tekstami, to jeszcze z jedynego odcinka pilotażowego zrobił periodyk na cześć właśnie arcywampira Nagasha, ale ręczę, że jeśli pomysł padnie na podatny grunt, to każdy będzie miał możliwość przeczytania czegoś z sobą w roli głównej, oczywiście wszystko będzie wplecione w jednolita fabułę, która jest już gotowa... w zarysie ;)
Zapraszam do lektury... krytyki... a jak pomysł jest kompletnie do kitu, to po prostu dajcie znać na PW lub tutaj, jeśli sie spodoba, będę umieszczał cyklicznie kontynuacje "dramatu".
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Duch pustyni jest niczym ocean spokoju i ciszy, którego nie waży się zmącić ni jeden bożek
deszczu i wiatru. Opromieniany majestatem Słońca i mrozem Nocy z troskliwością opiekuje się samotnymi bytami, którym nie dane było zaznać spokoju u kresu ich wędrówki.. Gnane obcą wolą, smagane batem nienawiści i karmione pogardą dla tego, czym niegdyś były, stały się nowym społeczeństwem, nowym państwem kierowanym kościstą ręką rozszalałej z bólu ex bogini witalności – jednej z czwórki wplątanej w skomplikowane trybiki Teorii Dwóch Antagonizmów… Ech, te dwa antagonizmy w duszy zatopione, dwie znienawidzone fascynacje ogniem złączone!... Pomóż jednemu z nich przewagę nad drugim zyskać, wroga upodlić, lecz przy życiu zostawić, a wspomożesz jedną z sił nieśmiertelnych o władzę nad światem i stworzeniem wojnę toczących! Do dzieła, synu martwej Pustyni i zimnej Zemsty!
„Pieśń Upiorzyc”, powstała po bitwie u bram Ras al Kaimah. Autor nieznany.
Kopyta wielbłąda z cichym chrzęstem zagłębiały się w piachu.
Mroźna i sucha ciemność, rozjaśniona przez światło dwóch księżyców, sączące
się z bezgwiezdnego nieboskłonu, otaczała pochyloną w siodle sylwetkę, wędrującą na dromaderze.
Otulony ciemnymi szatami jeździec zdawał się drzemać, jego postać chwiała się na
na boki za każdym krokiem wielbłąda i gdyby nie widok zwierza dźwigającego swego jeźdźca, śmiało można by wziąć wysokie siedliszcze wraz z zawartością, za łódkę dryfującą pośród spokojnego oceanu posrebrzonego piasku.
Jeździec jednak nie spał. Spod turbanu, szczelnie spowijającego całą głowę i twarz
podróżnika, płonęły czerwone ślepia, które nieruchomo wpatrywały się w odległy punkt, znajdujący się gdzieś na pofalowanej linii horyzontu, utworzonej przez potężne wydmy piachu.
Punkt stawał się coraz bliższy, stopniowo rósł w oczach, wpierw jawiąc się jako
rubinowa gwiazda na srebrno-szarym horyzoncie, potem jako mroczny minaret, oświetlony czerwonawa poświatą, w końcu zamienił się w masywną piramidę, na szczycie której płonęły na karminowo rzędy pochodni. Masabih Jussa. Lampa Umarłych.
Jeździec szerokim łukiem ominął ów mroczny drogowskaz i począł wspinać się
stromymi zboczami ogromnej wydmy. Gdy stanął u jej szczytu ukazał mu się obraz lśniącej w blasku księżyca rzeki, wokół której brzegów rozłożyło się ogromne miasto, najeżone wieżyczkami minaretów, kopulastymi sklepieniami świątyń, mrocznymi szpicami piramid i fantazyjnymi zwieńczeniami mastab. Budowle te tworzyły zwarty pierścień, wokół którego wyrastały kurhany, mogiły i miliony Znaków Ankh, nad którymi unosiła się tchnąca zgnilizną zielona zawiesina. Nad wszystkim zaś dominowała potężna mastaba, rozkroczona, niczym przedpotopowy stwór nad rzeka przepływającą przez miasto. Była to jednocześnie Kala Wafa, świątynia szalonej bogini, jak i zarazem Pałac Kalifa. Podróżnik powoli ruszył w stronę tej utopionej w absolutnej ciszy i bezruchu nekropolii, Ras al Kaimah - stolicy Hord, miasta, którego progów żywi nigdy dobrowolnie nie przekraczają, miasta, które było jedyną pozostałością po Alkmaarach.
Na zalanym księżycowym poświatą placu Kala Wafa ucichł wreszcie stukot kopyt.
Jeździec otulony w mrok zeskoczył bezgłośnie ze swego wierzchowca i udał się w stronę masywnych drzwi wiodących w głąb mastaby. Niewidzialne ręce ujęły uzdę wielbłąda i zaczęły go prowadzić w stronę stajni.
- Zaopiekujcie się nim dobrze, ten akurat jest żywy.
Gardłowy i przepełniony ironią głos, jaki wydobył się spod zwojów turbanu, zabrzmiał
wręcz świętokradczo w tym przepojonym ciszą miejscu. Niewidzialne sługi nie odrzekły nic. Podróżnik tymczasem majestatycznym krokiem ruszył w stronę wrót, mijając po drodze szpaler pogrążonych w absolutnym mroku postaci zbrojnych w włócznie - postaci, których o dziwo nie mogło wydobyć z ciemności nawet światło księżyca.
- Templariusze w roli dozorców?!… Zaprawdę, Kara Umarah to jednak skończony
kretyn, dla własnej próżności zrobić z doborowej jednostki chłopców od pilnowania podwórka?... Marnotrawstwo…
Podróżnik minął wykute z mroku sylwetki i pchnął bogato zdobione w arabeskę wrota.
Otwarły się wbrew pozorom lekko i cicho, jakby nie były blisko dwoma tonami żelastwa, ale utkanymi z jedwabiu zasłonami.
W wnętrzu mastaby panowała nieprzenikniona ciemność, której nie były w stanie
rozproszyć nawet gęsto rozmieszczone pochodnie, płonące zimnym, zielonkawym blaskiem. W tej dziwnej, szmaragdowej poświecie dało się zauważyć kobiecą postać odzianą w pyszną suknie, tak rozkosznie nie pasującą do szerokości geograficznej, w jakiej się znajdowała. Kobieta lewitując nad ziemią, podpłynęła do przybysza z gracją i złożyła ręce na piersi w geście powitania.
- Salam, emirze Nassir Udin ibn Siraf…
- Machak! Na wszystkie fetysze tego zapadłego świata, jak dobrze spotkać w tej
zapiaszczonej dziurze upiorzyce z kontynentu! Daruj sobie te tutejsze tłumaczenia mojego nazwiska, proszę, zawsze chce mi się śmiać, gdy jestem zmuszony obcować z tutejszą błazenadą, zwaną protokołem dyplomatycznym. Czy ten stary wytrzeszcz, Labib, jest w stanie mnie przyjąć, czy jak zwykle majaczy, naćpawszy się somniferum?
Machak Yellasir, zaufany szpieg władcy Kala Wafa, uśmiechnęła się i przeczesała
długie, kręcone włosy w kolorze spopielonych ludzkich szczątków.
- Kalif oczekuje cię wraz z Radą.
Nassir Udin westchnął ciężko. Nigdy nie lubił tej bandy nawiedzonych fanatyków,
którzy gdyby nie byli prowadzeni za rączkę przez szaloną boginię, nie potrafili by nawet trafić palcem do ucha.
- Prowadź, upiorzyco. Chcę to już mieć za sobą.
- A może zechcesz coś przekąsić przed spotkaniem? Kalif osobiście zarządził, aby ci to
zaproponować… - zjawa uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
Płonące czerwienią oczy emira popatrzyły ze zdziwieniem na upiorzycę.
- Kalif podejmuje mnie posiłkiem? Mnie? Skromnego wampira z kontynentu, który dla
tego starego indolentna nie znaczy więcej niż te tony piachu, które zasypują Ras al Kaimah? Gdybym cię nie znał, powiedziałbym, że kpisz. Cóż, moja droga, zobaczmy czym w stolicy karmi się elitę nieumarłej świty Mortis.
Komnata była cała skąpana w zielonej poświecie, rzucanej przez bogaty żyrandol
zwisający ze sklepienia. Wypełniona po brzegi dziełami sztuki orientalnej, miękkimi pufami i sofami, wszechobecnym przepychem, wyglądała, niczym sypialnia ekscentrycznej i obrzydliwie bogatej imperialnej szlachty. Nassir Udin skrzywił się z dezaprobatą, niczego bardziej nie kochał, niż strzelistego, kontynentalnego gotyku oraz delikatnej secesji, orientalny przepych stolicy Hordy raził go, był kiczowaty i przesadzony aż do bólu. Wśród jedwabiu, adamaszku i bisioru dostrzegł swoją kolację. I momentalnie posmutniał.
Dziewczyna była na oko ledwie dwudziestolatką. Nagie ciało rozłożone na sofie, nieco
kościste, ale wciąż atrakcyjne, było poznaczone śladami po ukąszeniach. Znacz kolacja nieświeża, coś, czego po kalifie Labibie można się było spodziewać.
Wampir usiadł obok dziewczyny, zsunął z głowy turban i popatrzył na nią. Zielona
poświata grała feerią barw w jej długich ciemnych włosach, tańczyła na delikatnych rysach twarzy. Usta rozchylone, jakby do pocałunku, były wyschnięte, powtarzały coś bezgłośnie. Oczy, wielkie i wilgotne, patrzyły bez wyrazu, gdzieś w przestrzeń.
Nassir Udin skrzywił się.
- Naćpana somniferum, biedna, posągowa kapłanka piękności… somniferum, jak ja nie
znoszę tego świństwa…. Ale… Inaczej dawno byś stąd uciekła, albo sama się zabiła… No, ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna. Żadne z stworzeń posiadających świadomość istnienia nie znajdowałoby przyjemności w byciu przekąską wielokrotnego użytku, przedmiotem, zwykłym żarciem… prawda, moja droga?...
Wampir zamyślił się. Nie pierwszy raz jadał w stolicy, ale za to pierwszy raz naszło go
coś w postaci wyrzutów sumienia, jakby współczucia, jakiegoś braku zgody, sprzeciwu wobec krzywdzenia niewinnej istoty. Był zdumiony właśnie odkrytymi, tkwiącymi gdzieś głęboko w nim, resztkami człowieczeństwa. Pokręcił z niedowierzaniem głową i spojrzał raz jeszcze na dziewczynę. Patrzyła na niego, starała się cos powiedzieć, ale z jej ust wydobywał się tylko bełkot i ślina.
Twarz nieumarłego znowu się skrzywiła.
- Nic z tego dziecino, potrzebuje twojej hemoglobiny, jak ty normalnego posiłku. Masz
pecha, a mnie nie stać na moralne rozterki.
Wynalazł na gładkiej szyi dziewczyny miejsce nie poznaczone ukąszeniami i zatopił w
nim kły. Krew była ciepła, słodkawa, z wrednym posmakiem somniferum, ale dla wygłodniałego organizmu, który nie jest w stanie sam zaspokoić swoich potrzeb na hemoglobinę, smakowała niczym ambrozja.
Nassir Udin przerwał, czuł się nasycony. Twarz dziewczyny nie wyrażała żadnych
emocji, była jakby wykuta z kredy, zimna i piękna.
- Wiesz co – mruknął – a jednak stać mnie na wyświadczenie ci drobnej przysługi…
Śnieżnobiałe kły na powrót wbiły się w ciało kobiety. Po dłuższej chwili na miękkie
pufy opadło martwe, wyssane do czysta truchło.
Wampir był z siebie zadowolony. A jednak nie jest do końca takim złym sukinsynem,
jeśli bardzo się postara, to potrafi dokonać coś dobrego.
Audytorium było ogromne, surowe, wyciosane w kamieniu, z rzadka zdobione w
arabeskę, tak odmienne od pozostałych, kapiących złotem pomieszczeń mastaby. Widać było, iż zostało wykonane przez Alkmaarów, zanim dosięgła ich klątwa Mortis. Zielona poświata, zalewająca salę, odsłaniała szpaler templariuszy, tworzący wolną przestrzeń, swego rodzaju korytarz, kawałek wolnego miejsca, które nie było wypełnione milczącym, martwym tłumem.
Ot oficjalne posłuchanie, tak na dobry początek.
Wampir uśmiechnął się ironicznie i strzepał niewidzialny pyłek z czarnego płaszcza.
W swoim kontynentalnym stroju czuł się o wiele lepiej, niż w szmatach, które zwykła ubierać nieumarła elita stolicy. Spojrzał w odległy koniec audytorium, gdzie majaczyły sylwetki pięciu tronów i zasiadających na nim postaci.
- Kalif Labib ibn Mashal’lak ibn Uerussalem ibn Lasam, arcykapłan naszej Pani
i Władczyni Mortis, Namiestnik Świętego Klejnotu Mortis, Ras al Kaimah, i Generał Zakonu Upiorów, rozpoczyna posłuchanie – obwieścił donośny, rozpływający się w powietrzu, niczym smród palonego ciała, głos.
Szopka się zaczęła, a Gallean znowu będzie robił z siebie klowna. Ciekawe kto go tak
skrzywdził, nadając mu imię elfiego bożka? – pomyślał wampir.
- Wzywa się przed oblicze Kalifa i Rady, emira Nassira Udin ibn Siraf, arcywampira,
pana Cytadeli Batchyn na Równinach Nevendaar.
Trupi arystokrata przeszedł majestatycznie korytarzem utworzonym przez templariuszy
w stronę Rady, przed którą głęboko ukłonił się, fantazyjnie zamiatając posadzkę sali białym pióropuszem, tkwiącym w czarnym kapeluszu z szerokim rondem, który zwykł nosić.
Po oficjalnej wymianie grzeczności, delegacji i upoważnień nadeszła wreszcie chwila,
dla której arcywampir przebył taki szmat drogi z Równin do Ras al Kaimah. Rada wraz z kalifem i Nassirem Udinem zamknęła się w kaplicy, do której dostęp mieli tylko nieliczni spośród trupiej elity zamieszkującej Kala Wafa.
Przybysz spojrzał na swoich pięciu rozmówców, zasiadających, podobnie jak on,
na kamiennych tronach zdobionych w czaszki i piszczele, co było o tyle zjawiskowe, że w tym onirycznym, nieumarłym państwie nie zwykło się używać innych zdobień, niż arabeski. Widać było, iż ktoś zadał sobie niemało trudu, by przytransportować je tutaj z kontynentu Nevendaar.
Pierwszy z lewej siedział Kara Umarah, „szczęśliwy wybranek Mortis”, jak zwykł się
określać. Mroczny Władca, przełożony templariuszy. Niekompetentny oportunista, dla którego największym szczęściem jest móc siedzieć na tyłku i nic nie robić. Można pluć na niego, a on i tak utrzymywał będzie, że to deszcz pada. Nassir Udin uważał go za kretyna, zresztą z wzajemnością.
Dalej siedział rozlatujący się ze starości i przepicia krwią nosferat, Culhu. Ten opoj,
ledwie mogący się ruszyć z własnego siedziska, kiedyś był jednym z najniebezpieczniejszych wampirów i sług Mortis. Bystry, silny, mający swoje zdanie. Tak było kiedyś, teraz to tylko posłuszna kukiełka, która wstaje na jakieś trzy godziny z swego sarkofagu, by ożłopać się krwi i położyć spać.
Na środku siedział pan i władca, indolent, parweniusz oraz nieudolna imitacja
Prusheena. Upiór Labib. Czasem miał przebłyski inteligencji, ale tylko czasem. Był dobry na to stanowisko, bo Mortis lubiła Upiory, a już szczególnie uwielbiała, gdy te nie myślały, a tylko posłusznie, pedantycznie wypełniały jej polecenia. Bez zastanowienia się, bez własnej inwencji, jak automaty.
Na prawo od Labiba drzemała królowa liszy, Pharaohe. Niewyobrażalnie stara maguska,
władająca potężna mocą, podobno podarowaną jej przez samą Mortis. Gdyby zechciała, mogłaby sprawić, że cała trupia elita usługiwałaby jej za podnóżek. Niestety, to, co dawało jej doświadczenie i potęgę – jej wiek, sprawiał także, że Pharaohe nic się nie chciało. Wegetowała, była znudzona wszystkim, osiągnęła, co tylko nekromantka osiągnąć mogła. No, poza jednym… Gildia Nekromantów nigdy nie uznała jej za Mistrzynię, więc nieumarła królowa rokowała szanse, że jeszcze kiedyś, czymś zaskoczy…
No i oczywiście był Ben Nemzi. Arcywampir tylko jego darzył niekłamanym podziwem
i szacunkiem. Słynny Ben Nemzi, niebezpieczny Ben Nemzi, charyzmatyczny. Widmowy Wojownik, miecz Mortis, jeśli przyszłość państwa nieumarłych, tego imperium śmierci scalonego przez szaloną boginię, wrośniętego w martwe pustkowie, miała od kogoś zależeć, to wyłącznie od niego.
Kara Umarah patrzył ponuro na arcywampira.
- Zawsze musisz się ociągać Nassir, zawsze, choć raz byłbyś odpowiedzialny.
Oczy arcywampira rozbłysły rozdrażnieniem.
- Masz na myśli ten sam rodzaj odpowiedzialności, który pozwala ci na marnowanie
potencjału templariuszy na pilnowanie wrót w świętym Kala Wafa? Czyż to aby nie zadanie dla gwardii kalifa? Ty, drogi Kara, odpowiadasz za to, iż najlepsi wojownicy Mortis miast walczyć bawią się w odźwiernych, podczas, gdy nasze dominia na obrzeżach Czarnej Puszczy są nawiedzane przez komanda dzikich elfów z Ner'eeye Maha!
Mroczny Władca zacisnął pięści.
- Służę tutaj Mortis, arcywampirze, tej samej Mortis, która nie raczyła cię widzieć w
w tym świętem miejscu nawet w roli stajennego! A długouchy na kontynencie to sprawa twoja, Miceusa i reszty – syknął.
- Nasza, bo ty nie jesteś zdolny do jej rozwiązania. Służysz, powiadasz? To fakt, ale
jako, wybaczcie nieumarli rajcy określenie, wykidajło dla miłościwie nam panującego kalifa, wraz z oddziałem doskonale wyszkolonych templariuszy. Zrobiłeś z nich cieciów, Umarah, bo taki z ciebie dowódca, jak, kolokwializując, z anusa krasnoludzkiego grabarza teleskop.
Kara warknął wściekle i złapał za głowicę miecza, który trzymał na kolanach.
- Spokój! Naruszasz zasady, kontynentalny krwiopijco! A nasza cierpliwość jest na
wyczerpaniu, dość mamy twojej impertynencji! Templariusze, arogancie, są od tego, by pilnować tego świętego przybytku, zapamiętaj sobie ten fakt i nie kompromituj się na przyszłość. I ty Kara pohamuj swój język także!
Labib walił pięścią w oparcie tronu, jakby był opętany, jego oczy, dwa jarzące się
w mroku twarzy otulonej do połowy aksamitem węgielki, pałały gniewem. Nosferat, opuchnięty bardziej niż zwykle, z ciemnymi zaciekami na ustach przyglądał się całemu zajściu z obojętnością. Pharaohe drzemała, jedynie Ben Nemzi uśmiechał się do emira, samymi oczyma, bo tylko te paliły się w cieniu jego kaptura. Kara popatrzył na Labiba spłoszonym wzrokiem i natychmiast się uspokoił, nie zaprzestał jednak rzucania w stronę Nassira nienawistnych spojrzeń. Arcywampir całkowicie je zignorował i skupił swoja uwagę na kalifie.
- Wezwałeś mnie tutaj, eminencjo, w imię Mortis. Słucham zatem.
Labib popatrzył na niego zmęczonym wzrokiem.
- Znasz, Nagashu, Teorie Dwóch Antagonizmów?
Emir poruszył się na tronie. Kalif nazwał go jego prawdziwym, poprawnym imieniem,
bez zająknięcia, bez cienia obcego akcentu. To musi być jakaś grubsza sprawa, na Mortis, Labib naprawdę rzadko kiedy zwracał się tak do niego!
- Tak, eminencjo, teoria, według której świat istnieje tylko i wyłącznie dzięki harmonii
jaką zapewnia równowaga między szeroko pojmowanym Dobrem i Złem, istniejącym w każdej istocie…
- Nawet w nieumarłej. – zaśmiał się szyderczo nosferat.
Arcywampir skrzywił się z niesmakiem.
- Wasza miłość nawet nie podejrzewa, jakie dobro wyrządza przesypianiem ponad
trzech-czwartych doby…
Culhu zignorował świadomie uwagę Nagasha, nazywanego Nassirem Udinem.
- Spokój! – Labib znowu walił pięścią w poręcz tronu. – Zaprzestań Nagashu tej
arogancji, powiadam ci, immunitet Sądu Supremacji Mortis nie będzie cię wiecznie chronił przed Radą!
Upiór odsapnął i kontynuował przemówienie.
- Cieszę się, że nie musze ci naświetlać, czym jest ta Teoria. Dla naszej pani ma
kapitalne znaczenie, zwłaszcza teraz, kiedy cała delikatna struktura Antagonizmów została zakłócona przez bunt elfów, upadek Imperium i wycofanie się krasnoludów… Zdajesz sobie sprawę, że zgodnie z tym, co głosi dalsza część teorii, można wspomóc jeden z Antagonizmów tak, by górował nad drugim, lecz go nie niszczył…
- Eminencjo, taki układ rzeczy, przewaga jednej z wielkich sił, zawsze będzie
prowadzić do niszczenia drugiej, w końcu jej unicestwienia, nad tym nie można zapanować. Antagonizm zdominowany nie będzie w stanie się odradzać, regenerować swych sił, w końcu umrze, braknie przeciwwagi, świat jaki znamy zostanie zniszczony, my wraz z nim, bo wampiry nie będą istnieć bez krwi ludzi, zmory bez dusz do pożarcia, Mortis nie będzie boginią bez swych wyznawców…
- Krwiopijco, nie przesadzaj – królowa liszy wreszcie ocknęła się ze swojej drzemki -
– dobrze wiesz, że w przeciągu wieków przewagę uzyskiwał raz jeden Antagonizm, raz drugi. Nigdy zaś nie zdarzyło się tak, by przewaga ta trwała permanentnie. Mortis starczy ten niewielki wycinek czasu, gdy to ona będzie górą…
- Musimy wykorzystać naszą szansę i wspomóc właściwą siłę, zwłaszcza teraz, gdy
gdy każda z nich jest osłabiona, musimy być pierwsi, to my, nieumarli i nasza Mortis musi wyjść na tym korzystnie… - głos Widmowego Wojownika był zimny i odrealniony, jakby wydobywał się spod kamiennej posadzki komnaty.
Arcywampir zasępił się.
- A co ja mam z tym wspólnego?
- Jesteś koronerem, Nagashu. – zamruczał Labib. – Twoim zadaniem jest potwierdzanie
zgonu wrogów Mortis…
Twarz Nassira Udina stężała.
- Eminencja wspominając o zachwianiu równowagi w Teorii Dwóch Antagonizmów,
wspomniał o wszystkich, którzy zniszczyli harmonię, wszystkich, którzy teraz przeżywają związane z tym trudności… o wszystkich, prócz Legionów…
Kalif popatrzył prosto w oczy arcywampira.
- To sprawa najwyższej rangi, koronerze ep Shogu. Mortis przemówiła! Czas wprawić
w ruch tryby jej nowej maszyny, to nowe marzenie do zrealizowania, koronerze! Mortis, nasza umiłowana pani, pragnie, byś udał się do Kriegestaat, czekają tam na ciebie dwa zadania…
Nieumarły zrobił minę, jakby właśnie ktoś natarł go srebrnym pyłem.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 20:43, w całości zmieniany 4 razy
Non omnis moria. Nie możesz zabić swego przeciwieństwa, musiałbyś zabić siebie, to Ty jesteś źródłem, z którego wypływam. Woda daje życie i topi je w smutku. Ogień ogrzewa i spala na popiół, Śmierć niszczy, ale i odnawia. Nosce te ipsum! Czy wiesz, kim jesteś? Lubisz się określać jako „ten dobry”, albo „ten zły”. Nie ma dobrego i złego, jest bardziej dobry, niż zły lub bardziej zły, niż dobry. Czy dalej wiesz kim jesteś? Daemoni etiam vera dicenti non est credendum. Tak mówią o mnie. Nie wierz w to. Człowiek jest z natury zły, skażony egoizmem, ludzkie niemowlę w pierwszej chwili istnienia skupia na sobie cała uwagę, jest tylko ono, reszta się nie liczy. Tak jest przez całe Twoje życie. Samolubny i pełen niechęci do innych, zabierających to, co Ci prawnie należy. Twoje miejsce jest przy mnie, ja Ci dam wszystko, czego zapragniesz. Wystarczy, że oddasz mi siebie. Bezgranicznie. A ja Cię uczynię bogiem.
Kredo przeklętych.
Baronowa śpiewała.
Dźwięczny sopran wibrował pod wysokim sklepieniem komnaty, odbijał się echem
od topornych kolumn i karmił uszy zasiadającego na wulkanicznym fotelu demona.
Pociągła twarz, najeżona zrogowaciałym naskórkiem wyrażała absolutny relaks, spod
przymkniętych powiek wydobywał się leciutki płomień, a potężne łapsko, skrzące się od sygnetów, gładziło capią bródkę.
Śpiewaczka stonowała swoje arie, o ile przedtem brzmiały jak cwał Walkirii, o tyle
teraz jak gruchanie turkawek w letnie, leniwe popołudnie. Na usta demona wypełzł obleśny uśmiech. Baronowa wiedziała co to oznacza, ale dziś wyjątkowo nie miała ochoty, miała nadzieję, że tym razem zdarzy się jakiś cud, który wybawi ją od rozpalonego pożądaniem, a niezbyt urodziwego kochanka.
I o dziwo cud się zdarzył.
Drzwi komnaty z hukiem walnęły o wulkaniczną ścianę. Na ten dźwięk baronowa
zamilkła przerażona, jakby jej oczom ukazał się sam Myzrael, zaś demon wyraźnie rozeźlony patrzył płomiennym wzrokiem w stronę wiejącego gorącem i mrokiem wejścia.
Do pomieszczenia wpadła, niczym grom z jasnego nieba, dziwaczna, potargana postać,
w osmalonym ornacie cuchnącym odczynnikami chemicznymi. Jedną ręka przyciskała do zapadłej piersi stos zwojów i kryształową kulę, zaś drugą gładziła nerwowymi ruchami skołtunioną brodę. Jej obłąkany wzrok skakał jak szalony, raz przyglądający się zdumionej baronowej, raz zdegustowanemu demonowi.
- Arcyczart Zodd… - mruknął zniechęcony demon.
- Tak, tak, panie! Zodd, moja miłości, Zodd! Hie, hie! – okrągła twarz piekielnego
magusa rozpromieniła się w szaleńczym uśmiechu.
- Czego chcesz? Przeszkadzasz mi w delektowaniu się śpiewem naszej wspaniałej
Ekhiezel…
Arcyczart przybrał poważną minę i nerwowymi, drapieżnymi krokami zbliżył się do
demona.
- Odkrycie, moja miłości! Odkrycie! Bardzo, bardzo ważne! Cztery oczy! – syknął do
ucha demonowi, patrząc złowrogo na śpiewaczkę.
Przeklęty wykonał poirytowany gest w stronę demonicy.
- Abhazerze, jestem wdzięczna, za czas jaki zechciałeś poświęcić na mój śpiew, nie chcę
cię zatrzymywać w twych obowiązkach… - Ekhiezel nie zamierzała zmarnować tej niepowtarzalnej okazji na umknięcie z rozpalonych łap Princepsa, dlatego też kłaniając się nisko uciekła w mrok.
Demon z niekłamanym żalem patrzył jak Baronowa rozpływa się w powietrzu.
- Do zakrystii! – warknął Princeps i pchnął arcyczarta w stronę otwartych drzwi.
Nieszczęśnik potknął się o własny ogon, zwoje posypały się na bazaltową podłogę,
kryształowa kula potoczyła się gdzieś w cień.
- Tak, tak, tak, moja miłości, do zakrystii! – mamrotał Zodd próbując niezdarnie
podnieść się z ziemi, a przy okazji pozbierać porozrzucane pergaminy.
Arcyczart z niepokojem przyglądał się obsydianowym posągom gargulców, które były
umieszczone w każdym rogu zakrystii. Podejrzliwie opukał każdy z nich, a kiedy nabrał pewności, że to tylko martwa skała, podszedł zadowolony do stołu, przy którym rozsiadł się Princeps.
- Pan kazał szukać, a Zodd, wierny sługa słucha, wierny sługa szuka, wierny Zodd
znalazł!
Mętne oczy magusa błyszczały szaleństwem bardziej, niż zwykle, długi, czerwony jęzor
co rusz zwilżał spieczone wargi potępionego.
Abhazer zdziwiony spojrzał na obłąkanego mistrza ognia.
- Nie rozumiem? Ja kazałem ci czegoś szukać?
Zodd nerwowo przygryzł dolną wargę.
- Moja miłość, czas temu, wspomniała: nowy bóg, nowa szansa, ja sprawdził wszystko,
to jest możliwe! Ja to zobaczyłem w dawnych zwojach, ja zbadałem w krysztale kuli!
Princeps otworzył usta, świeże jeszcze rozdrażnienie z powodu przerwania mu miłosnej
schadzki z baronową ustępowało miejsca rosnącemu zdumieniu. Ten wariat i geniusz piekielnej magii wziął na poważnie jego słowa, które w pijackim amoku wykrzykiwał podczas którejś z ubiegłorocznych orgii?! Ależ to zupełnie prawdopodobne, ostatnimi czasy nigdzie nie można było znaleźć Zodda, pomimo licznych przekleństw i przeszukiwania każdego zakamarka podziemnego księstwa, a teraz zjawia się sam, bez niczyjego zaproszenia…
- Mów, arcyczarcie…
Magus uśmiechnął się obleśnie.
- To ja tak… Moja miłość zna Teorię Dwóch Antagonizmów? Zna, zna, moja miłość
mądra…Ja pozbierał informacje, ja wszystko sprawdził, naszkicował sytuację…
Zodd jednym ruchem zrzucił z stołu porozkładane nań naczynia i księgi, po czym
rozłożył na blacie niemiłosiernie cuchnącą siarką i bromem płachtę pergaminu, upstrzoną plamami po odczynnikach. Płachta okazała się być starannie wyszkicowaną mapą kontynentu Nevendaar. Krzywy pazur Zodda uderzył głucho w miejsce, gdzie widniały ziemie Imperium.
- Ludzka sadyba. – zasyczał arcyczart. – Zrównana z ziemią, elf wyżyna ludzi, ale elf
sam ze sobą skłócony, dziki walczy z szlachetnym, upiory Mortis męczą elfa…
Pazur przesunął się na masyw górski.
- Lud Wotana, hie, hie, hie… Przykurcze zamknięte w twardej skale, osłabione!
Szpon arcyczarta ponownie się przesunął w stronę oceanu. Twarz Zodda sposępniała.
- Tam trupie państwo, Mortis milczy, ale czy długo?... Na razie spokój, nie ma co
martwić się…
Princeps z coraz większym zainteresowaniem patrzył na mapę. Na jej środku, na dawnej
granicy ziem elfów i ludzi, widniał niezdarnie nakreślony czerwony okrąg.
- Czy ten obszar tutaj to?...
Arcyczart uśmiechnął się.
- My! Nasza ostoja, nasza nadzieja! Ale – głos magusa znów sposępniał – my także
słabi… za słabi… Lecz Zodd ma, moja miłości plan, hie hie hie.
Arcyczart zaśmiał się nerwowo i zaklaskał w łapy, jednak zreflektował się i spojrzał
przestraszonym wzrokiem na Abhazera. Pierwszy Demon tymczasem patrzył z uwagą na swego sztukmistrza.
- Po kolei Zodd, co ma tutaj do rzeczy Teoria Dwóch Antagonizmów?
- Antagonizmy zachwiane! Walki, ciągłe walki chwieją równowagą, to znacz dobrze dla
nas, możemy działać, nikt nam nie przeszkodzi, możemy odbudować Legion! Bez Bethrezena!
Arcyczart żachnął się.
- Moja miłość nie pamięta? Sama mówiła: nowy bóg, nowa nadzieja! Bethrezen
uwięziony, miłość sama może zjednoczyć demony…
Abhazer skrzywił się.
- Ty Zodd masz naprawdę nierówno pod sufitem, ledwie udało mi się skrzyknąć wokół
siebie tą garstkę demonów, ledwo dajemy sobie radę w tym pogrążającym się w coraz większym marazmie mieście, zwanym szumnie „podziemnym księstwem”. Dziesiątkuje nas tutaj głód i zaraza, na powierzchni zaś szajki nawiedzonych inkwizytorów, elfie bandy i krasnoludzcy maruderzy. Nie oczekuję od ciebie obłędnych teorii, a pomysłu na poprawę naszego bytu.
- Moja miłość nie wierzy Zoddowi? – arcyczart obruszył się.
- W porządku, kontynuuj... I tak nie mam nic lepszego do roboty.
Magus oblizał wargi i przygładził brodę.
- Każda próba uwolnienia Bethrezena - nieudana. Każda próba, to upadek Legionu. Po
co nam on? Ty pan dobry, pan sprawiedliwy, dbasz, moja miłości, o każdego z nas tutaj! Ty pokazałeś, w czas upadku można stworzyć choćby to miasto, próbować istnieć godnie. Demony liczne, tak, bardzo liczne… Hie, hie, ale rozproszone, one nie wszystkie ufają tobie, moja miłości… Gdyby za tobą jednak stał bóg, one wszystkie przyszłyby do ciebie! Konkluzja: dajmy im boga, a ty odbudujesz potęgę Legionu, teraz, gdy nikt nam nie zagraża, teraz, gdy wróg to tylko głód i zaraza.
Oczy Princepsa zabłysły.
- Co masz na myśli?
- Zodd ma przepis, hie, hie, Zodd ma przepis na boga! – arcyczart począł znowu klaskać
w łapy i tańczyć wokół Abhazera, w końcu nachylił się nad nim i zasyczał prosto do ucha przeklętego – Awatar Wszechojca wciśnięty w ciało skażonego nienawiścią Starszego Dziecka, trzy potężne magie, jeden artefakt…
Abhazer zerwał się z krzesła.
- Czyś ty do końca zwariował?! – wrzasnął patrząc z niedowierzaniem na
uśmiechającego się pełnym garniturem kłów magusa.
- Wszystko możliwe to… Trza nam archanioła, trza nam Starsze Dziecko, opętane,
powolne nam… - wyliczał na krzywych szponach - I trza nam… Studnie Dusz… - tutaj Zodd już zmarkotniał.
- Równie dobrze możesz przynieść mi Pazur Bethrezena – warknął Princeps.
- Zodd wie, gdzie ten artefakt…
Krzywy pazur znowu głucho uderzył w rozłożony na stole pergamin. Pierwszy
popatrzył w wskazane miejsce i zdębiał.
- Księstwo Kriegestaat?!
- Kriegestaat. Studnia jest w Gildii Nekromantów…
- Zodd, czy ty wiesz, co bredzisz?! Gildia Nekromantów to dominium Mortis, jeśli tylko
się tam pojawią demony, zaraz zostaną wyrżnięte przez zgnilców! Gdzie dysponujesz taką potęgą, żeby się tam dostać, zabrać artefakt i z nim uciec?! Poza tym sądzisz, że Mortis będzie się temu bezczynnie przyglądała?!
- Nie dominium, Gildia Nekromantów to stare lisze, niezależne… Mortis się o nich
stara… Mortis się przymila… Inny Zodd widzi problem…
- A to bardzo ciekawe. Cały ten pomysł to jeden wielki, chory problem, Zodd, problem
twojej głowy. – zazgrzytał zębami
Arcyczart nie dał się jednak zbić z pantałyku i rozłożył kolejną mapę.
- Kriegestaat. Księstwo stojące na Gildii. I okolice księstwa… O, tutaj.
Pierwszy spojrzał podejrzliwie na wskazane miejsce i gdyby był człowiekiem, można
by było śmiało powiedzieć, że zbladł.
- Wynoś się Zodd, wynoś się z tym chorym pomysłem! – wściekłość pomieszana z
strachem zalewała Abhazera falami. Zerwał się z krzesła, porwał arcyczarta za ornat i wyrzucił go z zakrystii, wraz z całym majdanem, jaki ten wniósł ze sobą. Kiedy tylko drzwi się zatrzasnęły, Princeps opadł bezsilnie na krzesło.
- Słyszałeś to, Kazgah?...
Jeden z obsydianowych gargulców poruszył się, o bazaltową posadzkę uderzył deszcz
sypiących się z byłego posągu kawałków obsydianu. Demon rozłożył skrzydła i przeciągnął się rozkosznie.
- Tak, Włodarzu, słyszałem.
- Czy ty wiesz, co on mi pokazał?
Kazgah uśmiechnął się leciutko.
- Dol Blavat, cholerne, Dol Blavat – krew, wnętrzności, śmierć i zniszczenie, a wszystko
w oprawie Świętej Inkwizycji… - wymamrotał Princeps, skubiąc capią bródkę.
- Wciąż nie możesz zapomnieć o tych wydarzeniach?
Abhazer drgnął.
- Takiej masakry i klęski się nie zapomina, sam ledwie stamtąd uszedłem… Ten idiota
chciał mnie namówić na kradzież Studni Dusz, tuż pod nosem Państwa Kościelnego! O rzut kamieniem od tego jeziora! Że też bunt elfów nie zmiótł z powierzchni ziemi tego siedliszcza zabobonu i klątwy…
Gargulec spojrzał w odległy kąt zakrystii.
- Pomysł arcyczarta wart jest realizacji. Mam sposób na to, by dostać się do tego
artefaktu bez wzbudzania podejrzeń Mortis i budzenia inkwizycji.
W oczach Włodarza odbił się ocean niedowierzania.
- Znam Gildie Nekromantów… wraz z jej przybudówką… która zawsze z nami
współpracowała. Artefakt można stamtąd wydobyć cudzymi rękami i mam kogoś, kto idealnie się nadaje do przeprowadzenia tak delikatnej operacji, kogoś, kto nie wzbudzi podejrzeń Mortis i nie sprawi, że inkwizycja ruszy na kolejną Obławę.
- Wierzysz w teorię Zodda, Kazgah?
- Ma rację. Odzyskiwanie Bethrezena to strata czasu i sił. Giniemy. Musimy coś zrobić.
- Bethrezen mi tego nie daruje… - mruknął Abhazer.
- Bethrezen jest uwięziony i w swym więzieniu pozostanie na wieki. Za dużo już nas
kosztowało wydobycie go stamtąd.
- A co z awatarem? Skąd weźmiemy Starsze Dziecko naznaczone nienawiścią?
Gargulec spojrzał rozpromienionym wzrokiem na swego pana.
- Znajdę ci ich, Włodarzu. Archanioł będzie najmniejszym problemem.
Princeps westchnął ciężko.
- Masz moje upoważnienie, Kazgah, rób, co uważasz za słuszne… Znajdź mi ich i
przynieś artefakt… I sprowadź mi tutaj Zodda…
Obsydianowy gargulec skinął głową i rozpłynął się w powietrzu.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 20:38, w całości zmieniany 1 raz
(Idziesz do Elfki? Nie zapomnij pejcza!)
Wampirze przysłowie.
Starsze Dziecko zamknęło oczy.
Zachodzące słońce kładło się karminowymi blaskami na jasną cerę policzków, igrało w
zmysłowej czerwieni ust, które rozchylone w rozkosznym uśmiechu ukazywały rządek drobnych, lśniących bielą zębów. Ciepły wieczorny wiatr delikatnie targał rozpuszczoną burzę czarnych włosów, co rusz zarzucając na kształtne czoło niesforne kosmyki tego mrocznego jedwabiu. Starsze Dziecko uśmiechnęło się jeszcze szerzej, subtelne rysy twarzy wyrażały pełnię szczęścia... Przeciągło się rozkosznie na soczystej murawie i zanurzyło długie, smukłe palce w strumyku, który szemrał swą oniryczna melodię tuż pod bokiem istoty. Ta chwila była piękna… Długie rzęsy, zasłoną opadające na oczy Dziecka drgnęły nieznacznie.
I wtedy świat eksplodował rzeczywistością.
Zachód słońca przeistoczył się w łunę pożarów, które szalały naokoło, ciepły wiatr był
zaś niczym innym, jak gorącym wyziewem pogorzelisk. Długie palce nie zanurzały się w cichym strumyku, a w strugach krwi płynącej umęczonym brukiem Hakkonu. Elfka raz jeszcze przeciągnęła się na stosie perskich dywanów, które jej pobratymcy wyrzucili z okna pobliskiej kamieniczki, należącej zapewne do jakiegoś bogatego kupca. Krew na jej palcach pachniała słodko, uderzała w nozdrza… Pachniała ludźmi. Pachniała zemstą.
Miękkie ruchy, pełne gracji i typowej dla leśnych stworzeń drapieżności, postawiły jej
postać na nogi. Umazana krwią dłoń odgarnęła z czoła kosmyk czarnego jedwabiu, pozostawiając nań czerwone smugi, bezczelne spojrzenie zielonych oczu ogarnęło masakrę, jaka działa się w mieście. Zewsząd dobiegały krzyki mordowanych i błagania o litość, szalał ogień, a wśród ponurych cieni dobywających się z zakamarków wąskich uliczek wędrowała cicha, bezwzględna śmierć. Zielone spojrzenie spoczęło na stojącej obok wysokiej sylwetce, ochlapanej krwią i obwieszonej łupem. Jej długie uszy nabite były srebrnymi kolczykami po same końce. Jona’ath, jej zastępca, uśmiechał się szeroko. Alabastrowe zęby leśnego drapieżnika wyglądały upiornie w zestawieniu z bladą cerą pokrytą cętkami rudej, jeszcze świeżej krwi. Elfka odwzajemniła uśmiech, po czym wskazała wzrokiem najbliższą kamienicę. Długouch przekrzywił głowę w geście aprobaty.
Dźwięk miecza wysuwanego z pochwy niknął w ogólnym zgiełku, usta elfki poruszały
się, wypowiadając słowa pieśni tak doskonale znanej w tych okolicach, w której czerwony kur był powszedniejszy, niż czysty błękit nieba.
Złoto, złoto, złoto, złoto…
Jeden skok, by stanąć przed rozbitymi drzwiami, jeden krok, by zanurzyć się w mrok
wnętrza budynku. Dwa uderzenia serca, by akomodacja wzroku dobiegła końca, jedno zmarszczenie skrzydełek drobnego noska by poczuć - w środku cuchnęło strachem. I ludźmi.
Złoto, złoto, złoto, złoto…
Elfka tanecznym krokiem, z obnażonym mieczem udała się na piętro, Jona’ath
rozpoczął penetrację parteru. Z mroku wyłaniały się skarby i ofiary. Zielonooka wywarzała jedne drzwi, za drugimi, rabowała szybko i wprawnie, sakwy u jej boku błyskawicznie napęczniały od kosztowności – instynkt wiecznie chciwego stworzenia doskonale wiedział, który dom plądrować. W którymś pokoju natknęła się na trzęsącą się niczym galareta postać, jeden niezauważalny ruch miecza starczył, by posoka trysnęła na ścianę, a z zaciśniętych rąk posypały się monety. Uśmiech nie schodził z twarzy zdobywczyni, takich postaci jest tutaj jeszcze sporo, niektóre może będą chciały się wykupić złotem, ale nic z tego, jej reputacja jest niepodważalna.
Złoto, złoto, złoto, złoto…
Plądrowanie, złoto, krew… Z któregoś pokoju doszedł rozpaczliwy płacz dziecka,
Zielonooka nie marnowała czasu, parę kroków, delikatny ruch ostrza, fontanna posoki… Jeszcze jeden spłacony dług, zemsta jest słodka.
Na zewnątrz odgłosy wyrzynanego miasta cichły, ogień szalał w najlepsze. W blasku łuny dwie obładowane łupem postacie butnym krokiem przemierzały obciekające krwią ulice Hakkonu.
Elfica bawiła się jedwabnym kosmykiem włosów. Jona’ath zdążył już zetrzeć z twarzy
ślady masakry i przyglądał się niepewnym wzrokiem, raz swojej przywódczyni, raz białowłosej postaci odzianej w srebrny płaszcz.
- Nie tak miała wyglądać operacja.
W spokojnym tonie głosu Białowłosego dało się wyczuć irytację.
- A jak niby kochasiu? Może mieliśmy tych wszystkich parszywych ludzi grzecznie
wyprosić z domostw, a następnie błagać, by raczyli się sami wyzabijać, bo dzielny Darquin z Lumierre ma tutaj do spełnienia misję dziejową?
Osobnik nazwany Darquinem spojrzał na elfkę wzrokiem pełnym pogardy.
- Jesteście zwykłą dziczą. Neutralizacja tego miasta miała przebiegać szybko i bez
żadnych niepotrzebnych masakr. Jak zwykle zrobiliście jatkę, na którą obrzydzenie zbiera. Odpowiecie za tą rzeźnicką robotę przed Illumielle.
Jona’ath porwał za rękojeść broni i już miał się rzucić na Darquina, lecz powstrzymał go
gest elfki. Zielonooka uśmiechnęła się, jej bezczelny wzrok taksował rozmówcę w srebrnym płaszczu.
- Posłuchaj, bucu. Illumielle jakoś nie przeszkadzało, gdy rozciągaliśmy flaki ludzi po
całym Temperance, wręcz przeciwnie, była zachwycona. Nie przeszkadzało jej też, gdy moi chłopcy po złapaniu ciężarnych kobiet urządzali sobie zgaduj-zgadulę, jakiej płci jest płód w brzuchu, a następnie dla sprawdzenia rozpruwali tenże brzuch. Nie protestowała, gdy zostawialiśmy za sobą zmasakrowane szczątki, ziemie i wodę. Bo dobrze wiedziała, że inaczej nie wygramy, że bez nas nie potrafilibyście trafić palcem do własnego tyłka w tej wojnie. Wasze wymuskane maniery i łapki nadają się do obmacywania cycków i łyżek, nie walki. Zatem zmiataj mi stąd Darquin, zabieraj swoje śmierdzące dupsko i nie irytuj mnie. Za dużo nam zawdzięczacie, żebyście teraz pouczali nas, co należy robić i jak. Mam do spełnienia zadanie, pierwsza część została wykonana, jak widzisz, więc nie masz tu już nic do roboty. Donieś o tym komu trzeba i pozwól działać profesjonalistom.
Darquin nawet nie drgnął, szlachetnie oblicze elfa nie wyrażało żadnych emocji. Tylko
pogarda w oczach jakby przybrała na sile.
- Doigrasz się w końcu, R’edoa.
Postać w srebrnym płaszczu rozpłynęła się w lepkim powietrzu.
- Archont, jego mać. – Jona’ath splunął soczyście na ziemię.
Zielonooka zmrużyła oczy.
- Niech się chędoży. Rozstawiłeś kompanie zgodnie z zaleceniem?
- Ma się rozumieć. Jesteś przekonana, że przyjdą?
- Przyjdą. Zawsze przychodzą. Przede wszystkim teraz, gdy potrzebują zasilić swoje capie
wojska. Nie przepuszczą takiej okazji, Jon. Wiedzą, że sytuacja w tej części Czarnej Puszczy wymyka im się spod kontroli. Zjawią się. A wówczas ich wywłoki będą wisieć na każdym drzewie w okolicy.
Długouch uśmiechnął się i pogładził skórzaną pochwę kryjącą jego ukochany sejmitar.
- Jon?...
- Tak, R’edoa?
- Czy są już wieści od Czarnucha?
Elf obrócił się, nie musiał długo lustrować linii horyzontu, by wskazać Zielonookiej
doskonale widoczny na tle nocnego nieba słup dymu i ognia.
- Zawsze smarkula musi mnie wkręcić w jakieś łajno…
Drov zaklął pod nosem i poprawił opaskę podtrzymującą białe włosy przed ciągłym
wpadaniem do oczu. Ponownie przyłożył perspektywę do oka, ale sytuacja, którą obserwował przed minutą nie zmieniła się ani o jotę.
- Skąd w tej zapadłej dziurze ta banda paladynów wraz z taborem… Żeby jeszcze tylko
komunik, ale nie, cały majdan ze sobą musieli przytargać, wraz z ciurami obozowymi. Sven, czy zwiadowcy już wrócili?
Skryty w cieniu elf, nazwany Svenem, bezgłośnie oddalił się w mrok. Wrócił po
upływie zaledwie kilku chwil, tak samo cicho i niezauważalnie.
- Wrócili, mają język.
Mroczny elf drgnął, pomimo tylu lat wciąż dawał się Svenowi zaskoczyć. Chyba na tym
parszywym nie świecie nie istnieje taki, który mógłby pozwolić sobie na ten luksus nie bycia zaskoczonym przez tego leśnego drapieżnika. Przynajmniej jak na razie żaden taki się nie znalazł, ci którzy mieli tego pecha, by być zaskoczonym przez Svena zwyczajowo kończyli z poszerzonym uśmiechem.
- Więc?...
- Kompania paladynów, ale to zbyt wielkie słowo, jak na taką hołotę niedobitków.
Jakieś siedem dziesiątek zakutych w blachę konserw, które swego czasu uszły spod Temperance, są tutaj przejazdem, zmierzają w stronę Warowni . Dowodzi niejaki Hamilton.
Drov syknął.
- Znam tego nawiedzonego starucha, miałem już okazje skrzyżować z nim miecz.
- Razem z garnizonem i ciurami z taboru daje to jakieś półtoraset chłopa, nie wliczając
cywili. Mają rozłożoną podwójną ścianę posterunków w promieniu całego miasta, paladyni obozują na rynku, niektórzy w garnizonie. Język mówi, że nie spodziewają się ataku, raczej nie kłamie…
Sven rozpromienił się w uśmiechu, który był doskonale widoczny nawet pomimo
mroku. Drov doskonale zdawał sobie sprawę z metod przesłuchiwania elfa. I doskonale wiedział, że są niezawodne.
- Jakie rozkazy, Pyriel?
Elf podrapał się w podbródek. Mieścina leżała rozłożona obok zamulonej rzeki, która
zabezpieczała ją od północy. Od wschodu i zachodu rozciągała się otwarta przestrzeń pól, pozbawiona jakiejkolwiek osłony naturalnej, jakieś szanse rokował południowy kierunek, który wychodził na zwartą ścianę lasu, ale i tutaj odległość między ostatnimi drzewami, a pierwszymi domostwami była zdecydowanie za długa oraz zbyt pusta.
- Posterunki są rozpoznane?
- Teoretycznie wszystkie. Chyba, że ukryli jeszcze jakiś żołnierzyków w rzece.
Mroczny elf popatrzył znacząco na swego adiutanta.
- Jest pewien sposób na pomyślne zakończenie zadania. Ale módl się do Galleana, by
tamto zielonookie diablę nie rozpoczęło swego osobistego piekła zbyt wcześnie, musimy ich zaskoczyć.
- Co za cholerna nuda.
Ignac opierał się o drzewiec włóczni i patrzył zmęczonym wzrokiem w stronę skrytych
w ciemności pól. Chciało mu się niewyobrażalnie spać oraz pić. Po stokroć wolałby teraz leżeć w chałupie wtuliwszy kartoflany nos w pulchny biust Berty, niż jak ostatni ciura bawić się w wartownika na specjalne życzenie tego nawiedzonego rycerzyka, jak mu tam było… jakoś na „h”?... Zresztą, pal to licho, chędożona konserwa, przyjeżdża taka, spokój zakłóca i biednych ludzi z garnizonu wygania, bo trza pilnować jego blaszanego dupska.
Zmęczony wzrok Ignaca padł na chrapiącego w najlepsze towarzysza. Celny kopniak pod
żebra szybko przerwał drzemkę. Obudzony żołdak zerwał się z ziemi, ściskając w ręku włócznię i wodząc żbiczym wzrokiem naokoło.
- Ignac, to ty gnido?
- A kto, psi synu? Wolałbyś, żeby to umarlaki były, czy elfiszcze wyciory? Nie
zamierzam sam pilnować tej bramy i pustej baryły, którą nosisz na szyi.
Żołdak już otwierał usta, by wypowiedzieć jakąś ripostę, lecz Ignac uciszył go kładąc
mu dłoń na zarośniętej twarzy.
- Cicho! – syknął wytężając wzrok w stronę pól. – Słyszałeś to?
Drugi z wartowników popatrzył zdumiony na swego towarzysza. Wtem zasłonę ciszy
nocnej rozdarł nikły szum przecinanego powietrza. Smukła strzała z zielonymi lotkami stuknęła głucho i ugrzęzła w czaszce wojaka. Ignac nie miał czasu nawet na to, by otworzyć szerzej oczy z zdumienia pomieszanego z przerażeniem, taki sam posłaniec śmierci sekundę potem tkwił w jego szyi.
Krzak znajdujący się ledwie rzut kamieniem od miejsca zdarzeń podniósł się delikatnie.
Wychylający się zza ciężkich chmur róg jednego z dwóch księżyców Nevendaar oświetlił umazaną zieloną mazią i sadzą twarz drapieżcy, wypraną z wszelkich uczuć, tchnącą zimnym profesjonalizmem.
- Ludzie. Do gnoju, nie do boju.
Leśny drapieżnik złożył dłonie w tubę i huknął w nocną głuszę, naśladując głos
puchacza. Odpowiedziało mu kilka podobnych pohukiwań, każde z innej strony świata. Znacz żądlce swoją robotę już wykonali.
Driada z palcami przyciśniętymi do skroni koncentrowała się nad cuchnącym bromem
zwojem. W końcu jej wysiłek zaczął przynosić efekty, ciemne runy zajarzyły się jaskrawym blaskiem, by w końcu zapłonąć czystym ogniem.
- San… ctu… era… demeior… Sanc… tu… era demeior!… Tfu, na gryfa urok…
Sanctuera demeior!
Głos driady wreszcie wbił się w odpowiednią inkantację, zwój trzymany w dłoniach
spopielił się, zaś stojącą przed nią grupkę elfów spowił całun ognia. Gdy opadł, grupki już nie było…
- Potius sero quam numquam, Jeanne. – głos zadźwięczał w pustym pomieszczeniu, lecz
nigdzie nie można było dojrzeć jego posiadacza.
Driada opadła wyczerpana na posłanie, spod przymkniętych powiek patrzyła w stronę, z
której padło wypowiedziane zdanie.
- Następnym razem Sven sam będziesz wysilał się nad heretyckimi zwojami, a teraz
wynoście się i nie zmarnujcie mojego wysiłku.
Pyriel dobył miecza, w powietrzu przebrzmiało ostatnie pohukiwanie żądlców.
Obejrzał się na swoich podwładnych, milczącą, zwartą masę elfów, przyczajonych do mordu,
tylko czekających na znak, który pozwoli im przebrnąć mulistą rzekę, zająć miejsca przy ścianach najbliższych chałup i rozpocząć śmiertelny taniec z ludźmi.
Drov wyciągnął z torby fajkę nabitą somniferum, zapalił i zaciągnął się parę razy.
Przymknął oczy, czekał aż narkotyk zacznie działać. O dziwo stało się to szybciej, niż zwykle. Nienaturalnie szybki znak poczyniony ręką drova ruszył szeregi elfickich łupieżców w stronę miasta. Szara ćma drapieżców wypełniła koryto rzeki i powoli, acz nieubłaganie zbliżała się do pierwszych zabudowań. Na horyzoncie widać już było krwistą łunę.
- W samą porę, R’ed. – pomyślał z uśmiechem drov.
Hamilton przewrócił się z boku na bok. Cienka derka nie dawała żadnej ochrony przed
chłodem nocy, zaś końskie siodło, które podłożył pod głowę, uwierało go niemiłosiernie, choć miało tą zdecydowaną przewagę nad brudnym workiem, szumnie nazywanym poduszką, jaki mu ofiarowano, że było znacznie mniej zawszawione. Wyprostował się na posłaniu i wyjrzał przez okno na pogrążony w ciszy rynek, zaścielony śpiącymi ciałami paladynów, dla których nie znalazł się nocleg w garnizonie. Grobowy klimat tego miejsca zakłócały jedynie rytmiczne kroki wartowników, którzy przemierzali wytrwale płytę rynku tam i spowrotem.
Kapitan już miał kłaść się dalej spać, lecz niezmącony spokój nocy rozdarł nagle
przepełniony grozą krzyk.
- Łuna! Czerwony kur nad Hakkonem!
Hamilton błyskawicznie dopadł okna.
- Ruszać się ofermy! Podkompanie na mury, reszta na rynku, migiem łajzy!
Stary rutyniarz nie potrzebował więcej, niż paru minut, by zarzucić na siebie kolczugę i
z obnażonym mieczem w garści zbiegnąć do holu garnizonu, gdzie zdążyła zgromadzić się już większość oddziału.
- Co wy tu robicie, obszczymurki?! Biegiem mi na rynek!
Doświadczonym rycerzom nie trzeba było dwa razy powtarzać, nie umilkło echo
wrzasku kapitana, a hol był już pusty.
Na zewnątrz panował niesamowity rozgardiasz, karne drużyny paladynów mieszały się
z niezdyscyplinowanym tłumem miejscowych żołdaków i co bardziej krewkich cywili, którzy z byle jakim orężem biegli na rynek.
Hamilton starał się wydać rozkazy i rozeznać sytuację, klął jak szewc, przepraszając
jednocześnie swego boga za bluźnierstwa, jakiś obwieś krzyczał mu za uchem, że żaden z patroli rozmieszczonych wokół miasta nie daje znaku życia.
Nagle powietrze nad skotłowanym placem zgęstniało, zatrzęsło się i rozbłysło
oślepiającym blaskiem. Wśród huku i smrodu ozonu pojawiły się świetliste kule, które z impetem poczęły uderzać w skotłowaną ciżbę ludzką. W ślad za kulami posypał się deszcz czarnych strzał. To Sven wraz z grabieżcami i teurgiem, który otoczył wpierw cały rynek sadowiąc na dachach budynków swych podwładnych, skryty pod osłoną zaklęcia demonów dawał o sobie znać. Hamilton gromadząc paladynów i żołnierzy z garnizonu na rynku skazał ich na pewną śmierć.
W zdezorientowanych wojaków na domiar złego zaczęły uderzać pociski, wylatujące z
każdej uliczki, jaka tylko prowadziła do rynku. Głos zabijanych i gniewne okrzyki ludzi próbujących dostać się do napastników tworzyły upiorny koncert. Elfy z grupy Pyriela przestały strzelać, z obnażonym orężem rzuciły się na mieszkańców miasteczka.
Białowłosy drov, tak doskonale widoczny na tle wszechobecnej ciemności, którą już powoli zaczynały rozjaśniać pierwsze pożary chałup stojących na peryferiach, celebrował swój straszliwy taniec.
Mroczne ostrze delikatnymi, czasem gwałtownymi ruchami ślizgało się po korpusach ludzi, znacząc swą drogę krwawym śladem. Pobudzony somniferum Pyriel szalał wśród największej ciżby ludzkiej. Pewnie, niczym najlepszy tancerz, wyważał kroki, uchylał się, słał pokosem istnienia ludzkie na ziemię i parł uparcie naprzód.
Nawet nie zauważył, że znalazł się pod murem przeciwległym do strony, z której przybył. Oblepiony krwią oraz potem, w ogóle nie wyglądał na zmęczonego, jednak w zasięgu jego miecza nie stała żadna istota. Za plecami drova reszta elfiej ćmy kończyła pacyfikację miasteczka. Wiedziony instynktem przeszedł parę kroków, jego ręka namacała drzwi, a rozogniony wzrok padł na okucia zdobione w krzyże. Bazylika… Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz elfa.
Elfka bawiła się kosmykiem czarnego jedwabiu. Zielone oczy z niepokojem wpatrywały się w sylfidę, która nachylała się nad łóżkiem.
- Co jest z Czarnuchem?
Uzdrowicielka wyprostowała się i uśmiechnęła bezradnie.
- Sama bardzo chciałabym wiedzieć, żadna magia, ani medykamenty nie pomagają…
R’edoa spojrzała w stronę zakłopotanego Svena. Chyba widziała go w takim stanie pierwszy raz.
- Co się tam wydarzyło, Sven? Co się stało w Kohov?
Elf skrzywił się z niesmakiem.
- Nie wiem R’ed. Nie mam zielonego pojęcia. Cała akcja przebiegła bezbłędnie, straty były minimalne. Pyriel tuż po pacyfikacji był jeszcze normalny, zgodnie z ustaleniem poustawiał oddziały, mieliśmy czekać, tak jak to wynikało z planu… ale nagle coś go trafiło…
Sven spojrzał niepewnie na elfkę.
- Momentalnie zbladł, przewrócił się, zaczął zachowywać się, jakby padaczki dostał, ledwie go jakoś unieruchomiliśmy… no i przytargaliśmy tutaj…
Wzrok adiutanta padł na łóżko, na którym leżał skrępowany pasami drov, z popielata cerą i śladami piany w kącikach ust.
- Co Czarnuch robił w czasie ataku? Może był tam jakiś czarownik, może trupy?!
Sven przygryzł dolną wargę, widać było, że usilnie stara sobie przypomnieć.
- Tylko ludzie. Któryś z grabieżców twierdzi, że widział jak Pyriel wychodzi z bazyliki…
Spojrzenie zielonych oczu zawisło na adiutancie drova.
Nagle do lazaretu wpadł podekscytowany Jona’ath. Wyszczerzył zęby i wskazał nieznacznie za siebie kciukiem.
- R’ed, idą, cholera jasna, idą!
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 20:45, w całości zmieniany 2 razy
Wyplenię z serca i duszy mojej wszelkie oznaki miłości, wyrwę uczynię w sobie ogromną, ziejącą krzywdą oraz niesprawiedliwością. Lecz długo cierpienie me trwać nie będzie, wrośnie we mnie nienawiść i zemsta, i obrócę się przeciw mym ciemiężcom, których za przyjaciół poczytywałem, a którzy w mrok mnie wtrącili nie bacząc na łzy moje. Zaprawdę, będę przyczyną ich upadku.
Sentencja wyryta na murze lochu Temperance.
Wypielęgnowana dłoń głaskała poręcz tronu.
Słońce sączące się przez porozbijane witraże rzucało smugi światła na zdewastowane wnętrze Sali Tronowej. Szafirowe luminescencje odbijały się od porozbijanych krzeseł, misternie wykonanych, ciężkich hebanowych stołów i porozrzucanych wszędzie naczyń inkrustowanych szlachetnymi metalami. Czarne zacieki sadzy na marmurowych ścianach oraz kolumnach jeszcze tchnęły żarem pożaru trawiącego niedawno to bogate pomieszczenie, usakralizowane dymami kadzideł i namaszczonymi przez bogów władcami.
Wysoki elf o platynowych włosach okalających ostre rysy twarzy uśmiechnął się delikatnie, długie palce przestały ślizgać się po wysadzanym złotem i rubinami hebanie, ściskały teraz srebrzysty płaszcz, którego poły opadały na tron. Jasna płachta materiału szczelnie objęła mroczną materie siedliska.
Spod przymrużonych powiek stalowe oczy obserwowały całą przestrzeń Sali Tronowej.
Czas rozpocząć proces.
Po prawicy elfa zasiadała ława przysięgłych - piętnastu Starszych Dzieci, czysta, błękitna krew, za którą szedł szacunek, eksperiencja i ogromne majątki, mniej lub bardziej poszerzone w trakcie krwawej wojny, której odgłosy wciąż dźwięczą w powietrzu. Żywa personifikacja szlachetności ukrywająca w fałdach szat ręce splamione ludzką posoką. Dzisiaj od tych samych rąk zależał los pobratymczej krwi.
Lewą, pogrążoną w cieniu stronę Sali, zajął Beteniell, kolejny arystokrata o szlachetnym profilu i chłodnych manierach pewnego siebie księcia. Oskarżyciel Publiczny Illumielle. Wykonawca prawa elfów. Platynowowłosy skinął w jego stronę niezauważalnie głową, chłód zielonych oczu Beteniella odwzajemnił uprzejmość. Przynajmniej tak to mogły postrzegać osoby postronne, obaj wtajemniczeni doskonale wiedzieli, że chodzi o coś więcej.
Lecz właściwy obiekt zainteresowania elfa zasiadającego na tronie znajdował się na wprost niego.
Była to wychudzona, poszarpana postać, skuta łańcuchami, zasiadająca przy stole w asyście zbrojnych. Spod skołtunionych czarnych włosów pałały przepełnione pogardą i wyniosłą dumą oczy, które niczym sztylety próbowały przebić na wylot Platynowłosego. Spękane wargi oskarżonego wykrzywiły się w ironicznym grymasie, gdy chłód stalowych oczu spoczął na nim.
Tymczasem na środek Sali wyszedł woźny z pokaźną laską. Odziany w nieskazitelną biel elf spojrzał pytająca na zasiadającego na tronie, a gdy ten dał znak zastukał powoli, acz bardzo głośno w spękaną posadzkę.
Szum wytwarzany przez elfią ciżbę zajmującą miejsce za stołem oskarżonego ucichł, jakby nożem uciął.
- Zgodnie z wolą pana Serphisa, tymczasowego namiestnika Dyrektoriatu Temperance, otwieram posiedzenie sądu przysięgłych!
Głos woźnego rozchodził się w powietrzu zwielokrotnionym echem, odbijającym się od pustych ścian.
- Oskarżony książę Theleba K’aarn, proszę wstać!
Cichy szmer oburzenia przebiegł przez szeregi publiczności, tymczasem ciemnowłosy elf wstał z pomocą zbrojnych, z trudem prostując swą wycieńczoną torturami sylwetkę.
Zasiadający na tronie Serphis uśmiechnął się oczami. Woźny tym czasem dalej prowadził rozprawę.
- Mowę otwierającą przewód sądowy wygłosi prokurator z łaski miłościwie panującej Illumielle, Jal’lath Beteniell.
Zielonooki książę z godnością wstał zza swego pulpitu, ściskając w ręku pokaźnych rozmiarów zwój. Spojrzenie arystokratycznych oczu zawisło na chwilę na postaci Theleby, by wreszcie skupić się na zawartości śnieżnobiałego pergaminu. Ostry tenor, niczym stukot młotów kowalskich, począł rozbrzmiewać w zniszczonej Sali Tronowej.
- Nie mamy nic do ciebie, panie.
Zakłopotane spojrzenie Wartownika spoczęło na napiętej cięciwie. Światło dwóch księżyców Nevendaar skrzyło się złowrogo w lodowym pocisku, wycelowanym w obleczoną w mrok postać.
- Nie szkodzi, Jaquin. Nie mam ci tego za złe.
Postać patrzyła dumnie w stronę kata i towarzyszących mu pomocników. Oddział Egzekutorów. Najlepsi z najlepszych, specjalna jednostka przyboczna oddelegowana do osobistej dyspozycji Dyrektoriatu Temperance i jego namiestnika…
Rozkosznie, sam sukinsynów wyszkoliłem… Przynajmniej wiem, że zginę szybko.
Twarz skazańca była wyprana z wszelkich uczuć.
- Pamięć o zwycięstwach, jakich dokonaliśmy wraz z tobą oraz dzięki tobie, panie, będzie żywa po wsze czasy. Wiedz, że każdy z nas burzy się na tą jawną niesprawiedliwość, lecz rozkaz wydany musi zostać wykonany co do joty, taka jest nasza przysięga…
Nie bredź… Masz wyrzuty sumienia? Wahasz się? Serphis musi im nieźle dawać popalić.A może by tak…
- Jaquin, masz moje przebaczenie za to, rozkaz zawsze jest rozkazem. Obyś tylko sam sobie wybaczył, gdy już splamisz się mą niewinną krwią.
Wartownik drgnął, lodowa strzała jakby zmniejszyła swój nacisk na cięciwę.
- Niewinnią? Książę Theleba, dowody, na podstawie których zostałeś skazany na śmierć są niepodważalne, zresztą ława przysięgłych… Moja subiektywna ocena, zgodna z odczuciami reszty mych braci egzekutorów, nie jest ważna. Zarzut był ciężki, lecz jeden Gallean wie, dlaczego nie wzięto wszystkich twych zasług za okoliczności łagodzące przy orzekaniu kary.
Książę K’aarn przymknął oczy.
Bezsensu. Niech cię Serphis Bethrezen pochłonie.
- Kończ Jaquin. I niechaj twoje sumienie znajdzie spokój.
Cięciwa cicho brzdękła w mroku nocy. Srebrna smuga przecinająca powietrze, skrząca się w locie brylantami, uderzyła z tępym odgłosem w pierś księcia. Strzała ugrzęzła w elfie po same lotki. Theleba czuł jak mróz ostrza rozchodzi się po jego ciele, jak krew zastyga w kontakcie z zamieniającym się w ciecz umagicznionym lodem. Oddychanie stało się niewyobrażalną męczarnia, przed oczyma poczęły latać ciemnoczerwone płaty, nim ciemność w całości objęła jego głowę, zdążył zauważyć wynurzające się z mroku sylwetki. Dźwięk stali przebijającej pancerz i głośne westchnięcie umierającego Jaquina było ostatnim, co Theleba zdążył usłyszeć. Potem była już tylko bezgwiezdna noc spleciona w uścisku z wszechobecnym bólem.
Nekromanta patrzył zaskoczony na poskręcane ciało elfa, z którego wystawał na wpół stopiony koniec lodowej strzały. Za jego plecami zombie kończyły załadunek zwłok pomordowanych wartowników. Rozklekotany wóz, obwieszony resztkami gnijącego mięsa, był nimi wypełniony po brzegi.
- Egzekucja.
Głos postaci spowitej w zlewające się z nocą szaty pojawił się znikąd wraz ze swym właścicielem.
- Niewątpliwie, lordzie. Złe terminy trapią widać elfy, skoro mordują własne jednostki. Nie potrafię zrozumieć takiego marnotrawstwa, czy one nigdy nie nauczą się, iż uszczuplając własne siły, skazują się na zagładę? Cóż, przynajmniej w bilansie zysków i strat my wychodzimy na tym korzystnie.
Wzrok nekromanty prześliznął się po ciałach zabitych. Precyzyjnie poprzebijane klatki piersiowe w okolicach serca, z pominięciem najważniejszych organów napawały go optymizmem i zadowoleniem z wyszkolenia swoich sług. Będzie z czego tworzyć wojsko na chwałę Mortis.
- To arystokrata.
Nekromanta spojrzał na obleczoną w czerń postać.
- Co masz na myśli, lordzie?
- Zabezpieczcie denata, by lodowa strzała nie zniszczyła go… zbytnio. Mortis będzie zadowolona z Wysokiego Elfa. Dziś nie udało się zdobyć potrzebnego nam materiału, ale to tutaj w zupełności rekompensuje naszą stratę. Przy okazji, Snick, chcę dokładnego raportu z tego, co wydarzyło się pod Kohovem i Hakkonem. Elfka zapłaci za każdą straconą tam przez nas rzecz.
Trupi magus uśmiechnął się ukazując sczerniałe zęby. Chwilę potem ciało Theleby kołysało się na wierzchu wozu zmierzającego do jednej z kilku twierdz zbudowanych przez Nieumarłych na obrzeżach Czarnej Puszczy.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 20:52, w całości zmieniany 4 razy
Półnaga postać czołgająca się poprzez oszronioną trawę darła palcami zmarzniętą
ziemię. Co chwilę wstrząsana była seriami dreszczy, kłęby pary wydobywające się z ust koronowały jej głowę siną aureolą. Czołgający się parł przed siebie z wielkim trudem, przystając co chwilę na złapanie oddechu. Zgrabiałe dłonie odmawiały posłuszeństwa, zaś ciało chłostane mroźnym wiatrem późnojesiennego poranka było na skraju wyczerpania.
- Twardy jesteś.
Głos jakby ktoś pocierał kamieniem o kamień.
Obsydianowy gargulec przeciągnął się rozkosznie, prostując skrzydła. Od blisko
godziny obserwował jak ten nieszczęśnik pełznie uciekając przed własnym bólem i grzechem.
- Naprawdę twardy jesteś, nawet jak na drova. Lazaret z tej odległości ledwie widać.
Mroczny elf zdawał się w ogóle nie słyszeć słów demona. Głowę rozsadzał mu tępy ból,
płuca z ledwością pompowały powietrze. Czuł, jakby każda cząsteczka jego ciała była
rozrywana i przypiekana żywym ogniem. Żołądek podchodził mu pod gardło, serce waliło jak oszalałe, tylko po to, by zatrzymać się na ułamek sekundy – miał wówczas wrażenie, że zaraz rozerwie mu klatkę piersiową – a potem znowu zaczynało swoje obłąkańcze bicie. Oczy, mimo, iż były szeroko otwarte, widziały tylko nieprzenikniona ciemność, gdzieś w oddali podszytą czerwoną poświatą.
Światła, więcej światła…
Demon usiadł na pobliskim zwalonym drzewie i podparłszy łeb kostropowatą łapą patrzył na męczarnię drova. Widział już takie przypadki, ten tutaj nie był wyjątkiem, przynajmniej nie, jeśli chodzi o sposób, w jaki pokutował za swój grzech.
- Ciekawe ile jeszcze metrów uda ci się powlec, zanim zrozumiesz, że to na nic. Twoje potępienie czuć na kilka mil. Od tego nie da się ot tak, uciec, hmmm…
Gargulec wciągnął powietrze szeroko rozwartymi nozdrzami. Tak, charakterystyczna mieszanka bromu, elektryzującego ozonu i podłego strachu. Smród klątwy. Zapach opętania podziałał na demona podniecająco. Z zafascynowaniem patrzył jak elf coraz wolniej się porusza, wreszcie znieruchomiał, po to tylko, by po chwili zacząć ryć w padaczce obcasami ziemię, drzeć ją pokrwawionymi rękoma. Oczy nieszczęśnika wywróciły się do góry białkami, z ust poczęła wyciekać piana.
Zaczęło się jak zwykle, od dłoni.
Palce prędko pokryły się zrogowaciałym naskórkiem, który nachodząc na siebie tworzył płytki pancerza.
- Szpony to będziesz miał imponujące.
Gargulec nachylił się nad drovem. Wpatrywał się długo w wykrzywioną cierpieniem twarz. Nagle wywrócone białkami oczy błysnęły czernią źrenic. Demon ujął głowę drova w łapska i zajrzał w błyszczące szaleństwem ślepia na wpół przemienionego elfa. Uśmiechnął się obleśnie, w głębi duszy nieszczęśnika dojrzał jego grzech.
- Zachciało się wychędożyć prorokinię… Ale z tym nabiciem jej na krzyż… Podobasz mi się.
Potępiony puścił głowę drova, która głucho uderzyła o zmrożoną trawę. Jego ciało leżało teraz nieruchomo poddając się wolno postępującej transformacji. Gargulec zauważył, że mroczny patrzy na niego całkiem przytomnie.
- Wreszcie zrozumiałeś, że cała ta walka jest bezsensu.
Demon rozsiadł się wygodnie obok nieszczęśnika. Śledził go z ukrycia, odkąd tylko chochliki doniosły mu o smrodzie klątwy, jaka ciążyła nad elfim lazaretem. Bardzo rzadko zdarza się, by opętanie dotknęło elfa, ale potępiony drov to już ewenement na skalę kontynentalną…
- Możesz mnie w tym momencie traktować jak przyjaciela, wkrótce będziemy współplemieńcami, hie, hie. Nazywam się Kazgah.
Źrenice mrocznego elfa drgnęły.
Gargulec taksował wzrokiem ciało drova. Przemiana objęła już praktycznie całe ramiona i prawdopodobnie przeszła też za kolana. W pamięci wciąż brzęczało mu zapewnienie, jakie złożył Abhazerowi dwa dni temu. Trochę zbyt pochopnie, zbyt szybko, bez namysłu, miał wtedy jedynie nikły ślad przekazany przez chochlików. Całe szczęście, że ślad okazał się być dobry… Inaczej Princeps pasy by z niego darł.
- Mam dla ciebie, elfiku, propozycje nie do odrzucenia.
Zrogowaciałe łapsko wyciągnęło z zanadrza sporą płachtę pergaminu pokrytą równymi rządkami ciemnoczerwonego pisma demonów.
- Widziałeś kiedyś cyrograf?
Twarz drova, zlana potem, wykrzywiła się leciutko.
- No pewnie, że nie! – demon wyszczerzył kły. – Za jakąś godzinę… może dwie… przemiana dobiegnie końca, nie wiadomo co Wszechojciec, w całej swej łaskawości, cię zamieni. Może w inkuba, może w gargulca… a może w tłustego chochlika, jak mojego osobistego sługę Mut’ma. Nieciekawa perspektywa. Widzisz… podpisanie tego kawałka pergaminu gwarantuje ci, że nie będziesz pierwszym lepszym popychadłem w naszym piekiełku, dzięki mojej protekcji, nawet mimo klątwy, przyjdzie ci wcale znośnie egzystować, ba! Nawet zachowasz swoją dotychczasowa postać, naturalnie Bethrezen dorzuci też coś od siebie. W zamian oczekuje jedynie lojalności…
Zszarzała z bólu twarz ściągła się w grymasie.
- Nie chcesz wybawienia?! – głos gargulca był zdumiony. – Dziwny z ciebie elf. Dobrze, poczekam.
Przez kolejne pół godziny Kazgah obserwował katusze drova, którego ciało było systematycznie pochłaniane przez klątwę. Gdy zrogowacenie dotykało już szyi, gargulec złapał elfa za przemienioną rękę. Ostry obsydian z łatwością przeciął jeszcze miękkie płytki pancerza, gorąca krew polała się na zmarzniętą ziemię, wzbijając kłęby pary.
- Podpisujesz, czy wolisz zdać się na łaskę Bethrezena? Nie masz już dużo czasu.
Obsydianowe ślepia z uwagą wpatrywały się w wykrzywione bólem oblicze nieszczęśnika. Wreszcie dostrzegł to, na co tak bardzo czekał. Drov skinął głową, stało się - gargulec dostał oświadczenie woli!
Kazgah przyłożył krwawiącą łapę elfa do pergaminu, wrząca posoka poczęła go znaczyć rudymi zaciekami. Ciemnoczerwone, demoniczne pismo rozbłysło ogniem.
- Bardzo grzecznie. A teraz czas najwyższy, byś stał się w pełni użyteczny.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 20:56, w całości zmieniany 1 raz
- Fascynujące!
Feeria barw kaboszonu malachitu wirującego w powietrzu odbijała się w szeroko rozwartych ślepiach demona niczym w kalejdoskopie. Pulsujący energią substrat drżał niepewnie, obracając się wokół swojej osi na magicznej nitce rozciągniętej między krzywymi szponami. Delikatne, niczym pajęczyna, smugi ognistej plazmy wylewające się kaskadami z pokrzywionych palców alchemika obejmowały stożkowy kamień ciasnym pierścieniem, podsycając energię malachitu i przyspieszając jego wirowy ruch. W im szybsze obroty wprawiany był malachit, tym soczystsze były stróżki światła przezeń emitowanego, tym gwałtowniejsze było pulsowanie energii skrytej w sercu boskiego węglanu. W końcu obroty kamienia stały się tak szybkie, że nie w sposób było je zaobserwować okiem, alchemik już dawno przestał nasączać malachit plazmą. Szpony rozwarły się, magiczna nitka pękła wibrującym w powietrzu dźwiękiem, a kamień zamieniony w tętniącą mocą, białą kulę począł samodzielnie unosić się w powietrzu, śląc na wszystkie strony promienie światła.
Demon tym czasem podstawił pod kulę płaską miednice wypełnioną szarobłękitnym płynem, do której podsunął konstrukcje z szklanych rurek. Krzywe szpony przekręciły kurek chłodnicy. Czerwonawy, wrzący wywar tioacetamidu zmieszanego z wyciągiem kwasu trupiego zabulgotał w labiryncie przewodów, z sykiem lądował ogromnymi kroplami w płynie wypełniającym krystalizator, wzbijając kłęby czarnej pary. Mroczny opar nie zdążył rozwiać się w powietrzu laboratorium, gdy z spienionej powierzchni krystalizatora zaczęły wyrastać cieniutkie nitki zielonkawej materii. Substancja była bardzo plastyczna, wiła się w powietrzu, niczym pijawki w wodzie, napędzana chemiczną energią pochodzącą wprost z połączenia substratów many dwóch ras. Zielonkawe nitki powoli, acz nieubłaganie zmierzały w stronę wirującej w powietrzu kuli. Bezpośrednia bliskość zaklętego malachitu wystarczyła, by cieniutkie pasemka materii eksplodowały żywotnością, jedno po drugim rzucały się na kamień, oplatając go szczelnie. Po dłuższej chwili węglan pokryty misterną pajęczyną szafirowego metalu, skrzącego się w świetle kandelabrów, opadł na podstawiony przez alchemika talerz. Następnie wylądował w bezbarwnym odczynniku, który w zetknięciu z artefaktem spienił się i wystrzelił fontannami wrzącego smrodu. Demon ostrożnie wyciągnął z kąpieli zmodyfikowany malachit, teraz idealnie gładką kulę o średnicy piąstki ludzkiego niemowlaka. Z troską wytarł go w usmarowaną chemikaliami szmatę, chuchając na zielonkawą powierzchnię. Wreszcie szmata wylądowała w kącie, alchemik ważył w dłoni swoje dzieło, wciąż ciepłe, wciąż pulsujące niespotykaną w żadnym innym artefakcie energią.
- Fascynujące! Zodd genialny! Hie, hie, hie!
Demon delikatnie osadził kulę w gnieździe zatrzaśniętej w imadle rękojeści, krzywe paluchy objęły kleszczyki, którymi powolutku zaginał ząbki gniazda. Czerwony jęzor co rusz zwilżał spieczone wargi arcyczarta, spod przekrzywionej mitry spływały grube krople potu. Wreszcie dzieło zostało skończone. Zodd westchnął ciężko, rozdygotane łapsko, wciąż dzierżące kleszczyki, przetarło zroszone czoło. Zielony artefakt tkwił twardo w złotej oprawie.
Alchemik westchnął ciężko, jego wzrok padł na pozostałe siedemnaście pustych gniazd.
- Zodd genialny, ale jeszcze mnóstwo pracy przed mistrzem Zoddem, tak, tak…
Wytarł przepocone łapska w ornat, poprawił mitrę i już miał się zabierać za prace nad kolejnym artefaktem, gdy do jego uszu dotarł dźwięk tłuczonego szkła.
- Kto tu?! – warknął w zacieniony kąt laboratorium.
Z mroku wychyliła się szczupła sylwetka, z nasuniętym na głowę kapturem skrywającym górną połowę twarzy. Postać uśmiechała się bezradnie, ściskając w ubranej w rękawicę dłoni rozbitą kolbę.
- Rogin imbecyl! – Zodd zazgrzytał zębami. – Czy ty ślepy?! Ty niszczysz Zodda laboratorium! Ile razy Mistrz Zodd powtarzał! Patrz jak łazisz!
Demoniczny posłaniec wykrzywił usta w grymasie przeprosin. Resztki kolby z udanym pietyzmem złożył na stole zawalonym zwojami.
- Za dużo słów wypowiadasz, arcyczarcie. Nie zjawiam się tutaj przypadkiem.
Alchemik łypnął okiem na szpiega. Nigdy nie ufał Opętanym, dla niego niczym nie różnili się od zwykłych ludzi, tyle, że współpracowali z demonami.
- Rogin ma przesyłkę dla Zodda, tak? Bo jak nie, to Rogin wyniesie się błyskawicznie z laboratorium.
Opętany skwitował syk arcyczarta grymasem, który miał oznaczać pobłażliwy uśmiech. Z sakwy przytroczonej do pasa ubrana w rękawicę dłoń wyjęła metalową puszkę.
- Prosto z elfiej świątyni.
Blaszanka poszybowała w powietrze, niezdarne łapska Zodda ledwie ją uchwyciły, tuż nad kamienną posadzką, na której niechybnie roztrzaskałaby się, albo przynajmniej uszkodziła bezcenną zawartość.
- Idiota! Zodd cię usmażyć gotów!
Arcyczart dyszał wściekłością i przestrachem. Wolał nie myśleć co by było, gdyby przesyłka upadła na podłogę. Substraty mają tak delikatną konstrukcję!...
- Masz swoją zabawkę, Zodd. Zapłata.
Znudzony głos szpiega jeszcze bardziej rozwścieczył alchemika. Mógł znieść humory Abhazera, ale żaden Opętany, znajdujący się najniżej w hierarchii demonów, nie będzie traktował go bez należnego szacunku!
- Już Zodd nauczy zapchlonego agenta respektu…
Ślepia arcyczarta zapłonęły ogniem. Rogin widząc, iż dziś nie ma co żartować z nadwornym magusem i alchemikiem Princepsa, bo ten zaraz był gotów rozpętać w tym przesyconym chemikaliami pomieszczeniu ognistą burzę, uniósł rękę w geście pojednania.
- W porządku, Mistrzu. Chcę tylko zapłatę.
Zodd wyszczerzył kły, ale powstrzymał się od rzucania zaklęciami. Z niesamowitą ostrożnością postawił puszkę na stole alchemicznym i wysupłał z zanadrza sakiewkę wypełnioną okruchami złota oraz srebra. Zapłata wykonała majestatyczny łuk w powietrzu, by bezpiecznie wylądować w wyciągniętej ręce szpiega. Rogin przez chwilę ważył ciężar sakwy w dłoni, wreszcie na jego twarzy wykwitł subtelny uśmiech zadowolenia.
- Umowa wykonana, Mistrzu.
Arcyczart żachnął się i ostentacyjnie obrócił plecami do Opętanego, ale Rogin zbył ten nieprzychylny gest.
- Powiedz, Mistrzu, po co ci malachit? Pospolity minerał, którego na tony można znaleźć w Podziemnym Mieście?
Zodd łypnął okiem na Rogina.
- Nie twój interes.
Szpieg wzruszył ramionami.
- Tani węglan z świątyni elfów. Mam prawo chyba wiedzieć dlaczego narażam siebie dla jakiegoś głupiego kamienia.
- Opętany nie ma prawa wiedzieć! Opętany niech się wynosi.
Rogin przywołał na swej twarzy udany smutek i rozczarowanie.
- Ach, więc to jednak prawda. Tobie całkowicie odbiło, tworzysz jakieś niepotrzebne artefakty i mikstury z przypadkowych substratów, marnujesz tylko czas oraz zasoby Princepsa. Twoja wola. Abhazer kiedyś w końcu cię wyrzuci, tak mówią...
Szpieg zbierał się już do wyjścia, kiedy dobiegło go warknięcie Zodda.
- Bzdura!
Rybka złapała przynętę…
- Kto śmie mieć tak zdanie o Zoddzie?! Kto?!
Rogin bezradnie rozłożył ręce.
- Nikt nie wie co Zodd robi! Nikt! A Zodd to geniusz, hie, hie, hie! – arcyczart nerwowo zaklaskał w dłonie i pogładził skołtunioną brodę. – Wszyscy niedługo zobaczą.
- Co zobaczą? Malachit? Bezwartościowy kamień, poddany magicznej obróbce?
Bezczelny ton głosu Opętanego przyprowadzał magusa do szału.
- Dureń! To nie zwykły malachit! To TEN malachit!
- Ten malachit? – mroczne oczy szpiega rozbłysły zainteresowaniem.
Mistrz Zodd usiadł na pobliskim krześle, jego krzywe szpony splotły się na zapadłej klatce piersiowej. Lubował się w uchodzeniu za autorytet i pouczaniu innych, a skoro trafiła się taka niepowtarzalna okazja pokazania temu pospolitemu demonowi co znaczy prawdziwa wiedza…
- Wieki temu, wieki temu… Bethrezen tworzył Nevendaar. Tworzył ludzi. Stworzył też nas.
- A co to ma wspólnego z elfim malachitem?
- Nieuk, milczeć! – ofuknął go arcyczart. – Genezis! – krzywy paluch demona powędrował w górę profesorskim gestem. - Wszechojciec tworząc anioły, dysponował magicznym pierwiastkiem, Zodd to nazwał: Cząstka Materii. Dużo, dużo tej Cząstki Materii zostało zużytej na kształtowanie duchów, tych najpierwszych, Bethrezena także. Wszechojciec dał ten pierwiastek Bethrezenowi, by ten mógł stworzyć swój świat, swoich podwładnych.
- Nie musisz mi opowiadać tego, znam nasze pisma.
Zodd skrzywił się z niesmakiem starego wykładowcy, któremu przerywa się w najmniej odpowiednim momencie.
- Milczeć! Bethrezen wypuścił z rąk mnóstwo Cząstek Materii, gdy został wyrzucony z nieba! Wiele z nich zagubiło się, wiele zostało zniszczonych, ale niektóre dostały się w ręce elfów. Oto źródło mocy długoucha. Ich magia. Pierwotny pierwiastek stworzenia. Pozwala na wiele…
- Wiele…
- Nie przerywaj Zoddowi! Te Cząstki, które elf dorwał, wciąż zachowały swą postać, ale Cząstki zagubione przetransformowały się... tracąc kawałek mocy… ale tylko kawałek… Elfy potrafiły je odszukać, dzięki prawidłowym Cząstką Materii, użyły je do przyozdabiania swych świątyń… Zodd nie wie czemu, magiczny pierwiastek transformował się w formę zbliżoną do malachitu, ważne, iż zachował odmienną, umagicznioną konstrukcję, poznać to można po tym, że taki kryształ malachitu ma pokrój słupkowy, albo włosowy, albo igiełkowy.
- Intrygujące, mistrz, lecz do czego ma służyć ten… malachit? - Rogin dalej podpuszczał Zodda, który płynął już na fali samouwielbienia dla swej wiedzy.
- Cicho! Zodd chce wykonać artefakt, potężny artefakt nasycony potęgą Cząstek Materii, hie, hie… Rózga… Nie! Berło! Berło, które zamieniać będzie nieprzychylną demonowi strukturę pierwiastkową ziemi, wody, powietrza! To zagłada będzie dla wrogów Legionu!
Rogin spojrzał szczerze zaskoczony na arcyczarta. Zodd poczytał to sobie za oznakę uwielbienia dla jego geniuszu, co mile połechtało jego ego.
- Czy to oznacza, że Legiony ruszają oswobodzić Bethrezena? Znowu? Kolejna wojna? Tworzysz artefakt dla naszego Princepsa?
Magus uśmiechnął się pobłażliwie.
- Nie! Artefakt dla inszej ręki przeznaczon, hie, hie, hie! Nowy bóg…
W tym momencie koślawe łapsko arcyczarta wylądowało z głośnym klaśnięciem na ustach demona. Magus zagulgotał wściekle, właśnie zdał sobie sprawę, że powiedział stanowczo za dużo. Zerwał się z krzesła i błyskawicznie pokonał przestrzeń dzielącą go od Rogina.
- Wynoś się! I nie drażnij Zodda!
Szpieg Abhazera pokornie opuścił laboratorium, zostawiając w nim roztrzęsionego alchemika. W głowie wciąż brzęczał mu obłąkany, przepełniony pychą i podekscytowaniem głos arcyczarta, wymawiający dwa słowa: „nowy bóg”.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 20:59, w całości zmieniany 2 razy
„ (…) potem rzekł Wszechojciec do człowieka: << Mówiłem do pasterzy mych, by trzodę mą
umiłowaną paśli dobrze. Nakazałem ja, by przestrzegali mego prawa i dobrze się sprawowali. Co do joty pasterze moi zadanie wypełniają, lecz widzę, że ty pasterzy słuchać nie myślisz, zaś prawo me depcesz zuchwale.>> I milczał wciąż człowiek słowa Wszechojca za pustkę poczytując, choć słowa jak trzęsienie ziemi mocarne były. Wtedy rozgniewał się On, arogancji człowieka znieść nie mogąc i rzekł: <<Skoro lekceważysz słówa moje, zatwardziale tkwiąc w zamiarze deptania prawa mego, tedy ja klątwę na głowę twą i tobie podobnych kładę; nieumarłym będziesz wśród żywych, głód wieczny pożerać cię będzie, lecz nie zemrzesz z jego powodu, wieczność całą rozpamiętywać swe grzechy będziesz, ale spokoju ni wybaczenia nie zaznasz.>> I stał się człowiek umarłym, na wieki klątwą obłożony, zaś krew jego bezwartościowa się stała, jako masło zjełczałe, albo chleb spleśniały.”
Święte Pismo Imperium, Wolumin Prawa, 65, 17-22
Dwaj bracia promienieli bladym światłem na nocnym niebie. Większy Semerchet
odsłaniał pełen majestat swego oblicza, zalewając Równiny Nevendaar mętną poświatą wydobywającą z mroku gęstą mgłę kotłującą się nad prastarymi nekropoliami, jakimi usiana była ta kraina. Mniejszy, Nübnefer, Rozstaj Żeglarzy, znaczył nieboskłon swym cienkim sierpem, którego zachodni koniec wskazywał odległe Wrota Ghasta, otwierające szeroki trakt cmentarny, zaś wschodni równie dalekie Mogiły Yiremiyahu, między którymi wiodła droga prowadząca na rubieże Czarnej Puszczy.
Cmentarne Równiny Nevendaar…
Jedyne takie miejsce na całym kontynencie, w którym wszystkie zamieszkujące go
prastare społeczeństwa i rasy porzucały dzielące je waśnie oraz spory po to, by grzebać swych zmarłych. Tutaj kurhan rósł na kurhanie, mogiła na mogile. Na jednego nieboszczyka spoczywającego w zapadłym grobie przypadało kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu, poprzedników mających miejsce swego wiecznego snu tuż pod nim. Z rzadka rosnące, w większości już uschłe, dęby i jawory troskliwie rozciągały swe powyginane konary nad nekropolią, jakby chciały ją całą objąć, przytulić mocno do uwiędłej kory, by nigdy nie puścić, by trwać tak w tym rozpaczliwym, wręcz matczynym uścisku. Nie znaczyła tego miejsca od wielu lat noga żywej istoty, nawet trawa była tutaj martwa. Życie czuło się tutaj onieśmielone przez upiornie piękny majestat śmierci.
W samym sercu zaś tego oceanu wiecznego odpoczynku wyrastały strzeliste wieże
otulonego w posrebrzoną światłem braci mgłę zamczyska. Fantazyjny gotyk, skrzący się na misternych płaskorzeźbach pokrywających mury i blanki cytadeli mógłby zapierać dech w piersi niejednego wędrowca. Delikatne ornamenty kwiatowe, poprzetykane motywami dance macabre, spiralami kręciły się wokół baszt, na zwieńczeniu których czuwały kamienne gargulce. Maszkarony, nadszarpnięte zębem czasu, z pokruszonymi pazurami, z zniekształconymi przez kaprysy natury łbami, wpatrywały się czujnie w każdą ze stron świata. Łukowate okna i wąskie strzelnice, obramowane piaskowymi płytami z wyrytymi nań runicznymi zaklęciami, zionęły nieprzeniknioną ciemnością zaprawioną martwym chłodem.
Rzekłoby się – cisza, spokój, nieśmiertelny bezruch…
A jednak nie.
Delikatny zefir usypiający niespokojne dusze krążące po nekropoli niósł dźwięki
muzyki… Jeden z duchów tęskniących za życiem ziemskim, za rozrywkami żywych, wstrzymał swą bezcelową wędrówkę i bacznie się zaczął przysłuchiwać. Muzyka była ciężka, ponura, tak rozkosznie komponująca się z klimatem nekropolii. Wzbijała się do nieba, niczym strzała z łuku wypuszczona, mierząc do gwiazd, do dwóch księżyców, lecz obciążona jakimś żalem, smutkiem, złością podszytą cierpieniem, lot swój zwalniała, w połowie drogi przystawała, poczym, na łeb, na szyję, akordami opadała spowrotem ku ziemi.
Duch wiedziony tą cmentarną melodią trop jej wyrazisty złapał i podążył za nim. Mijał
poprzewracane krzyże, rozlatujące się nagrobki, kurhany, mogiły, przenikał przez inne dusze tutaj pokutujące… Wreszcie dotarł do czarnych murów cytadeli, wzleciał w stronę okna, z którego dochodziła muzyka, zajrzał przez nie niepewnie po to tylko, by rozpłynąć się w zachwycie.
Arcywampir grał.
Hebanowe skrzypce tuliły się do ostrego podbródka. Ściągnięte rysy twarzy, tak
wyraziste i ostre w migotliwym świetle setek świec zatkniętych w bogaty żyrandol, emanowały skupieniem. Zaciśnięte powieki drgały w rytm melodii eksplodującej spod mrocznego smyczka i smukłych palców łapiących nuty na gryfie instrumentu. Muzyk płynął wraz z swą muzyką, burza kruczych włosów falowała nad wysokim czołem, a czarne brwi ściągały się w gniewie tworzenia.
Sala, w której grał, była obszerna, pięknie zdobiona gotykiem oraz secesją, lecz z zachowaniem umiaru. Migotliwe światło żyrandola wydobywało z półmroku milczącą świtę wampira, poskręcane postacie służby, dumnych wampirzych dworzan i wyuzdane wampirzyce, przysłuchujące się z otwartymi ustami skrzypkowi. Ukryta w cieniu kolumnady reszta orkiestry co rusz wtrącała się w akord grajka, podbijając go, popychając ku misterniejszym ariom, bądź hamując, gdy ten zbyt zapamiętał się w nutach. Piękna, nieumarła muzyka, skazanych na nieśmiertelność ożywieńców…
- Grafie ep Shogu…
Bas brzmiący jak tarcie kamiennej płyty sarkofagu wydobywał się z wykrzywionych ust zgarbionej postaci, która niepostrzeżenie wyrosła za plecami skrzypka.
Smyczek trzymany przez arcywampira zamarł w połowie taktu, palce zatrzymały się na gryfie, a błyszczące twórczym uniesieniem mroczne oczy wpatrywały się w dal.
- Ile razy, Armius, mam ci powtarzać, byś nie przeszkadzał mi, gdy gram.
Garbaty adiunkt zmieszał się.
- Wybacz, grafie… To ważna sprawa…
Arcywampir opuścił skrzypce, jego wzrok zawisł na jakimś punkcie znajdującym się za wampirzą świtą, która milcząco obserwowała całe zajście.
- W to nie wątpię. Inaczej nie ryzykowałbyś utraty swego… życia.
Gardłowy głos kornera Sądu Supremacji Mortis stał się bardzo nieprzyjemny, twarz wykrzywił mu ironiczny uśmiech odsłaniający pokaźne kły.
- Pani Machak oczekuje, grafie…
Oczy krwiopijcy rozbłysły zainteresowaniem. Jeden krótki gest dłoni sprawił, że cała wampirza świta rozpłynęła się w ciemności, pozostawiając arcywampira sam na sam z Armiusem.
- Czego szuka nasza droga upiorzyca w progach mojej skromnej cytadeli?
- Pani Machak nie raczyła podać powodu swego przybycia, stwierdziła, że musi się zobaczyć z grafem osobiście… i… tyle mi rzekła.
Koroner roześmiał się.
- Zapytałeś jej o cel przybycia? Ech, Armius, czy choć raz mógłbyś przestrzegać etykiety? Sądzisz, że upiorzyce dzielą się z każdym swymi zamiarami? To było niegrzeczne.
Garbus żachnął się.
- Dobrze grafie wiesz, że nie krępują mnie żadne etykiety, ani konwenanse, jestem ożywieńcem niezależnym.
- To widać – skwitował z uśmiechem krwiopijca, patrząc na pokaźny garb adiunkta. – Zdaje się, że ten podarek od Mortis to wystarczająca cena za ową niezależność?
Pucułowata twarz Armiusa wykrzywiła się w grymasie.
- Prosić panią Machak?
- Naturalnie! Prędko!
Garbus poczłapał w stronę masywnych drzwi, zza których chwilę później wychyliła się smukła postać upiorzycy.
- Rozkosz to dla mych oczu widzieć w tych niegodnych progach tak powabne piękno, jak twoje, Machak. Witamy spowrotem na kontynencie.
Strojna w koronkową suknię zjawa uśmiechnęła się delikatnie. Komplementy wampira przestały robić na niej wrażenie, odkąd zauważyła, że częstuje nimi każdą przedstawicielkę płci pięknej, mniej lub bardziej żywej.
- Lord Nagash jak zwykle złotousty, niepotrzebnie – odrzekła, bawiąc się sznurem czarnych pereł zdobiących jej szyję.
- Ach dajmy spokój z lordem, na mych włościach jestem tylko i wyłącznie grafem… - arcywampir wziął upiorzycę pod rękę i zaprowadził w stronę rzeźbionych w turkusie foteli wykładanych wilkołaczymi skórami. – Zaś co do mych ust złotych, na Mortis, to już stary znajomy nie może być miły?
Machak skwitowała uwagę dobrotliwym uśmiechem.
- Nagash, za długo się już znamy.
Arcywampir westchnął udając zmartwienie.
- No tak, tracę widać przy bliższym poznaniu…
- Nie pleć bzdur. Słyszałam muzykę. Znowu się wyżywałeś na skrzypcach?
Nagash skrzywił się.
- Miałem taką ochotę. Nieważne. Co cię do mnie sprowadza, bo chyba nie kwestie moich aranżacji?
Upiorzyca poczęła bawić się kosmykiem popielatych włosów.
- Niestety, Nag, ale wierz mi, że jeszcze o tym porozmawiamy. Dziwi mnie twoja muzyka…
- Ad rem, moja droga… - uśmiechnął się koroner, zakładając niesforny kosmyk włosów za spiczaste ucho.
- Przysłał mnie Miceus. Twierdzi, że jego nekromanta, Snick, podczas skanowania okolic Hakkonu natrafił na ciebie, a raczej twoją eteryczną postać. Byłeś tam i nie pomogłeś im.
Twarz arcywampira była kompletnie wyprana z emocji. Mroczne oczy z uwagą wpatrywały się w upiorzycę.
- Coś ty tam robił, Nagash? I dlaczego nie udzieliłeś Miceusowi pomocy, choć doskonale widziałeś jak jego wojska wpadły w pułapkę elfów? Byłeś przy tym…
Tym razem oblicze grafa wyrażało beznadziejne znudzenie.
- Miałem ważniejsze sprawy na głowie.
- Nagash, wiesz co za to ci może grozić, jeśli dojdzie to do stolicy? Do stolicy! – ostatnie słowa Machak powtórzyła z naciskiem, patrząc wprost w mrok oczu arcywampira, który z nonszalancją zarzucił nogę na nogę i splótł dłonie na potylicy, przechylając się na krześle w tył.
- Wiem. Załatwię to.
- Nie masz innego wyjścia. Miceus cię oczekuje, w ciągu dwóch dni masz go odwiedzić… I lepiej, byś miał dobre usprawiedliwienie…
Zjawa popatrzyła z uwagą na postać grafa.
- Mi możesz powiedzieć. Znamy się już tak długo… O co chodzi Nag?... Co robiłeś w Hakkonie?
Koroner popatrzył niepewnie na upiorzycę i przygryzł wargę. Po brodzie spłynęła kropla szkarłatnej krwi.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Ostatnio zmieniony przez Nagash ep Shogu 2008-01-16, 21:02, w całości zmieniany 1 raz
Arcywampir przetarł drżącymi palcami umęczone oczy.
Ciężka melodia tętniła w wypełnionej alkoholowymi rojeniami głowie drapieżnymi akordami, z upiornym bólem wnikając w każdy zakamarek mózgu. Bezczelnie chichocząc wydobywała w migotliwe światło świec tajemnice umysłu, rozrzucała wspomnienia, plątała myśli, które w pijackim amoku sączyły się po chropowatej powierzchni kory mózgowej.
Zamglony wzrok lejący się spod półprzymkniętych powiek leniwie obejmował apogeum sabatu krwiopijców.
Ukryta w mroku arkad orkiestra snuła ciężki kir muzyki, będący ulotnym tłem dla wibrujących martwym pięknem sopranów upiorzyc, które niesione sobie tylko znanymi ścieżkami natchnienia wyśpiewywały tą jedyną w swym rodzaju, niepowtarzalną pieśń nieumarłych krwiopijców. W górę, w dół, w rytm uderzeń kotłów… Omijając żywych, przenikając umarłych, tuląc nagrobki, pieszczotliwie głaskając stosy zmurszałych kości, dla glorii śmierci, na pohybel samotności i nieśmiertelności… Pieśń nad pieśni łkających zza grobu kochanek, przyprawiająca o dreszcze, urzekająca, hipnotyzująca…
W takt takiej oto nuty po marmurowej posadzce wił się pijany, pogrążony w transie korowód wyklętych postaci, skazanych na wieczne trwanie w nienasyconym głodzie, wyzutych ze swej godności, strąconych do odrażającej roli pasożytów… Niekończąca się ekspiacja za grzech nieposłuszeństwa wobec Wszechojca. Immunitet chroniący przed śmiercią mógłby być błogosławieństwem, lecz stawał się ponurym przekleństwem, gdy dla podtrzymania swego mrocznego nie-życia trzeba było się uciekać do wysysania cudzej hemoglobiny, zaś blask słońca i dotyk srebra był dla przygarniętych przez Mortis wygnańców równie zabójczy, jak stal dla ludzi…
Wampiry jednak nie zważały na to, większość z nich etap szlochu nad swym wyklętym losem miała już dawno za sobą, reszta albo była w trakcie godzenia się z nim, albo zaledwie zaczęła pojmować istotę bycia krwiopijcą. Byli też i tacy, którzy dopiero mieli poznać, czym jest los opętanego niekończącą się potrzebą krwi ożywieńca…
Arcywampir spojrzał na zaciśnięty w swym ręku kielich. Złote ścianki poznaczone były rudymi zaciekami. Rozleniwiony umysł zastanawiał się, czy to, co jeszcze mieni się w blasku kandelabrów na jego dnie to wciąż wino, czy już krew. Zresztą jaka to różnica… Wszystko wokół płynęło swym dziwnym, spowolnionym rytmem. W rogu sali trójka wampirzych dworzan pochłaniała głodnymi ustami nagie ciało dziewczyny otumanionej somniferum i alkoholem. Ciemnowłosa wieśniaczka poddawała się pieszczotom martwych ust bez oporu, brudne palce wplotły się w włosy kochanków, bezgraniczna rozkosz emanowała spod przymkniętych oczu i rozchylonych szeroko wilgotnych ust. Blade ciało, wijące się wężowymi ruchami w objęciach orgazmu, nawet nie poczuło, gdy śnieżne kły z pożądaniem wbiły się w jej udo. Tuż obok nich jakiś płowowłosy młodzieniec z błyszczącymi od narkotyku oczyma rozcapierzał palce na pokaźnych piersiach wampirzycy, jednocześnie pozwalając by dwie inne namiętnie ssały krew sączącą się z dopiero co przegryzionego barku. Dzika orgia i szał tańca był wszechobecny. Skromna rekompensata za ból nie-życia, chwila oderwania od przykrej świadomości bycia wiecznym, którą wampiry znajdowały w spazmach bezgranicznej chuci, zaprawionej smakiem świeżej krwi.
Graf miał dość.
Strącony nieuważną dłonią puchar z brzękiem uderzył w marmur posadzki, rozchlapując wokół swą karminową zawartość. Natchniony szumiącą w czerepie mieszanką hemoglobiny, wina oraz narkotyku krwiopijca popłynął w powietrzu, kierując się w stronę szeroko otwartych drzwi, tchnących zachęcającym mrokiem. Dworzanie zapamiętani w chuci i żądzy krwi nawet nie zwrócili uwagi, jak postać władcy Cytadeli chwiejnym krokiem, w oparach burej mgły, które zaczynały go spowijać, uciekała z sabatu.
Graf poczuł, jak czyjeś zimne palce złapały go za przegub dłoni.
Rozchylone wargi błyszczały wilgotnym pożądaniem, nabiegłe krwią oczy obiecywały niewysłowioną rozkosz. Dwie jeszcze świeże strużki krwi spływały z kącików karminowych ust, które zbliżały się do pergaminowego policzka arcywampira.
Drapieżna namiętność eksplodowała bezwstydem.
Dwa chłodne strumienie powietrza dobywające się z martwych płuc ożywieńców zmieszały się ze sobą, będąc tłem dla szaleńczego pląsu języków. Oddech wampirzycy spłynął kaskadą na szyję grafa, ugryzienie drobnych kłów było prawie niewyczuwalne.
Twarz koronera wykrzywiło rozczarowanie.
- Precz.
Ruchem, który zdawał się mu trwać wieczność, złapał niedoszłą kochanicę za wysoko upiętą grzywę popielatych włosów, pociągnął do tyłu. Głowa krwiopijczyni odskoczyła gwałtownie, w rozpalonych pożądaniem oczach zabłysło zaskoczenie. Z usmarowanej rzadką krwią kształtnej brody kapały na podłogę grube krople wampirczej posoki. Bezwartościowej.
Obrzydliwa pustka, którą wypełniamy chucią! Jak zwierzęta! Pustka, pustka, pustka…
Postać grafa otuliła gruba szata burej mgły, która uniosła się ponad sabat, by w powietrzu rozpaść się na tysiące cieniutkich strużek.
Konary stojącego samotnie na skraju urwiska dębu wyciągały się w stronę otulonego czerwoną poświatą miasta, jakby chcąc je ratować, uchronić od pożaru i cichej śmierci, którą przywlokły tutaj groty czarnych strzał, wspomagane ostrzem lśniących w ogniu elfich sejmitarów.
Strużki burej mgły zakotłowały się pod drzewem.
Graf przeciągnął się. Kości prostowanego karku strzelały w mroku, martwe płuca wciągały głęboko chłód nocnego powietrza, w którym dało się wyczuć przykry swąd spalenizny. Odkąd opuścił przesycone krwią wnętrza Sali Balowej czuł się znacznie lepiej, alkohol i narkotyki powoli wyparowywały z organizmu, lekki wietrzyk przyjemnie targał grzywą czarnych włosów.
Wzrok arcywampira ogniskował się na pożarze szalejącym w rozłożonym u stóp urwiska mieście. Widział uciekające w świetle płomieni postacie, miotające się jak szczury w zalewanych kanałach, próbujące uniknąć lejącego się ze wszech stron deszczu strzał, ciosów mieczy, głośnego śmiechu długouchych oprawców.
Nagash złapał się za pulsujące bólem skronie.
Wino, krew, somniferum…Klucz do zapomnienia… Elfy?!
Krwiopijca oparł się o chropowatą powierzchnię drzewa, musiał pozbierać myśli. Zmysły wyprawione używkami w daleką krucjatę po bezdrożach urojonych światów powoli wracały sobie tylko znanymi ścieżkami do umysłu grafa. Wreszcie mgła opadła z mrocznych oczu, chwiejący się obraz odzyskał swą stabilizację, a arcywampir mógł ponownie trzeźwo myśleć. Tylko ten cholerny ból skroni…
Smukłopalce dłonie powędrowały w górę, spierzchnięte usta wyszeptały zaklęcie, plugawiąc się spaczonym językiem Alkmaarów…
Nagash zaklął szpetnie.
Uciekając z sabatu, gnany jakąś irracjonalną potrzebą opuszczenia tego rozhukanego w orgii towarzystwa, zapomniał zabrać ze sobą Tancerkę – naładowany maną amulet, jaki otrzymywał każdy z Loży Arcywampirów. Nie był żadnym magusem, więc w takiej sytuacji o polimorfowaniu się w nietoperza mógł sobie co najwyżej pomarzyć. Pozostawało wtopić się w ciemną noc i modlić do Mortis o to, by dwaj bracia Nevendaar nie raczyli wyciągać swych wścibskich nosów zza grubej zasłony chmur. Albo, by elfie kompanie pacyfikacyjne nie były wyposażone w skanery.
Sylwetka arcywampira rozpłynęła się niczym dym w mroku nocy.
Przeciśnięcie się niezauważenie, wpierw przez porozstawiane wokół miasta elfie czujki, następnie przez gromady maruderów łupiących wszystko, co tylko się dało, nawet buty z zmasakrowanych trupów, a w końcu przez poszarpane szeregi jeszcze walczących długouchów było zadaniem, które stało na granicy możliwości arcywampira. Finalnie, korzystając z osłony nocy, uciekając przed jasnymi plamami światła rzucanego przez pożary, udało się mu dotrzeć w samo epicentrum piekła.
- A niech szlag długouchów trafi… Pacyfikacja bezbronnych miasteczek na obrzeżach Czarnej Puszczy, o rzut kamieniem od naszych twierdz?! I w imię czego psuć taką ilość dobrego materiału?...
Arcywampir zwinnie wdrapał się na dach jednej z wychodzących na rynek kamieniczek. Pełznąc przez zmurszałe dachówki dotarł do spadzistej krawędzi, zza której roztaczał się wcale interesujący dla krwiopijczych oczu widok…
Elfka wyglądała na młodą, choć w przypadku tych długowiecznych stworzeń nawet dwustuletnie starowinki wyglądały jak ludzkie młódki, które dopiero zaczynały uczyć się używania swych kobiecych atrybutów.
Leżała na stercie naznaczonych krwawymi zaciekami puszystych dywanów, na których barwne kobierce sypała się idealna czerń włosów. Zdawała się spać, lecz jej usta rozchylały się w szerokim uśmiechu. Kształtna dłoń nurzała się w krwi płynącej brukiem miasta. Wyglądała upiornie pięknie w świetle pożogi trawiącej miasto, otoczona szczękiem oręża, krzykami walczących i zabijanych, śmierć kręciła się wokół niej, a ona… leżała, uśmiechając się do własnych myśli.
Arcywampir przełknął ślinę. Jego wzrok badał milimetr po milimetrze odsłonięty kawałek gładkiej szyi. Apetyt, niepohamowana żądza cudzej hemoglobiny poczęły z impetem taranować jego wolę, z krzykiem domagając się zaspokojenia kaprysu przeklętego organizmu.
Kostki zaciśniętych na krawędzi dachu dłoni zbielały z wysiłku.
Graf przezwyciężył jednak własne pragnienie, rzucenie się teraz na tą pachnącą malinami krew znaczyłoby tyle, co popełnić samobójstwo, kręcące się po oświetlonym rynku grupy elfów na pewno by go zauważyły, a biorąc pod uwagę bliskość sług Mortis, na pewno każdy z nich miał przy sobie zabójcze srebro…
Wtem tuż obok elfki wyrósł postawny elf, którego uszy były ponabijane po same spiczaste końce srebrnymi kolczykami. Nagash wciągnął głęboko powietrze nosem. Nawet z tej odległości, wśród mieszaniny tylu zapachów dało się wyczuć w nozdrzach świdrujący smród znienawidzonego metalu. Usta wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu, odsłaniając pełen garnitur uzębienia.
- Widać musieliśmy zaleźć za skórę temu dzikusowi, skoro postanowił aż tak zabezpieczyć się, hmm…
Dwójka leśnych drapieżców zniknęła tymczasem w drzwiach jednej z kamienic otaczających płonący rynek miasteczka. Arcywampir skryty w cieniu zalegającym dach, na którym leżał począł łączyć fakty... Że elfy wyżynały ludzi, to żadna nowość, ale dlaczego w pobliżu terytoriów, na których wpływy należały do państwa Hord? Oblicze koronera stężało.
- Niemożliwe…
Nagash zerwał się z dachówek, chcąc długim skokiem przenieść się na dach sąsiedniego budynku, lecz nagle poczuł jak coś z impetem uderza go w plecy. Przekrzywił głowę. Bezgranicznie zdumiony wzrok spoczął na wystającym z klatki piersiowej czarny grocie strzały. Nie zdążył mrugnąć okiem, gdy tuż obok niego wyrósł kolejny grot… i jeszcze jeden, i jeszcze jeden… Mroczne oczy wywróciły się białkami do góry, otulone w czerń ciało ciężko runęło na zmurszałe pokrycie kamienicy, które jęknęło cicho. Gliniane dachówki nie wytrzymały, pękły z trzaskiem i posypały się do środka budynku, pociągając za sobą poskręcaną postać grafa, którego głowę w czułym objęciu dzierżyła już cierpliwa Pani Snu.
Koroner warknął przeciągle.
Pod czerepem tętnił podwójny ból niewyleczonego kaca i rozbitego czoła, którym uderzył w jakąś belkę podczas spadania. Z klatki piersiowej wystawało kilka strzał, większość miała ułamane groty. Arcywampir z wysiłkiem usiadł na kupie gruzu, na której jeszcze przed chwilą spoczywało jego umiłowane jestestwo. Na zewnątrz budynku panowała nieprzenikniona, trącąca niepokojem, cisza…
Powoli powyciągał wszystkie odłamki tkwiące w ciele, za każdym razem zagryzając wargi aż do krwi, byleby nie zasyczeć z potwornego bólu. Kto wie ile już tak leżał nieprzytomny, może kwadrans, może godzinę… W każdym bądź razie tkanka zdążyła się już zregenerować, wrosnąć w drewno pocisków, uznając je za naturalną część organizmu. Teraz obwód nerwowy dawał jasno do zrozumienia, że rozdzielanie żywej tkanki oraz martwej materii to nie najlepszy pomysł. Nagash nie pamiętał kiedy ostatnim razem dał się tak urządzić, klął na własną nieostrożność, a zarazem błogosławił ślepy los, że grabieżcy wzięli go za zwykłego człowieka i nie użyli srebrnych grotów, które z pewnością mieli naszykowane w zapasowych kołczanach.
Wreszcie udało mu się wstać. Chwiejnym krokiem, omijając kupy rozbitych dachówek i połamanych belek, zmierzał w stronę drzwi, które majaczyły na przeciwległej ścianie.
Coś, jakby ciche łkanie…
Wyostrzony słuch grafa postawił go w stan najwyższej gotowości. Niewykluczone, że któryś z tych elfich wyciorów próbuje w ten sposób zmylić jakiś ocalałych ludzi po to, by podcinając im z uśmiechem gardło pozbawić wszelkich złudzeń na przeżycie. Arcywampir nie obawiał się stali, jaką mogliby go poczęstować leśni drapieżcy. Obawiał się srebra, które ci zawsze przy sobie mieli. Byłoby nie do pomyślenia zresztą dla żywych wybierać się w ostępy Czarnej Puszczy bez srebra… Niestety to terytorium, które Hordy od wieków uważały za swoje dominium, od czasu buntu elfów było systematycznie najeżdżane przez kompanie długouchów. Gallean chciał ukarania swej byłej kochanki, do czego idealnie służyły mu jego własne dzieci.
Skrzydełka nosa rozchyliły się, gdy koroner wciągnął głęboko przesycone smrodem spalenizny powietrze. Na jego twarzy wykwitł radosny uśmiech.
Błyskawicznym ruchem, nie zważając na piekące ogniem rany, skoczył w stronę spiętrzonych desek. Starczyło jedno silne szarpnięcie, by nadpalone drewno poszybowało w bok, odsłaniając skuloną postać.
Dziewczę było na oko szesnastoletnie. Może siedemnasto…
Osmalona twarzyczka o rysach tak subtelnych, że aż niewidocznych w półmroku panującym w pomieszczeniu wykrzywiona była śmiertelnym przerażeniem. W wilgoci wielkich, brązowych oczu czaił się ten rodzaj strachu, który wpierw paraliżował swą ofiarę, a gdy niebezpieczeństwo było już na wyciągnięcie ręki, dawał jej nadludzką siłę. Wymizerowana, brzydka niczym noc listopadowa postać ubrana w poszarpaną koszulę nocną obejmowała teraz ramionami drżące kolana. Przerażony wzrok małej lustrował postać grafa z góry na dół, chcąc wyczytać z zastygłych rysów oblicza, jakie zamiary wobec niej może mieć ta bladolica postać z podziurawionym kaftanem, poznaczonym zaciekami krwi.
Nagash w pierwszym odruchu chciał skorzystać z okazji i wgryźć się w brudną szyję istotki. Stracił sporo własnej krwi, był wycieńczony, a dodatku ten pierwotny zew wampirzej natury…
Wargi uniosły się, obnażając ociekające apetytem kły, ciało sprężyło się do skoku… którego finalnie zaniechało.
Wilgoć brązowych oczu błagała o miłosierdzie.
Arcywampir zasępił się, wspomniał swe oniryczne rojenia, jakie snuł siedząc na zamkowym sabacie, w oparach krwi porwanych wieśniaków i płynących szerokim strumieniem trunków.
Pustka. Jesteśmy tylko chucią, powstaliśmy z niej i niczego dla nas nie ma prócz niej. Pustka…
Usta krwiopijcy wykrzywiły się w grymasie.
- Przestań łkać, zbierz z podłogi ten syf, na którym siedzisz i dokładnie natrzyj tą swoją szarą koszulę. Widać ją teraz na milę.
Brąz błyszczał zdezorientowaniem.
- Nie gap się tak na mnie, tylko rób, co mówię. Raz na wiek zdarza mi się, że zamiast wyssać do czysta jednego z ludzi ratuję jego wyzuty w wszelkiej wartości tyłek.
- Koszula jest biała… - zająknął się cieniutki alt.
- Nie dość, że maszkaron to jeszcze głupi… - mruknął Nagash. – Masz być jak najmniej widoczna na tle nocnego nieba, inaczej dopadną cię, a przy okazji mnie, a tego bym bardzo nie chciał, bo swą skórę cenię jak diabli. Robisz co każę, czy zostajesz tutaj i czekasz na długouchów?
Dziewczynka niezdarnie podniosła się z klęczek. Krytyczne oko arcywampira zawisło na chudej jak szczapa, wysokiej sylwetce.
- A jedzenie to chyba przed tobą matka na kłódkę zamykała – mruknął, obserwując jak jego niedoszły posiłek nacierał koszulę mieszanką kurzu i popiołu.
Brwi grafa uniosły się z niepokojem. Do jego uszu doszedł dźwięk, jakby granie skrzypiec?… Krwiopijca obrócił się w stronę na wpół otwartych drzwi. Na parterze nie grały żadne skrzypce, to jacyś drapieżnicy leśni poszukiwali w opustoszałym budynku kosztowności… Arcywampir doskonale słyszał jak ciche kroki dwóch, może trzech maruderów skrzypią na drewnianych schodach.
Gestem nakazał zalanej strachem dziewczynce wczołgać się pod stertę odrzuconych przez niego desek. Grymas zadowolenia rozjaśnił jego twarz. Czyli jednak uzupełni swój niedobór hemoglobiny, ba, nawet się odwdzięczy za te kilka strzał, które jeszcze tak całkiem niedawno tkwiły w jego płucach.
Bura mgła rozwiała się w półmroku, zostawiając w pomieszczeniu zlęknioną dziewczynę. Sama nie wiedziała, co przeraża ją bardziej, elfia stal, czy ten straszny osobnik o tak nienaturalnie bladej skórze.
Grabieżców było jednak trzech.
Wdrapywali się ostrożnie po skrzypiących schodach na piętro kamienicy, z sakwami obładowanymi łupem. Wiecznie chciwe istoty poznaczone krwią niewinnych ludzi.
Ostatni z skradającej się trójki zacharczał krótko. Dwójka towarzyszy obróciła się z cięciwami przyciśniętymi do policzków. Ich zdumione oczy patrzyły jak grabieżca z wybałuszonym jęzorem osuwał się na stopnie, w kłębiącą się burą mgłę. Tymczasem w mroku rozbłysła śnieżna biel kłów. Elfy, jakby na komendę , sięgnęły po srebrne sztylety…
Dziewczynka o mało nie zemdlała, gdy arcywampir zmaterializował się tuż obok niej, strącając z ramion ostatnie kłębki oparu. Całą twarz miał umazaną cieknącą po brodzie posoką.
- No i czego wytrzeszczasz te brązowe ślepia? Wampira nigdy nie widziałaś? Zbieramy się.
Chłód nieumarłej dłoni zawarł się na ramieniu ocalałej i porwał ją w ciszę nocy spowijającej dogorywające pożary Hakkonu.
Nagash przestał się kiwać na krześle, jego wzrok lustrował zakamarki sufitu komnaty.
Machak taksowała spojrzeniem marmurową posadzkę.
- Więc ta dziewczyna?...
Arcywampir przeczesał kruczą czuprynę ruchem zdradzającym zakłopotanie.
- Widzisz… wyprowadziłem ją stamtąd. Otuliłem dziewkę cieniem, dźwigałem to
chuchro na własnych plecach. Parę razy oberwałem skanerem… Za pierwszym razem pomyślałem, że to długouchy, na szczęście skaner był nasz… Podejrzewałem, co elfy szykują pod Hakkonem, widziałem porozstawiane oddziały… Mice wlazł prosto w pułapkę. A ja miałem przy sobie wymizerowaną brzydulę, podziurawione płuca i potężnego kaca. Co niby miałem zrobić?
- Mogłeś choć ostrzec Miceusa…
Znaczenie grymasu, jaki wykwitł na twarzy koronera, było aż nad to oczywiste.
- Niby jak? Miałem wleźć na dach ratusza i puszczać liszowi znaki dymne?
Upiorzyca milczała. Jej drobne palce bawiły się sznurem czarnych pereł.
- Tak ciężko było zostawić tą bezwartościową jednostkę i przepłynąć w mgle do wojsk
Miceusa? Po co to zrobiłeś?
- Taki kaprys miałem.
- Kaprys?
- Tak, taką zwyczajną, ludzką zachciankę.
- Za którą zapłacisz w Ras al Kaimah głową.
- Nie dbam o to.
Arcywampir począł znowu bujać się na krześle.
- Wiesz jak to jest wegetować? Nie czuć niczego prócz głodu krwi i najzwyklejszego
pożądania? Zaspakajamy nasze potrzeby jak zwierzęta, nie mogąc zobaczyć, poczuć w tym niczego więcej. Wiesz czego szukamy w cudzej hemoglobinie, w zatracaniu się w bezgranicznej chuci?
Upiorzyca popatrzyła zdumiona na grafa.
- Nie wiesz – koroner uśmiechnął się smutno. – To zapomnienie, Machak. Pijemy
więcej krwi, niż nam potrzeba, rżniemy się bez opamiętania tylko i wyłącznie dla tej krótkiej chwili, w której orgazm zagłusza przykrą świadomość, że tylko na tyle nas stać. Żadnych uczuć, żadnych emocji. Nic.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że…
Nagash wstał z krzesła i wyciągnął dłoń w stronę zacienionego kąta sali. Z mroku
wypłynęła wysoka postać, ubrana w koronkowy gorset odsłaniający nagość chudych ramion. Szeroka suknia, choć widać było, że szyta na miarę, wisiała na niej, jak na wieszaku. W brzydkiej twarzy dziewczyny błyszczały wielkie, nabiegłe wilgocią brązowe oczy.
- Że uratowałem ją dlatego, żeby sobie udowodnić, iż pomimo tego, że nie mam ani
duszy, ani serca, stać mnie na głębsze odruchy?
Graf złapał dziewczynę za wyciągniętą dłoń i przyciągnął gwałtownie do siebie,
obejmując drżącą sylwetkę ramieniem.
- Prawda, że brzydka? Może nawet nie, może jest tylko nieatrakcyjna. Nieważne.
Chcesz zobaczyć, jak wyglądają moje głębsze odruchy, przez które Miceus wpadł w elfią zasadzkę?
Chłodne palce drapieżnym ruchem ścisnęły usta dziewczyny, rozsuwając wargi. Zza czerwonej zasłony ukazała się biel zębów, spośród których wyróżniały się dwa drobne kły…
- Widzisz, co jej zrobiłem, widzisz?...
Dziewczyna o mało co nie wywróciła się, gdy arcywampir popchnął ją w stronę
zacienionego kąta, z którego przybyła.
Koroner tymczasem usiadł spowrotem na krześle, zarzucił nogę na kolano i splótłszy
dłonie, podparł nimi zamyślone oblicze.
- A ja chciałbym kiedyś móc poczuć do takiej, coś… coś głębszego. Chciałbym móc w
ogóle coś czuć, tu, w środku. A nie tylko suchą żądzę, apetyt... Zabrałem ją stamtąd, bo wydawało mi się, bo pragnąłem, aby… Machak?
Upiorzyca milczała zszokowana.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
- Co za cholerny głupiec!
Buda podarowanej przez wampira karocy podskakiwała gwałtownie na każdym wyboju,
jakby chcąc wyrzucić przez dach siedzącą w jej środku upiorzycę. Obijane metalem koła turkotały nieznośnie o kamienisty trakt, tworząc wraz z skrzypiącymi resorami wozu iście upiorny koncert. Machak trzymała się mocno skórzanego siedzenia i starała się udawać, że te nieustanne wstrząsy okraszone potęgowanym przez zamkniętą budę hałasem z zewnątrz w ogóle nie przeszkadzają jej w zebraniu myśli.
- Co za głupiec! – mruknęła, poprawiając fałdy sukni – I jak tutaj nie przyznać racji
Miceusowi, który od zawsze utrzymywał, że wampiry to zguba Mortis? Zachciało mu się strugać człowieka! Emocji! Zamiast raz na zawsze rozwiązać problem elfich oddziałów w swoim dominium, zamiast pomóc liszowi! Elfy wypierają Hordy z terenów Czarnej Puszczy na powrót do nekropolii, kwestia czasu, kiedy zaczną bezcześcić nasze cmentarze i…
Mrukliwy monolog Machak przerwał potężny wstrząs, który o mało co nie zrzucił
upiorzycy z miękkiego siedziska na podłogę karocy. Banshee skrzywiła tylko usta, tłumiąc cisnące się na blade wargi przekleństwo. Jedno krótkie warknięcie załatwiłoby wszystkie te niewygody podróży, ale chcąc błysnąć przed wampirzycami w Cytadeli zmarnowała całą manę na obłożenie się energochłonnymi iluzjami. Trudno się mówi, chciała być piękna, to teraz musi pocierpieć, zaklęcie ezoteryczności poczeka na regeneracje many. Jak na złość kobieta, nawet po śmierci, zawsze pozostanie kobietą.
Poprawiła się na siedzeniu i zastukała piąstką w ściankę dzielącą ją od stangreta.
Milczący wampir nie odpowiedział, ale wyczuwalnie zwolnił zaprzęg. Karoca zaczęła jakby mniej trząść.
- Za te wampirze ekscesy zapłacimy wszyscy. Niech to Mortis, żebym ja musiała
zgadzać się z tym liszym mrukiem z Thor Amn! Co za parszywe czasy!
Machak uchyliła zasłonę okna, na zewnątrz blade światło Dwóch Braci zalewało las
pogrążonych w idealnej ciszy kurhanów oraz mogił. Nubnefer już prawie zniknął na nocnym niebie, Semerchet stawał się coraz mniej wyraźny, gdzieś na horyzoncie rozpalała się czerwona kreska świtu. Jadąca obok karocy eskorta wampirzej kawalerii jak na rozkaz zamknęła lustrzane zasłony hełmów. Wstawał dzień, a nie ma wszak nic bardziej zabójczego dla krwiopijcy, niż promienie słoneczne. No może prócz srebra.
Widok kurhanów i sypiących się ze starości Znaków Ankh stał się coraz rzadszy, zaś
coraz częściej miast gładkiej jak stół równiny naznaczonej grobami pojawiały się głazy narzutowe i niewielkie wzniesienia. Obszar Cmentarnych Równin Nevendaar dobiegał właśnie końca, jeszcze chwila, a staną u podnóża Pierwszej - warownej wieży stojącej na straży Wrót Ghasta.
Ponura karawana nieumarłych zatrzymała się gwałtownie.
Machak ponownie wyjrzała przez okienko. Zamontowane wewnątrz filtry aktywowały
się barwiąc na czerwono widok wstającej jutrzni. Wampiry pozsiadały z koni, modliły się teraz leżąc na barwnych dywanikach z twarzą zwróconą w stronę Ras al Kaimah, tylko kilku z eskorty pozostało w kulbakach z elrahibami w pogotowiu. Na wszelki wypadek.
Z zamyślenia upiorzyce wyrwał stukot pancernej rękawicy w szybkę. Siedzący na
wampirzej zmorze dowódca patrzył na nią zza lustrzanej zasłony, w której Machak odbijała się jako pozbawiony kształtów kłąb sinej mgły.
Hebanowe drzwiczki skrzypnęły, ciężki kir zasłon poruszył się na delikatnym zefirku,
który był kolejnym znakiem, iż opuszcza się teren nekropolii. Do samego centrum cmentarzysk nawet wiatr bowiem nie miał przystępu.
Dowódca, noszący miedziane insygnia hauptmanna, zeskoczył z wierzchowca i pełnym
szacunku ruchem rozłożył schodki, po których zeszła upiorzyca. Długie pukle włosów koloru spopielanych szczątków ludzkich zafalowały na lekkim wietrze.
- Pani – warknął baryton z głębi hełmu – wybaczy ten postój, Mortis wymaga od nas,
aby…
- Rozumiem wampirzy sposób czczenia Mortis, panie kapitanie.
Dowódca odchrząknął.
- Oto i Pierwsza, za nią Wrota Ghasta. Z racji, że nie możemy ci dalej towarzyszyć, to
do Thor Amn powiedzie cię już pani eskorta lorda Miceusa…
Machak skinęła delikatnie głową. Patrzyła jak wampiry kończą modły, dziękując Mortis
za zbawczą noc i prosząc o rychły koniec dnia. Upiorzyca skrzywiła leciutko wargi w grymasie pogardy.
Jakby to od tej szalonej bogini zależały wschody i zachody słońca!
- Wstaje dzień, zmory nie mogą przebywać zbyt długo na słońcu, a do Cytadeli blisko
sześć godzin jazdy… – dodał hauptmann usprawiedliwiającym tonem – Wjedziemy wraz z tobą, pani, do Pierwszej, by się zameldować, a gdy tylko zapadnie zmrok będziesz mogła pani dalej kontynuować podróż pod osłoną sług lorda…
Upiorzyca bawiła się sznurem czarnych pereł. Cała eskorta siedziała już na
wierzchowcach, pierwsze płomienie słońca skrzyły się żywym ogniem na krzywych ostrzach elrahibów, odbijały się refleksami od lustrzanych zasłon, które w większości były skierowane w jej stronę.
A ona wciąż skubała perłowy naszyjnik rozglądając po jałowym krajobrazie Równin.
Byłaby to wielka szkoda, jeśli przez lekkomyślność wampirów takich jak Nagash te martwe pola przepełnione pogrążonymi w uśpieniu sługami Mortis miały się dostać w ręce napierających elfów. Lub ludzi. Nie, Nagasha należy utemperować i przypomnieć mu jakie obowiązki na nim ciążą. Koniecznie. Zwłaszcza, że instrukcje otrzymał w samym Ras al Kaimah…
- Zatem do Pierwszej, kapitanie.
Pierwsza, warowna wieżyca wrośnięta w głąb litej skały, wyglądała jakby wyciosał ją
pijany cieśla wyjątkowo tępą siekierą. Nieregularne, poskręcane kształty wijącej się spiralnie ku niebu budowli sprawiały, iż ciężko w niej było rozpoznać umocnienie obronne, bardziej jakiś kaprys matki natury, ogromna maczugę zostawioną tutaj przez jednego z tych mitycznych krasnoludzkich olbrzymów. Pojawiające się miejscami po zewnętrznych ścianach wieżycy płaskorzeźby wyobrażające motyw dance macabre były świadectwem tego, kto w chwili obecnej sprawuje pieczę nad całym terenem Równin Nevendaar i wiodącymi w ich głąb Wrotami Ghasta - dwoma nachylającymi się ku sobie kamiennymi łukami, między którymi biegł trakt prowadzący w stronę mrocznego zamku Thor Amn. Niektórzy bajarze powiadają, iż to właśnie jej właściciel jest przyczyną tego, że na styku dwóch wielkich włości należących do nieumarłych wyrosły skalne formacje, tak wyjątkowo nie pasujące do równinnego terenu. Jedni twierdzą, że miały one wyznaczać granice posiadłości, inni, że dwaj sąsiedzi nie znosili się tak bardzo, iż woleli się czymś zasłonić, byleby tylko nie patrzeć na siebie.
Machak mogła natomiast swobodnie obserwować obu sąsiadów. Stojąc w oknie
najwyższej kondygnacji Pierwszej podziwiała doskonale widoczny z tej wysokości zamek Thor Amn, a właściwie tylko jego wieże, bowiem podstawa zamku była spowita gęstym oparem magicznej mgły. Gdyby podeszła do okna znajdującego się za jej plecami, dostrzegłaby zaś mieniącą się w słońcu czarną sylwetkę Cytadeli Batchyn, a przy okazji zmierzającą w jej stronę pomarańczowo-brązową chmurę pyłu, wzniecanego kopytami zmor.
Bawiła się sznurem pereł, jak zawsze gdy o czymś myślała.
- Po co starać się być kimś, kim się było, a nigdy już nie będzie – mruknęła – Po co
okłamywać samego siebie, jesteśmy tym, czym nas Mortis stworzyła, winniśmy wykonywać jej zadania, a nie…
- I kto to mówi.
Zjawa zaszumiała szyderczo. Zwykły śmiertelnik nie byłby w stanie jej zobaczyć,
mógłby jedynie poczuć jej obecność. Machak ją widziała, a raczej jego. Usta upiorzycy wykrzywiły się w rozpaczy.
- Precz… – syknęła – precz!
Zjawa rozwiała się, pozostawiając cichnący szum, w którym przebrzmiewał złośliwy
chichot.
- I nie waż się wracać, nigdy więcej…
Pergaminowe dłonie zaciskały się na klejnotach. Nienawidziła, gdy on znowu się
pojawiał, za każdym razem wówczas perłowy naszyjnik przypominał, iż nie jest tylko ozdobą, iż jest jarzmem, znamieniem, znakiem hańby i wstydu. Pamiątką zdarzeń, które nigdy nie powinny się zdarzyć, które już kiedyś próbowała cofnąć przerażona własną pokutą. Nie udało się jej.
- A może Nag też tak próbuje… – mruknęła zginając głowę pod ciężarem klejnotów.
Z letargu wybudził ją postawny wampir odziany w szaty koloru ziemi. Uśmiechał się
niewyraźnie wskazując na drzwi. Widać słudzy Miceusa już przybyli.
Eskorta z Thor Amn zdecydowanie była bardziej nudna, niż towarzystwo wampirów.
Osłonięci ciemnymi szatami kościani wojowie w absolutnej ciszy i bezruchu jechali
obok zaprzęgniętej w końskie zombie karocy, która choć prezentowała się mniej okazale, niż wampirza, była znacznie bardziej wygodna. Upiorzyca nieobecnym wzrokiem przyglądała się monotonii mijanego krajobrazu; suche drzewa, krypty, suche drzewa, krypty, jakieś wyschłe jeziorko i niewielki fort dla odmiany… Włości faktycznie godne trupiego magusa, ewidentnie przeżarte przez magię śmierci. Nic dziwnego, że kościana eskorta podróżująca na szkieletowych wierzchowcach spowitych kropierzami tak doskonale komponowała się z panoramą posiadłości lorda Miceusa.
Nie mogła się doczekać, kiedy nareszcie będzie mogła skorzystać z portalu
zainstalowanego w zamku i znaleźć się na powrót w Zakonie Upiorzyc. Jak na razie, jeśliby wyjrzeć przez okno karocy, na horyzoncie wciąż majaczyły ogniska palące się na Pierwszej, do Thor Amn jeszcze daleka droga…
- Widzę, że panienkę nuży podróż…
Machak nawet nie drgnęła. Emocja pokroju zaskoczenia była jej zdecydowanie obca.
Rozsiadła się wygodniej na kanapie karocy i spojrzała wprost w ocienioną kapturem twarz potępionego. Blade, zarośnięte rzadką szczecina oblicze uśmiechało się. Demon, siedzący naprzeciwko niej, wyglądał jeszcze gorzej, niż podczas ostatniego spotkania.
- Śledziłem cię od Thor Amn do Wrót Ghasta, tam czekałem, aż się zjawisz – uprzedził
jej pytanie – Nie widziałem, aby nad warownią naszego drogiego krwiopijcy pojawiła się smuga teleportacyjna, więc byłem pewien, że i tym razem budynek portalu nie mieścił się w wizji artystycznej owego wampirzego kacyka, a najbliższy jest dopiero w zamczysku zgreda Miceusa…
- Nie musisz się popisywać, mości…
- Bez nazwisk! – syknął opętany. Poruszył się niespokojnie na kanapie, przez zarośnięte
oblicze przeszedł skurcz, zakaszlał sucho zakrywając usta dłonią, której się następnie przyjrzał. Przez spieczone usta przebiegł szyderczy uśmieszek.
- Bez nazwisk – kontynuował – do dziś nie mogę sobie darować, że poznałaś moje
prawdziwe miano. Trudno, mój błąd, moja słabość. Abhazer ma uszy wszędzie, może nawet i tutaj, więc lepiej zachować milczenie.
Machak zmrużyła oczy, odsunęła zasłonki. Karoca powoli się toczyła ubitym traktem,
spowici całunem kościani wojowie nieruchomo posuwali się obok, od czoła kolumny dochodziły miarowe odgłosy stali zgrzytającej o stal, to zapewne dwuręczny miecz Czempiona tarł o naplecznik w rytm kroków końskiego szkieletu. Wokół panowała dzwoniąca w uszach nocna cisza, trwająca sobie spokojnie pod niebem zasnutym zwałami czarnych chmur.
- Dość łatwo poradziłeś sobie z wykpieniem mojej eskorty.
Potępiony rozłożył ręce w udanym akcie bezradności.
- Bo w przeciwieństwie do nich pod czerepem nie mam pustki wypełnionej magicznymi
poleceniami, tylko najprawdziwszy mózg? Nieważne, nie narażam się po to, by odbywać czcze pogawędki, mam ciekawe informacje, panienko… z samego księstewka…
Upiorzyca skrzywiła się.
- Szybko się uczysz – odparł demon, siląc się na grymas zadowolenia – dlatego nim
przejdziemy do szczegółów pozwolisz, że zainkasuje to, co obiecałaś na naszym pierwszym spotkaniu zawsze ze sobą nosić…
W stronę potępionego poleciała wysupłana zza fałdów sukni banshee metalowa fiolka.
Złapał ją szybkim ruchem, drapieżnie zaciskając na niej szponiaste palce. Oczy przeklętego skryte w cieniu kaptura rozgorzały krwawym blaskiem pożądania.
- Ja ci lekarstwo, ty mi informacje – rzuciła nonszalanckim tonem Machak. Jako
nieumarła gardziła Legionami, tym bardziej, że ich członkowie byli zdolni do całkiem ludzkich zachowań, choćby takich jak zdrada.
- Nie takim tonem – syknął potępiony – to kwestia czasu, kiedy ta zaraza dorwie i was,
truposze.
- Tylko, że my mamy na nią lekarstwo. Do rzeczy, przeklęty.
Demon przysiadł się do Machak i nachyliwszy się w stronę kształtnego ucha szeptał
długo. Bardzo długo.
Upiorzyca skubała perłowy naszyjnik.
- Zdajesz sobie sprawę, że twoje ciekawostki brzmią… niewiarygodnie?
Potępiony warknął.
- Co ty sobie wyobrażasz? Narażałbym się tylko po to, żeby kłamać?
- Podwójny agent, to jest przecież świetna robota, nie prawdaż?
- Wiesz ile demony by oddały, byleby tylko mieć tą cholerną fiolkę z Ras al Kaimah? Nie zamierzam się dzielić ta driakwią z żadnym demonem, nie obchodzi mnie ani Abhazer, ani nikt inny… Dla mnie najważniejszy jestem ja sam, a jeśli dla uratowania siebie mam ci panienko opowiadać takie rzeczy, zrobię to bez wahania, bo w tych czasach każdy dba wyłącznie o siebie.
Machak skrzywiła wargi w pogardliwym grymasie.
- My dbamy o każdą kość wchodzącą w skład Hordy.
- Horda to kolektyw i jako kolektyw dba o siebie, wiec niczym się Horda nie różni od
reszty istot zamieszkujących Nevendaar – syknął – Ty jesteś Hordą, tamte kupy kości na zewnątrz są Hordą… My przynajmniej zachowaliśmy jakąś osobowość.
Demon zaniósł się kaszlem, upiorzyca postanowiła nie odpowiadać. Po pierwsze
dyskurs z piekielną wywłoką uważała dla siebie za uwłaczający, po drugie… on się mylił, nie tak dawno przecież miała okazję usłyszeć, jakim to „solidarnym” kolektywem jest Horda.
- Nic tu po mnie, za jakiś czas zjawie się znowu po fiolkę… z informacjami…
Potępiony rozwiał się w cuchnącej siarką mgle. Machak skrzywiła się, jako upiorzyca
nie wyczuwała jej prawie wcale, kościani na zewnątrz z przyczyn oczywistych zaś w ogóle.
Smukłe palce o pergaminowej skórze starym zwyczajem poczęły bawić się czarnymi
perłami. Jeśli rewelacje demona są prawdą, to należy o tym jak najszybciej powiadomić kompetentnych nieumarłych oraz Radę… I to niezwłocznie, bo inaczej cały misterny plan Mortis legnie w gruzach. Kto by pomyślał, że Legion odważy się na coś podobnego?…
Lecz komu wpierw powiedzieć? Lordowi Miceusowi? Bo fakt, że stolica musi
o tym usłyszeć był oczywisty… Nie, ta informacja nie jest dla uszu tego zgryźliwego lisza, ta informacja musi trafić do osoby, która została związana odpowiedzialnością za wykonanie zadania, któremu teraz tak bardzo zagrażają przeklęci.
Upiorzyca westchnęła.
Miała poważne wątpliwości co do kompetencji tej osoby.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Jak świat światem, nigdy nie będzie elf krasnoludowi bratem!
Gumtik Bledwater, krasnoludzki inżynier.
Scena VII
Las szumiał cicho nad głowami nieznajomych.
Siedzący na karoszu mężczyzna spojrzał w niebo zasnute ciężkimi chmurami.
Jasnożółte oczy elfa, tak kontrastujące z nałożoną na całą twarz zielono-brązową szminką maskującą, zmrużyły się, gdy pierwsze krople deszczu uderzyły o wysokie czoło. Nie minęła chwila, a rozpadało się na dobre. Długouch ze skwaszoną miną odwrócił się w stronę pozostałych towarzyszy otaczających nakryty zaimpregnowaną płachtą wóz. Siedząca na jego koźle elfka majtała beztrosko długimi nogami przewieszonymi za burtę, nucąc jakąś piosenkę. Za każdym majtnięciem kusa spódniczka, w jaką była strojna, odsłaniała apetyczne udo, co w połączeniu z sięgającymi kolan kozakami opinającym równie zgrabną łydkę powodowało, że spodnie elfa zaczynały nagle strasznie uwierać.
Elfka dopiero po chwili zorientowała się, że Lerien patrzy na nią. Skwaszonej minie
odpowiedziało jedynie wzruszenie drobnych ramion. Bandyta o jasnożółtych oczach zaklął cicho. Nim powrócił do obserwowanie leśnego duktu, coraz bardziej pożeranego przez zapadający zmrok, kątem oka spojrzał na drugą karawanę, stojącą nieco na uboczu polany.
Krasnoludy w przeciwieństwie do długouchów potrafiły sobie zorganizować czas. Rozpostarte na znalezionych w lesie drągach płaszcze służyły im teraz za zadaszenie, pod którym beztrosko wykłócały się czyja żona jest większą jędzą, siorbiąc piwo i klnąc na czym świat stoi. Tylko jeden z nich, posiadacz bujnej brody w kolorze miedzi siedział na koźle i komentował świat dobrotliwym uśmieszkiem, który nie znikał nawet wówczas, gdy w ustach krasnala pojawiała się fajka. Śmierdzący dym tytoniowy był zresztą wyczuwalny już w promieniu kilkunastu dobrych łokci.
Leriena cholernie ciekawiło, co też krasnoludy wiozą na swoim koślawym wozie. Pod
naciągniętą do granic możliwości płachtą, okrywającą pakę wozu, rysowały się kształty dość pokaźnej skrzyni. Musiało się w niej znajdować cos naprawdę cennego lub niebezpiecznego, bo skrzynia była dodatkowo owinięta sporą ilością łańcuchów, które zdążyły gdzieniegdzie rozpruć impregnowany jakimś krasnoludzkim sposobem materiał. Lerien podejrzewał, że łańcuchy mają służyć nie tyle zabezpieczeniu pakunku przed niedogodnościami podróży, co przed dostaniem się do jego zawartości. Albo wydostaniem się tejże zawartości z skrzyni…
Karosz stuknął niespokojnie kopytem w ziemię.
Elf zmrużył swe jasnożółte ślepia, w oddali, gdzieś na samym końcu wyrąbanego w
leśnej gęstwinie duktu poczęło nieśmiało migać światełko. Chwile później światełko stało się już wyraźne, do zgromadzonych na polanie istoto zaczęły docierać nawet dźwięki rozklekotanej furmanki i błagających choć o naparstek smaru resorów.
Żądlec syknął z zadowolenia, deszcz przestał już padać, powietrze było ciężkie od
wilgoci.
Oby tylko cięciwy nie zamokły…
Długonoga elfka przestała majtać nogami, stała teraz obok wozu opierając się o niego
jedną ręką, a drugą trzymając na rękojeści wiszącego u prawego boku sejmitara. Długie strąki poskręcanych, kasztanowych włosów lepiły się do wyrażającej zupełną obojętność twarzy pokrytej maskującą szminką.
Reszta elfiej braci stała z łukami gotowymi do strzału. Leśni drapieżnicy nigdy nie ufali
nikomu i niczemu, zwłaszcza na obcym terenie.
Krasnoludy zdawały się mieć natomiast wszystko i wszystkich w nosie, opróżniały
właśnie kolejny antałek piwa, dalej się kłócąc. Jednak wprawne oko zauważyłoby, że ulubione labrasy, młoty i nadziaki jakimś dziwnym trafem znalazły się albo to na kolanach brodatych potomków Wotana, albo to w pobliżu krzepkich prawic. Rudobrody dalej ćmił swoją fajkę, ze stoickim spokojem montując do mechanizmu kuszy bębenek z bełtami.
Tymczasem na polane powoli wtoczył się wśród jęków, pisków i zgrzytów pokraczny
wóz, nawet bardziej pokraczny, niż wehikuł krasnoludów, zaprzężony w dwójkę dobiegających kresu swych dni szkap. Woźnica zatrzymał pojazd tuż przed nosem Leriena.
- Prrrr, kobyłki, prrrr! Juści, na miejscu-śmy, prrrr!
Furman ściągnął lejce, po czym przywiązał je do pałąka. Ścisnął perkaty nos, smarknął
potężnie, jakby sobie pięty chciał odszlamić, trafiając przy okazji idealnie w zad jednego z koni i dopiero wówczas łypnął okiem spod bobrzego kołpaka na elfa, a następnie na resztę jego kompani. W migotliwym świetle lampy zamontowanej przy pałąku dało się zauważyć jak na okolone rzadką brodą oblicze wypełzła, mówiąc delikatnie, irytacja.
- Podupcyło was, kłapouchy niemyte?! Do mnie mierzycie z łuków, wy tępe strzały?!
Krasnoludy siorbiące piwo poruszyły się, wszelka broń dopiero co przygotowana do
użycia, powędrowała w odstawkę, Rudobrody także odstawił kuszę i zajął się na powrót pykaniem z fajki. Swój swego rozpozna, woźnica był krasnoludem. Jeden z Urwechtbergów jak nic, akcent klanu z Masywu Vettlá i charakterystyczne nie przebieranie w słowach rozpoznałby nawet głuchy.
- Czego się wydzierasz korniszonie, sądziłeś że cię wiwatami powitamy? Tutaj,
w Apendanie, rzut kamieniem od Państwa Kościelnego? Daję w zastaw mojego karosza, że wleczesz za sobą całą watahę Imperialnych, począwszy od celników po inkwizytorów – odparł spokojnie Lerien, mierząc przybysza pogardliwym wzrokiem.
Krasnolud smarknął raz jeszcze i zgiął rękę w wysoce nieprzyzwoitym geście,
pokazując jak dalece niesprawiedliwym uważa oskarżanie go o brak ostrożności.
- Takiego wała, leśny ciulu! Zęby zjadłem na robieniu w bambuko komorników i
poborców podatkowych ojczulka Sturmira, a wiedz gajowa panienko, że wtedy to byli poborcy, nie to, co teraz, pod rządami tej smarkuli Y’atta Halli, ale nawet w porównaniu do nich służby celne księżulków to nieporadne niemowlaki usmarowane własnym łajnem, hehehe! A inkwizytorki mają do roboty co innego, niż pilnowanie granic. Tfu, opuście te łuki, na capa urok, nikt za mną nie jedzie!
Żądlec spojrzał pytająco na elfkę, ta zaś machnęła niedbale zgrabną ręką przyozdobioną
srebrnymi bransoletami. Strzały o czarnych lotkach przestały napinać cięciwy łuków. Woźnica na ten widok ewidentnie poweselał, szybko puszczając w niepamięć niedawny gniew.
- No! Teraz możemy gadać jak, nie przymierzając, ludzie, hehehe! Ja nie wiem co to za
szopki odstawiacie, gdzie jest w ogóle ta wędzona pokraka, Pyriel, co się zawsze moimi prezencikami dla was kłapouszki zajmował? He? On by tak nie pajacował jak wy.
- Czarnuch jest chory, teraz ja przejęłam jego powinności – powiedziała głośno elfka, z
nonszalancją kontemplując własne paznokcie. Czas najwyższy było je przyciąć, jeszcze trochę, a zaczną się łamać.
- A-ha – skomentował krasnolud – To do interesów, szkoda czasu, nie będę tutaj stał do
świtu, a i tak nadłożyłem specjalnie dla was drogi. Teraz będę musiał znowu duktem jechać aż do…
- Zamilcz krasnoludzie – przerwała mu elfka – nie ma czasu, jak sam powiedziałeś, na
czczą gadaninę. Ściągaj płachtę z wozu.
- Zaraz, zaraz, powoli, elficzko – odburknął woźnica i zabrał się do rolowania plandeki
pokrywającej pakę. Spod nakrycia uderzył ostry zapach siana. Krasnolud odgrzebał je na bok, złapał za coś, szarpnął potężnie, w ogóle nie zważając na wywołujący ciarki pisk wyrywanych z suchego drzewa gwoździ, pogmerał jeszcze chwilę na dnie paki i nareszcie się wyprostował. W brudnych paluchach ściskał omotany źdźbłami siana czarny grot z ośmioma ząbkowanymi ostrzami zakończonymi haczykami.
- Oto i krasnoludzie sianko dla ludzkich – i nie tylko! - koników, podawać wyłącznie
elfimi rączkami, hahaha! – wyszczerzył zęby w stronę długouchów.
Krasnoludy z drugiej karawany dyskutowały o czymś, pokazując go dyskretnie palcami.
Niestety dyskretność potomków Wotana pozostawiała wiele do życzenia, bowiem woźnica kątem oka dostrzegł, jak jeden z siedzącej pod płachtą gromadki wskazuje go bezczelnie paluchem. Nawet Rudobrody przestał ćmić fajkę i uważnie obserwował.
Elfka dała znak, wóz długouchów został dostawiony do furmanki krasnoluda, leśni
drapieżnicy uwijali się z drewnianymi skrzyniami wypełnionymi kontrabandą, a Lerien liczył coś zapamiętale, grzebiąc w sakwach przytroczonych do siodła.
Tymczasem Długonoga urwała źdźbło trawy, przyjrzała mu się przez chwile krytycznie,
po czym bezceremonialnie wsadziła w kącik ust. Krasnolud stał obok wozów, podpierając boki wielkimi jak bochny chleba pięściami, przy okazji bezczelnie wlepiając wzrok w wylewający się zza pokrytego fantazyjnymi aplikacjami troczka biust elficy.
- Jeśli natychmiast nie zabierzesz swojego lepkiego spojrzenia, śmierdzący korniszonie,
osobiście ci wyłupie te żabie wytrzeszcze – mruknęła w stronę woźnicy.
- Jak sobie kłapouszku mój luby życzysz! Tak w ogólności… Aki Urwechtberg, do
usług!
Krasnolud uśmiechnął się szeroko, nie przestając jednak kontemplować walorów elfiej
dowódczymi.
- Po co ta gadka o krzywdzeniu biednego Akiego? – kontynuował – Aki wam z
narażeniem życia przywozi towarek, a ty mi tutaj grozisz… A ot tam, rodacy moi siedzą, po co z krasnoludami zadzierać, hem? – wyszczerzył zęby w cwaniackim uśmiechu.
Elfka skrzywiła się tylko. Większy komentarz uważała za zbyteczny.
- Ile za groty?
Aki ściągnął bobrowy kołpak i podrapał się w łysinę, udając, że się namyśla.
- Siedem i pół tysiąca rubli. Śliczniutkich, złociutkich rubli. Prosto z krasnoludzkiej
mennicy w Siniskälku.
- Dobrze – odparła elfka, udając, że się zgadza.
- To dawać pieniążki, kłapouchy, tylko ruble, ruble, capia mać! Żadnych waszych
fiorentów, ani imperialnych koron! Wasze fiorenty w rzyć można wsadzić, a korona imperialna odkąd rżniecie ludzi, ile wlezie, spadła niziutko – Urwechtberg wyciągnął ręce w stronę Leriena, na twarzy którego wykwitł szyderczy grymas.
- Zamieniłeś chyba miejscami dupę z głową, Aki – mruknęła beznamiętnie długonoga –
- Myślisz, że skoro masz do czynienia z nową ekipa, to możesz nas wychędożyć? Masz tutaj dwa tuziny skrzynek, Pyriel płacił za tuzin i osiem cztery tysiące, z hakiem. Dostaniesz cztery i cztery setki.
- Dzieweczka chyba sobie kpi – wydął wargi krasnolud – Nie dziwię się, w lesie elfko
byłaś, krzaki co najwyżej widziałaś. Wiesz co to inflacja? Zdajesz sobie sprawę, jak ceny materiałów poszły w górę? Wiesz, ile teraz trzeba dać w łapę celnikom na granicach? Dobra, parszywy Aki chciał was ociulać… troszeczkę… elfie wypłosze, ale skoro gadamy już poważnie to pięć tysięcy i trzy setki. Rubli, powtarzam.
- A może miast płacić ci za dostawę, po prostu poderżniemy ci gardło? – mruknął
Lerien, kładąc dłoń na rękojeści przytroczonego do siodła sejmitaru. Reszta elfów stanęła za plecami krasnoluda. Nikt nie zauważył, jak potomkowie Wotana z drugiej karawany porzucili opróżnianie antałka i stali teraz z zmarszczonymi brwiami, zaciskając dłonie na trzonkach ulubionych broni. Rudobrody uśmiechnął się leciutko, mrugnął okiem w stronę brodatych kamratów. Kompania krasnoludów pomrukując z niezadowolenia na powrót usiadła do antałka, nie odkładając jednak ani młotów, ani toporów, ani tym bardziej nadziaków.
- Spróbuj synku, spróbuj tylko, a zobaczysz co tu się stanie – syknął Aki wskazując
paluchem na swoich rodaków - Sam sobie chcesz u kupra zrobić? Co wy, wypłosze, myślicie, że ja ślepy jestem? Po jakiemu to dzikie elfy, po cichutku, na uboczu, kupują kute specjalnie na truposzy i zaklęte pancerze groty, wytapiane z dodatkiem magicznych odczynników? He? Czemu nie widzę tutaj żadnego z waszej szlachciury, przecież wszystkie transakcje zwykle zawierane są pod okiem tych wyperfumowanych paniątek? Myślicie, że nie wiem, że gąska siedząca w Ner’eeye Maha, dla której te groty idą, jest pies na szlachciury? Coś kombinujecie, łajno mnie obchodzi co, ale beze mnie nic się R’edzince nie uda, bo żaden inny krasnolud nie odważy się złamać nałożonego na was embarga, będziecie se albo patykami gołymi wojować, albo żebrać u szlachciurstwa o zaopatrzenie. A już na pewno będziecie musieli porzucić plany, prze które gnacie aż pod państewko księżulków po nasze, capia mać, krasnoludzie groty, którymi łacno ustrzelić zarówno wąpierza, jaki i paladyna w wyklepanym zaklęciami pancerzu. Albo archonta…
- Ja cię korniszonie tymi rękami!... – warknął elf, dobywając sejmitara.
- Spokój! Powtarzam, spokój!... Zaraza na ciebie, Lernie, odłóż to!
Żądlec spojrzał rozpalonym wzrokiem na elficę.
- Ale Airee'n…
- Schowaj broń.
Ostrze zgrzytnęło o skuwkę pochwy, Długonoga skrzywiła się i wypluła źdźbło trawy.
- Gówno wiesz, krasnalu i gówna się domyślasz, a już najśmieszniejsze są twoje
sugestie, jakoby R’edoa dążyła do konfliktu z arystokracją. Za dużo plotek wymyślonych przez ludzi słuchasz. Tyle mam ci do powiedzenia. Cztery tysiące i siedem setek rubli, więcej nie dostaniesz. Bo zwyczajnie więcej nie mamy. I tak za to, że próbowałeś nas wychędożyć powinniśmy poderżnąć ci gardło, ale jak sobie sam zdajesz sprawę jesteś jedynym dostawcą. Nie sądź jednak, że zawsze ci to będzie ratowało tyłek, następnym razem sama się wezmę za ciebie. A teraz decyduj.
Aki łypnął rozzłoszczonym okiem spod bobrowego kołpaka, wpierw na żądląca wciąż
trzymającego dłoń na rękojeści sejmitara, później na Airee'n, która stała z założonymi rękoma, lustrującą znudzonym wzrokiem czubki własnych butów.
- Dawajcie pieniądze – warknął.
- Gdyby Lerien chlasnął tego krasnoluda… czy wy…
Rudobrody uśmiechnął się. Deszcz znowu zacinał, ciemno było, że ledwie co można
było rozpoznać zarysy elfiego wozu jadącego tuż przed nim. Drewniane koła mlaskały w lepkim błocku, w jaki zamienił się teraz leśny dukt. Podróż w takiej aurze i o tej porze zakrawała na głupotę, ale nie mieli innego wyjścia - póki posuwali się duktem, mogli jechać nawet po omacku, byleby jak najszybciej oddalić się od granicy Państwa Kościelnego. Niedługo wyjdą z Puszczy Apedańskiej i będą musieli skręcić z traktu w szczere pola, kierując się na zbawczą ścianę kolejnego lasu. Krasnolud z rozbawieniem myślał o elfim sposobie podróżowania, z dala od imperialnych zagonów i ludzkich sadyb, byle w las, byle w cień listowia okraszony szumem drzew... A on by podróżował spokojnie traktem, niechby kto zaczepił, łby by toporem takim poucinał, trochę grosiwa do kieski by wpadło, a może i sławy by się odrobinkę zażyło w boju… Rudobrody się rozmarzył. Zdecydowanie wolałby jechać z labrysem na wierzchu na spotkanie wrażych zbrojnych, a nie przemykać się jak szczur, lasami, w deszczu i ciemności.
- Tak – odpowiedział uśmiechając się – Skoczylibyśmy do bitki, dziecino, juha by się
polała i żaden z was by żywy z tamtej polany nie uszedł. Urwechtbergi to szelmy, a Aki sprzeniewierzył się rozkazowi swojego starszego, który kategoryczni zakazał łamać ukazy Y’atta Halli, ale to krasnolud, taki jak my. A krasnolud nigdy drugiego krasnoluda w potrzebie nie zostawi, jak trzeba to pomoże, jak trzeba… to pomści. Zapamiętaj to dziecinko, nigdy na nas ręki nie podnoście, bo wam tą rękę przy samej dupie oderżniemy. Możesz to powtórzyć reszcie swej elfiej braci.
Aairee’n parsknęła. Poprawiła się na koźle, Rudobrody strasznie się rozpychał.
- Daruj sobie, Gaderic. Daruj tym bardziej, że robicie z nami interesy, a kontrahenci
powinni sobie ufać, nie mam racji?
Krasnolud pokiwał w zamyśleniu głową.
- Wybacz dziecinko, ot tylko rasowa duma potomka Wotana, hehe. Tam, na polanie,
wymieniliśmy jeno parę zdań na przywitanie, nie było możliwości dokonać własnej, jak by to powiedzieć… samoprezentacji? Tak przy okazji, powinniście waszego Galleana po stopach całować za tego Akiego, faktycznie żaden z kupców z Masywu Vettlá nie ważył by się złamać tego embarga. Każdemu własny kuper cenniejszy, nawet od stosu rubli, a wszak za łamanie prawa stary Urwechtberg straszliwie tam karze, oj straszliwie… Nasza księżniczka chce zachować oficjalnie dobre stosunki z Imperium, wiadomo… Wy rżniecie ludzi, więc krasnoludy mówią „elfy są be” i rzyć wypinają na was. To durne, bo koniunktura na Imperialnych się skończyła, teraz wy rozdajecie karty i z wami warto się niuchać, ale Y’atta dała słowo, a dotrzymać słowa dla krasnoluda święta rzecz…
- Ty widać uważasz inaczej.
Gaderic łypnął okiem spod krzaczastych brwi, po jego obliczu przebiegł cień irytacji.
- Bacz co mówisz, panienko, wątpisz w mój honor? Nie za takie słowa brody toporami
sobie golili, zwykle wraz z całymi płatami skóry. Ja słowa ludziom nie dawałem, to raz, a dwa - inna lojalność, bliższa mi jak ciału koszula, mnie wiąże.
- Wobec Morda Gruneberga?
- Wobec Morda Gruneberga. Gdyby nie moje słowo, gdyby nie wierność klanowi, nie
byłoby mnie tutaj. Źle robi Mord, że z wami się niucha, oj źle… To, że na ludzi się wypina, to mnie to łajno obchodzi, ale wobec księżniczki w porządku się nie zachowuje… Ale co mi tam do zamierzeń starszego mojego klanu, kazał nam, to zrobiliśmy co trzeba; w skrzyneczkę pięknie zapakowaliśmy i wieziemy dar dla Illumielle, hehe! Jak dobrze pójdzie, to dzięki temu zarobi klan, oj, zarobi na was, popłynie rzeka rubli! Może nawet za to złoto Grunebergi odbudują to, co umrzyki swego czasu spaliły do ziemi…
Gaderic ściągnął lejce i chlasnął nimi po zadach koni, aż echo poniosło. Kobyły, które
jeszcze przed chwila ustawały, poczęły iść nieco bardziej żwawo. Aairee’n obróciła się na koźle, pozostała piątka krasnoludów chrapała w najlepsze, leżąc na reszcie wozu w pozycjach, w których teoretycznie spać i odpoczywać się nie dało. W mroku, za furmanką, dało się rozpoznać sylwetki elfów podążające konno za karawaną jako ariergarda. Jej elfów.
- To zabawne, Gaderic. Zdradzamy naszych własnych bogów zadając się ze sobą.
- A co mnie wojny Wotana z Galleanem i Mortis obchodzą… Niechże się dalej piorą,
jak chcą, ale już nas w to niech nie mieszają, dość przez te swary przetrzebiły się Klany. Pragmatyzm, dziecinko, pragmatyzm, koniunktura, bilans zysków i strat – jeśli nie masz honoru, to możesz się tym kierować. Tyle, że wówczas niczym w zasadzie się nie różnisz od tych martwych zewłok z stajenki Mortis.
- Już my się nimi zajmiemy – mruknęła elfka.
- Hartowanymi runiczną magią grotami z hut Vettlá? Nie wątpię, dziecino, nie wątpię.
Gaderic chlasnął lejcami po zadach kobył. Uśmiechał się do własnych myśli.
Leśny dukt wypluł ich wreszcie na otwartą przestrzeń. Deszcz znowu przestał padać,
ciemna noc zamieniła się w szarówkę, poprzez którą w oddali można było dostrzec ciemną linię następnego lasu. Musieli się do niego dostać jak najszybciej, imperialne patrole krążyły po okolicach, zwłaszcza o tej porze.
Konne elfy ubezpieczały karawanę z łukami gotowymi do strzału, obładowane wozy z
trudem posuwały się przez nierówne, podmokłe pola. Zarówno Gaderic, jak i długouchy woźnica nie szczędzili kobyłom ani lejców, ani też bata. Obkładane razami szkapy robiły co mogły, chrapały jękliwie przy dyszlach napinając mięśnie do granic możliwości, ale jak na złość wozy zapadały się w rozmiękczone deszczem podłoże, ledwo co poruszając do przodu. Krasnoludy pchały furmanki od tyłu zapierając się nogami w ziemi, w czym pomagały sobie przekleństwami, od których uszy puchły.
Świtało już, gdy wymęczona karawana skryła się w cieniu listowia.
- Nie ma szans, Gaderic, musimy odsapnąć, kobyły dalej nie pójdą – stęknął jeden z
krasnoludów, opierając się o ubłocone koło i dysząc ciężko.
Rudobrody potarł policzek ręką. Bragi miał rację, konie przy krasnoludzki wozie
chrapały ciężko, niedokarmione szkapy elfów wyglądały jeszcze gorzej, poza tym całonocna podróż dawała się we znaki już wszystkim. Odliczając oczywiście piątkę Grunebergów, którzy wyspali się na wozie.
- Dobra, trochę odpoczynku nie zawadzi… Jak się na taki zapatrujesz, Airee’n?
Elfka wzruszyła ramionami, jeden z długouchów podał jej płaszcz z obszerną kapuzą,
którym natychmiast się owinęła.
- Maksymalnie dwie godziny. Później znajdziemy lepsze miejsce, gdzie przeczekamy
dzień. Będąc teraz pod osłoną lasu mamy zapewnione względne bezpieczeństwo... Niech twoi ziomkowie obejmą wartę, dość już się wychrapali.
- Ufacie nam na tyle, by powierzyć swoje życie? – krzaczaste brwi Rudobrodego
rozchyliły się w rozbawieniu.
- Jakby to powiedzieć… Masz szanse przekonania mnie o wartości krasnoludzkiego
słowa. Niedawno gadałeś o lojalności względem starszego, więc sądzę, że rozkazy Morda wypełnisz do końca. Chyba, że się mylę.
Jedynym komentarzem krasnoluda był uśmiech, tak zresztą często goszczący na jego
twarzy.
Leśni drapieżnicy nie marnowali czasu, jak na komendę pokładli się na gołej ziemi i
zasnęli, widać było, że nie jest dla nich pierwszyzną spać w takich warunkach. Nawet Airee’n oddała się drzemce na koźle krasnoludzkiego wozu, oparłszy głowę o przewożoną skrzynię. Rudobrody pokiwał z niedowierzaniem głową.
- Jakie te długouchy potrafią być czasem podobne do nas…
- To jak robimy Gaderic? – mruknął Bragi, dłubiąc palcem w uchu.
- Słyszałeś – odburknął Rudobrody.
Bragi machnął ręką. Grunebergowie dość szybko załatwili kwestię wart wypchnąwszy
do pilnowania wozów dwóch najmłodszych. Pozostała trójka, z Bragim na czele, po chwili chrapała gromko.
Gaderic natomiast ani myślał o śnie, dla zabicia czasu wyjął swój ukochany labras i
zajął się ostrzeniem naznaczonej licznymi bojami klingi. Osełka przesuwała się monotonnie tam i nazad po wyszczerbionym ostrzu, krzesząc malutkie iskierki. Wokół panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć równomiernego oddechu śpiących elfów, zagłuszanego przez chrapliwy koncert trzech krasnoludzkich basów. Gadericowi się ta cisza nie podobała. Każdy normalny las o poranku rozbrzmiewa kwileniem ptaków, absolutnie każdy…
Wielki Inkwizytor zmarszczył brwi.
- Niemożliwe. Czy ten trupi wynalazek aby na pewno dobrze działa? Mam coraz
większe wątpliwości, czy jego używanie jest zgodne z nauką Wszechojca. Bracie Czerna?
Diakon Czerna postukał palcami w magiczny pulpit pokryty alkmaarskimi hieroglifami.
Wiszący w powietrzu obraz powstały z zielonkawej, magicznej mgły nie zmienił się ani o jotę.
- Zło najlepiej zwalczać jego własna bronią, wasza świątobliwość. Trupi skaner nie raz
dowiódł swej niezawodności, nie widzę powodu, dla którego tym razem miałby nas wprowadzać w błąd, zwłaszcza, że dokonałem aż trzech pomiarów. Każdy z nich dawał jeden i ten sam wynik, wasza świątobliwość zresztą sama widzi…
- Tak – mruknął inkwizytor, nachylając się nad magicznym obrazem.
- Wierzyć mi się nie chce w to, co pokazuje to urządzenie, tym bardziej, że
niewiarogodnym wydaje się sam fakt dokonania czegoś tak okropnego, lecz jeśli to prawda, to niech Wszechojciec ma ich w swej opiece, bo ja się nad nimi nie ulituję... Czy można wykonać jeszcze jeden skan? Chcę mieć absolutną pewność.
- Za każdym razem, gdy ponownie uderzamy ich skanerem, wzrasta niebezpieczeństwo
wykrycia skanowania. Mogą się zorientować i umknąć…
- Na to nie można pozwolić! Musimy odbić tą przeklętą skrzynię i ukarać bluźnierców,
kimkolwiek by byli! Co za bezczelność, tuż pod moim nosem dokonywać takich niegodziwości, łamać prawo Świętej Księgi!…
Brązowe oczy Wielkiego Inkwizytora rozgorzały ogniem, zupełnie jakby widział już
święty płomień pokuty liżący stosy świętokradców.
- Kogo mamy w okolicy Apendanu?
Diakon zawahał się, spośród leżących na znajdującym się obok pulpicie zwojów
pergaminu wysupłał jeden, rozłożył na kolanach i lustrował przez chwilę.
- Inkwizytora Alemona, wasza świątobliwość…
- To jakiś krewny poległego pod murami Temperance sir Allemona?...
- Nie, on nie nazywa się Allemon, a Alemon. Przez jedno „l”. Otrzymał święcenia
inkwizytorskie niedawno.
- A kogoś bardziej doświadczonego?
- Niestety…
Przełożony diakona skrzywił wargi w niemym przekleństwie.
- Natychmiast wyślij w tamto miejsce ojców Kanna i Gimra, przykaż im, że jeśliby
bluźniercy uciekli Alemonowi, to choćby śladu po nich nie mogli znaleźć, choćby sam Bethrezen ochraniał ich aurą niewidzialności, mają pokładać wiarę w Wszechojca i ścigać ich, aż po kres sił! I dostarczyć tutaj, w moje ręce.
Czerna przytaknął głową, po czym wybiegł z komnaty wypełnić wydane polecenia.
Iskilatt d’Ezen, Wielki Inkwizytor Państwa Kościelnego, szef jego wywiadu, a zarazem
prawa ręka patriarchy Palhátara V tymczasem ukląkł przed zawieszonym na ścianie komnaty znakiem Wszechojca i zaczął się gorąco modlić.
Niewielki fort Nuttariya strzegący traktu wiodącego w stronę Puszczy Apedańskiej i
dalej, ku granicom Państwa Kościelnego, spał beztroskim snem. Nawet wartownicy na murach pochrapywali, oparłszy się o halabardy, za nic mając ewentualną połajankę od kapitana, której zawsze towarzyszyły razy dębowej pałki, jaką ten zwykł nosić ze sobą.
Inkwizytor Alemon w tej chwili także słodko by chrapał, zagrzebany w niedźwiedzie
futra, gdyby przed chwilą nie zbudził się cały zalany potem, ogarnięty irracjonalnym uczuciem niepokoju.
Zrzucił futra na zimny kamień posadzki, by za chwilę samemu na nim wylądować w
klęczącej pozycji. Złożone do modlitwy ręce przyciskał do ust wypowiadających miłe Wszechojcu formuły, rzadkie brwi ściągały się w skupieniu nad zamkniętymi oczami. W trakcie pacierza Alemon machał energicznie głową, jakby czemuś przytakując. Gdy skończył, wypadł z komnaty, niczym pocisk wystrzelony z procy. Łopocąc obszerną koszulą nocną zbiegł po krętych schodkach, porwał wiszącą na ścianie pochodnię i wpadł z nią do koszar. Wszyscy najemnicy na służbie inkwizycji spali w najlepsze.
- Wstawać łajzy, jest robota!
Mężczyźni zerwali się z posłań, wpatrując się na wpół przytomnym wzrokiem w postać
inkwizytora.
Airee’n zasnęła na dobre, opierając głowę o tajemniczą skrzynię zapakowaną na
krasnoludzki wóz. Ze snu wyrwało ją dopiero uciążliwe uczucie, jakby ktoś łaskotał ją piórem w nos.
Wyprostowała się na koźle i przeciągła rozkosznie, kasztanowe loki posypały się na
drobne ramiona. Wysoko na błękitnym niebie świeciło słońce sączące się przez zielone listowie, wśród którego szumiał lekki wietrzyk i śpiewały ptaki.
- Niech to diabli, dlaczego nikt mnie wcześniej nie obudził, jest co najmniej południe –
- mruknęła, przecierając oczy. Rozejrzała się wokół, szukając kogoś, na kim mogła wyładować swoje poirytowanie. I dopiero wówczas ogarnął ją niepokój.
Prócz dwóch wozów, których koła nurzały się w miękkim mchu, nie było nikogo!
Nawet styrane szkapy gdzieś znikły! Za to otaczał ją odrealniony krajobraz gęstego brzozowego lasu, rozświetlonego przez słońce, szumiącego swą oniryczną, usypiającą historię.
Elfka namacała sejmitar. Ostrze zazgrzytało, gdy wyciągała je z pochwy.
- Lerien! Kle’emo! Gaderic!... Jest tam ktoś?!
- Jest.
Głos… Jakby łopot zwycięskich sztandarów na wietrze, szum skrzydeł chwały i
triumfu…
Airee’n nigdzie nie mogła dostrzec jego posiadacza. Stanęła na koźle z bronią gotową
do użycia, rozglądając się wokół.
- Pokaż się, wyłaź zza tych drzew!
Głos znowu zaszumiał.
- Twoje ostrze krzyczy krwią niewinnych, lamentem wdów i sierot. Znam cię. Byłaś
tam, gdzie ja…
Wtem cały krajobraz zmienił się, jakby tylko stanowił teatralne tło, kurtynę, którą
można podnosić i opuszczać. Las, słońce oraz śpiew patków, wszystko to znikło, Airee’n znajdowała się teraz wśród idealnej ciemności, która nagle rozbłysła łuną pożarów, swądem palonego mięsa, krzykiem mordowanych… Gdzieś z oddali niosły się bitewne okrzyki, szczęk broni…
Kikuty spalonych drzew wskazywały na nią oskarżycielskimi paluchami konarów,
zdawało jej się, że świat płonął, a ona stała w centrum tego straszliwego pandemonium, w twarz uderzał ją zapach krwi…
- Dobry Galleanie, to Temperance… - szepnęła. Przerażenie rozszerzyło jej źrenice,
skostniałe od lodowatego wichru, który nagle zawiał, ręce upuściły sejmitar.
- Temperance. Byłaś tam.
Głos teraz nie był szumem skrzydeł, ani łopotem sztandarów, Głos teraz był dźwiękiem
szalejącego pożaru, odgłosem łamanych kości.
Niewidzialne ręce porwały ją w górę, ponad wrzące piekło elfiej nienawiści, zaniosły w
jakieś miejsce, zdawało się jej, że to Neree’ye Maha, ale to nie było Neree’ye Maha, wyglądało zupełnie inaczej…
Krew dzieci Galleana płynęła szeroką rzeką, opłukując podstawy Alabastrowych Wież.
Trupy długouchów zaścielały trakt wiodący w stronę głównego pałacu. Airee’n rozpoznawała zmasakrowane twarze, patrzyła z obrzydzeniem i strachem w popodrzynane gardła swych współplemieńców… Lerien… Kle’emo… sylfida Gallam… Trupy były ułożone w równiutkim rządku, niewidzialne ręce niosły ją coraz bliżej pałacu, otwierały jego wrota, pod którymi leżało przypominające krwawy strzęp ciało R’edoy…
Elfka chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. W środku budynku, na tronie
zasiadała Illumiele, cała utytłana w krwi. W ręku królowej błyskał krzywy, długi nóż. Za każdym błyśnięciem na podłogę pałacu leciało ciało kolejnego elfa, nowe fontanny krwi tryskały na ubranie królowej… A ona z smutkiem w oczach wpatrywała się w dal, szepcząc za każdym razem, gdy krzywy nóż wędrował po gardle jej poddanego, te same słowa…
Airee’n je usłyszała.
- W twoje imię, Galleanie…
I nagle znalazła się tam, u stóp tronu, królowa już wyciągała po nią ręce, krzywy nóż już
zaczynał krótki spacer po aksamitnej skórze jej szyi… W oddali podnosił się szczęk broni, Illumielle coś krzyczała jej do ucha…
- …rrrrwa mać, co ty wyprawiasz?! Wstawaj Airee’n! Wstawaj!
Gaderic kopnął ją w ramię, pusty magazynek po bełtach upadł w błocko
z nieprzyjemnym mlasknięciem.
Elfka ocknęła się. Leżała na dnie wozu, w spoconej dłoni ściskała obnażony sejmitar.
Wokół wrzała walka, żądlce strzelały do nacierających zbrojnych zza elfiego wozu,
trójka Grunebergów szalała z młotami wśród ludzi, wrzeszcząc, niczym opętani. Rudobrody tymczasem zaklął szpetnie, tym samym obwieszczając, że magazynki do kuszy się skończyły. Zza pasa krasnoluda wyskoczył labrys.
- Jakim cudem ja...
- Pytania później, teraz walcz! – warknął, skacząc w stronę knechtów.
Pryszczaty typ w metalowym kołpaku na głowie, zbrojny w halabardę, próbował go
dźgnąć w brzuch. Gaderic podbił ją, podskoczył do halabardnika i machnął toporem. Trafił idealnie. Pryszczaty o służbie w wojsku mógł zapomnieć, chyba, że był aż tak zdolny, by móc się posługiwać lewa ręką równie dobrze jak prawą.
Dwóch następnych skoczyło na niego równocześnie, jeden grzmotnął go trzonkiem
halabardy w plecy, drugi próbował przywalić wekierą. Rudobrody z przekleństwem na ustach rzucił się na ziemię, wbił labrys w stopę tego z wekierą. Wekiernik zawył cienko. Krasnolud odwrócił się, chcąc sparować spodziewany cios halabardą, ale nie musiał. Elfka rozpłatała knechta na dwie idealne połówki.
Lerien ustrzelił jeszcze jednego najemnika, po czym zarzucił łuk na plecy, wyskoczył
zza wozu i dosiadł karosza, z którego dalej wypuszczał cichych posłańców śmierci w stronę biegnących zbrojnych, Czarne strzały jedna za drugą posyłały ogarniętych bitewnym szałem ludzi w objęcia Mortis.
Kątem oka zauważył jak elfka broni się przed trójką mieczników, oparta plecami o wóz.
Lerien przyłożył cięciwę do policzka, wymierzył, strzelił... Raz... Drugi... Trzeci... Ariee’n kopnęła trzeciego trupa, w podzięce krzycząc coś do długoucha i wskazując na konie, przywiązane do drzew. Żądlec od razu zrozumiał jej intencje - też zauważył, że imperialni powoli się wycofywali.
Długouchy w przeciągu sekund dosiedli wierzchowców i pognali za ludźmi. Odwrót
zmienił się w paniczną ucieczkę, która tylko ułatwiła leśnym drapieżnikom dokonanie krwawej rzeźby wśród najemników. Za elfami pobiegł Gaderic.
Gdy tylko wypadł z leśnej gęstwiny na polanę, stanął jak wryty. Jeden z ludzi,
z rozwianym szkarłatnym płaszczem, uciekał konno w stronę traktu. Rudobrody znał te płaszcze, z inkwizytorami Państwa Kościelnego nie raz miał na pieńku.
- Strzelajcie, strzelajcie! Ubijcie skurwiela, capia mać, on nie może przeżyć! –
- wrzeszczał w stronę ostatniego z konnych elfów, jaki znajdował się jeszcze w zasięgu jego głosu. Zrządzeniem losu okazał się nim Lerien.
Żądlec usłyszał rozpaczliwe okrzyki krasnoluda, zatrzymał karosza, wyjął czarną
strzałę, wymierzył i strzelił. Niestety jego limit trafień na dzień dzisiejszy został wyczerpany, pocisk poszedł jakieś kilka cali z lewej od pleców inkwizytora, w które celował.
- Gooooń, goooooń ciula! – dalej wrzeszczał Gaderic, szarpiąc rudą brodę. Doskonale
zdawał sobie sprawę, co się stanie, jeśli klecha przeżyje. O pozostałych najemników się nie martwił, uciekali pieszo, nie mieli szans z ścigającymi ich konno leśnymi drapieżnikami.
Lerien kopnął piętami w boki karosza, koń stanął dęba i skoczył do przodu w dziki
cwał. Niestety żądlec nie zdołał przebyć nawet kilkunastu metrów, koń wpadł przednim kopytem w wykrot, zakwiczał donośnie, po czym wierzgnął do przodu, przewracając się wraz z jeźdźcem. Długouch miał sporo szczęścia, zdołał o własnych siłach wydostać się spod ryjącego kopytami ziemię konia, przy okazji klnąc zgoła po krasnoludzku. Inkwizytorski płaszcz zniknął na horyzoncie.
Gaderic wykrzywił twarz w grymasie bezsilnej wściekłości, upadł bezwładnie na mokrą
ziemię i podparł głowę zaciśniętymi w pięści dłońmi.
- Mord urżnie mi jaja przy samej rzyci… - jęknął.
Ariee’n dygotała z wściekłości.
- Jak to się stało, że zostaliśmy zaskoczeni?! Gdzie wartownicy!
- U Wotana – skrzywił się Ljot Grynberg – Ciule ubiły naszych braciszków, podłe
sukinsyny… Najsampierw zadźgali ich… jak świniaki…
W cętkowanych oczach krasnoluda pojawiły się łzy, pozostała dwójka milczała, patrząc
ponuro w stronę Gaderica, który myślał o czymś intensywnie, przygryzając wąsy.
- Czy ktoś wyjaśni mi, co tu się właściwie stało?! – warknęła elfka, tocząc po
wszystkich żbiczym wzrokiem. Lerien wzruszył uwalonymi po łokcie ramionami. Dopiero co pogrzebał ciała trzech zabitych żądlców.
- Cholera wie, Ariee’n, to czary, jak nic. Zielonego pojęcia po pierwsze nie mam, jak
oni nas wyśledzili, po drugie… Ludzie wyłonili się z mgły, rozumiesz, z mgły! Gdy kładłem się spać, żadnej chędożonej mgły nie było! To nie pora roku, dnia, ani miejsce na mgłę! Dobrze, że obudził nas kwik jednego z wartowników…
Elfka zagryzła wargę, przypomniała sobie o śnie. O dziwnym śnie, jaki miała drzemiąc
oparta o krasnoludzki ładunek.
- Gaderic!
Rudobrody nawet nie drgnął.
- Gaderic! Gadaj co za łajno tam wieziecie dla Illumiele, co jest w tej skrzyni! Daje
sobie głowę uciąć, że to wszystko przez wasz pakunek, żeby go zaraza wzięła! Co za magiczny syf macie na wozie?!
Krasnolud spojrzał powoli w roziskrzone gniewem oczy leśnego drapieżnika.
Wylewający się zza troczka upstrzonego cętkami krwi biust falował w wzburzeniu.
- Coś, za co wszystkie Klany mogą słono zapłacić...
- Do rzeczy, rudy, do rzeczy!
Potomek Wotana wstał z ziemi, poprawił wiszący za pasem labrys utytłany ludzką
posoką.
- Nie dziwi mnie, że to inkwizycja nas dopadła, biorąc pod uwagę, co wieziemy dla
Illumielle… ale nie o to chodzi. To jest, że tak powiem, pryszcz. Pozwoliliśmy zwiać inkwizytorowi, który z pewnością dostrzegł, kto transportuje ową skrzyneczkę, o której teraz mówimy i z pewnością zauważył, że tym kimś są krasnoludy. Ba, krasnoludy wraz z elfami.
- I co z tego – prychnęła elfka.
- To – odrzekł Gaderic, patrząc jej wprost w oczy – że właśnie okazało się, że Klany
robią z Imperialnych pajaców, przesyłając elfom… dość specyficzne dary, których wymowa jest przecież jednoznaczna, oficjalnie utrzymując, że nic ich z długouchami nie łączy. Prościej, panienko? W oczach Imperium Klany poprzez nas, Grunebergów, powiedziały dziś, że szczają na nich, woląc was. A Y’atta Halli będzie ciężko to odkręcić, nie wspominając o tym, że pierwszym, który za to wszystko beknie, będzie Mord…
- Wszystko przez tą skrzynię?
- Przez jej zawartość. Nie chce przesadzać, ale chyba właśnie wojna między ludźmi,
a Klanami zawisła na włosku i byle pierdnięcie może sprawić, że zaczniemy się mordować z Imperialnymi bez pardonu…
Elfka parsknęła lekceważąco.
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Spowity ciemnościami zamek rozbrzmiał hukiem, od którego posypały się tynki.
Zaraz potem pojawiło się tupotanie setek stóp, nerwowe głosy, nerwowe ruchy, jakiś tenor począł wołać o ogień, inny bas wzywał do ostrożności. Chrzęst broni, naciągane na łuki cięciwy, niespokojne oddechy biegnących na posterunki żołnierzy, połajanki oficerów, tłumaczenia się straży…
Ktoś nareszcie pomyślał. Główny korytarz, przez który toczył się huk rozbłysł ostrym światłem, wiszące na ścianach pochodnie jedna po drugiej roziskrzyły się niebieskawa poświatą. Teraz korytarz wyglądał jak doskonale oświetlony tunel, droga prowadząca do nikąd, do ciemnego punkciku skrytego na jego końcu.
Toczący się przez niego huk nabrał realnych kształtów.
Lazurowe światło pochodni igrało na bogatych tłoczeniach srebrnego pancerza, tańczyło na załamaniach misternie wykonanej zbroi, nadawało białym włosom idącego nieznajomego sinego koloru, tak bardzo podobnego do trupich barw.
Przybysz nie zważał na zamieszanie jakie wywołał, zbrojne buty, skrzące się od srebra wykonywały zamaszyste, a ciężkie kroki, nielekki, kruszcowy płaszcz z chrzęstem wlókł się za mężczyzną po kamiennej posadzce. Oczy osadzone w twarzy ściągniętej gniewem ciskały błyskawice w stronę owego okrytego mrokiem końca korytarza. Wokół zaciśniętych pięści pancernych dłoni tańczyły beżowe wyładowania magii.
Wartownicy przybrani w lodowe zbroje odsuwali się z szacunkiem, a zarazem zaskoczeniem z drogi przybysza, oficerowie salutowali z zamarłymi na ustach pytaniami. Przed mężczyzną toczyła się wściekłość oraz cisza, za nim podążało zdumienie na poły wymieszane z strachem.
Wreszcie nieznajomy wyszedł z korytarza, stanął przed masywnymi drzwiami wiodącymi w głąb komnaty, do której zmierzał. Uchwycił za rzeźbione klamki, szarpnął gwałtownie. Skrzydła otwarły się na boki z impetem uderzając o ściany, znowu po zamczysku potoczył się huk, znowu z wysoko sklepionego sufitu poleciały kawałeczki tynku. Usłużni lokaje skryci w mroku zamknęli cicho, a szybko drzwi za przybyszem.
Ten tymczasem wszedł do środka, gdzie zastał stojącego do niego tyłem elfa o takich samych jak on białych włosach, zebranych w długi kucyk. Elf odziany w elegancki łosiowy kaftan, na którym wyraźnie było widać odciski zbroi, grzał się przed ogromnym kominkiem, splótłszy wąskie dłonie na plecach.
Nieznajomy zatrzymał się, dysząc z roznoszącego jego pierś gniewu. W tym samym momencie długouch odwrócił się powoli w stronę swego gościa. Na delikatnej twarzy gościł cierpki uśmiech. Melodyjny, wysoki głos potoczył się po urządzonej ze smakiem oraz bogactwem komnacie.
- Ah, więc to Darquin z Lumierre, ów stoik, ostoja cierpliwości, spokoju, rozwagi... – to słowo elf wręcz wycedził – w taki oto sposób budzi ze snu mnie wraz z całym zamkiem Temperance…
- Ty! – warknął w odpowiedzi przybysz, wymierzając w pobratymca palcem, na którym zbierała się błyskawica magii – Ty!... Jak śmiałeś Serphis, kto dał ci prawo ingerowania w moje działania! Kto pozwolił ci odebrać…
- Zamilcz! – syknął namiestnik, z jego oczu trysnęły lazurowe iskierki – Dla swego własnego dobra… bracie. Zrobiłem to, co rozkazała mi Illumielle. Ty okazałeś się nazbyt… nazbyt przywiązany do swego narzędzia, które jest po prostu nieefektywne…
Darquin zadrżał z gniewu, ale beżowe wyładowania przestały już tańczyć na jego dłoniach. Na razie.
- Łżesz, Serphis. To kolejna twoja intryga. Źle zrobiono, że uczyniono cię namiestnikiem, żądza władzy zżera twoje serce! Sądzisz, że będziesz w stanie pozbyć się mnie, tak jak Theleby? Zapomnij o tym. A to – tutaj archont wyciągnął z zanadrza zmięty pergamin, który rzucił pod nogi Serphisa – przechwyciłem, skopiowałem, zanegowałem! Jutro te bezprawne rozkazy znajdą się u Illumielle, skończy się twoja wszechwładza. Kwestia kolonizacji byłych ziem ludzi została mi powierzona przez królową, próbując mnie kontrolować, czy nadzorować przekraczasz swoje uprawnienia.
Twarz namiestnika rozdrgała w gniewie, który jednak natychmiast w sobie zdusił. Był przygotowany na tyradę archonta.
- Jako namiestnik Temperance…
- Jako namiestnik masz zadbać o bezpieczeństwo i porządek na tych ziemiach. Nic ci do kwestii kolonizacji, ani tego w jaki sposób jest przeprowadzana. Moje komanda odpowiadają tylko przede mną, a ja przed Illumielle. Wsuwasz nos w nie swoje drzwi!
Serphis zagryzł wargi, począł przesuwać się w drugi koniec komnaty, nie spuszczając jednak z oka archonta.
- Nic z tego Darquin, wszyscy już wiedzą co się stało w Hakkonie i Kohov, wiedzą jak te twoje komanda działają. Czemu się irytujesz? Wyświadczam ci przysługę, uwalniam od niepotrzebnych oskarżeń… Aż tak bardzo zależy ci na życiu tej dzikuski? Przecież sam się na nią zżymałeś… Nie, nic nie mów, wiem, że została swego czasu odratowana przez ciebie. Zwykła dzikuska, która nie wie co to jest dyscyplina i poszanowanie świętych słów królowej. Zapomniałeś już kim jesteś, archoncie?
Pan z Lumierre zacisnął pięści, na których poczęły igrać błyskawice magii. Przez krótką chwilę w powietrzu mocowały się ze sobą fale beżowo-lazurowych zaklęć.
- To ty zapomniałeś Serphis, że my wszyscy jesteśmy elfami. Wszyscy, bez wyjątku.
Archont podszedł do namiestnika, popatrzył mu prosto w oczy.
- Sądzisz, że nie wiem, iż Ime’el Przewodnik tak naprawdę nie jest jako jedyny odpowiedzialny za to, co spotkało córkę Tora’acha? Sądzisz, że nikt nie wie, kto jeszcze wówczas siedział w tamtej wieży? Kto wydał rozkaz?... Panie tymczasowy namiestniku Dyrektoriatu Temperance? – warknął kładąc nacisk na słowie „tymczasowy”.
Arystokrata zacisnął pięści.
- Łżesz, Darquin.
- Ty śmiesz mi zadawać kłam?! Nie stać cię na spojrzenie prawdzie w oczy? Theleba skończył przed plutonem egzekucyjnym, bo jako jedyny miał dowody przeciwko tobie, dowody na TWOJĄ zbrodnię, które spłonęły wraz z Puszczą Ka’arn, którą wcześniej dokładnie przeszukano, na TWÓJ, bo kogóż innego rozkaz! Nie dziw się tak, są jeszcze elfy, którym nie są w stanie zamydlić oczu zarządzenia Beteniella. Zarządzenia, które wydał na TWOJE polecenie… Jutro spotkamy się u tronu królowej, tam znajdziesz wreszcie swój koniec, maluczki intrygancie – syknął archont, cytrynowe oczy rzuciły ostatnią wiązkę błyskawic. Pan z Lumierre odwrócił się, szarpnął ciężkim płaszczem i wyszedł wartkim krokiem z komnaty, trzaskając drzwiami.
Na rozdygotanego wściekłością Serphisa poleciały drobinki tynku.
- On nie może opuścić zamku – warknął w stronę pogrążonego w mroku kąta.
Cienie Polany skinęły posłusznie zakapturzonymi głowami, w ciemności rozbłysły dwimerytowe kajdany.
Pukle czarnego jedwabiu posypały się na nagie ciało.
Karminowa miękkość warg długo błądziła po drżącym ciele, nim dobrnęła nareszcie do twardych niczym granit sutków, sterczących wyniośle na środku unoszonych przyspieszonym oddechem piersi.
R’edoa westchnęła głośno.
Drobne fale dreszczy uderzających delikatnie o jej łono przybrały na sile, zamieniając się z obmywającego stopy przypływu w sztorm zdolny zniszczyć wszystko, co tylko napotkał by na swej drodze. Wreszcie jej podbrzusze wybuchło implozją ognia, który w rozkoszny sposób rozlał się po całym jestestwie elfki. Okrzyk bezgranicznej nirwany ugrzązł w miękkim, pachnącym agrestem ciele, w które R’edoa się wtuliła. Przez ten jeden, jedyny moment czuła się szczęśliwa i bezpieczna jak nigdy.
Stygła już, gdy brutalne łomotanie do drzwi kwatery oznajmiło, iż czas wracać do rzeczywistości, która jest o wiele mniej przyjemna. W ogóle nie jest przyjemna, poprawiła się w myślach elfka. Łomotanie się powtórzyło.
- R’ed! Jesteś tam?
Elfka zaklęła cicho. Tylko Jona’atha teraz brakowało. Dlaczego ten nabijany srebrem łazęga musi się zjawiać zawsze wtedy, gdy nie trzeba?!
- Mam nadzieję Jon, że to coś ważnego. Inaczej obetnę ci uszy – mruknęła w stronę drzwi, na tyle głośno, by stojący za nimi długouch usłyszał. W odpowiedzi usłyszała tylko głośne westchnięcie.
Ubrała się szybko. Zapinała ostatnią klamerkę w swoim aplikowanym toczku, gdy jej wzrok spoczął na skulonej w kącie łóżka postaci. Wielkie szafirowe oczy patrzyły na nią pytająco. R’ed uśmiechnęła się, najszczerzej jak potrafiła, wskazując ruchem głowy na przewieszony przez oparcie krzesła błękitny płaszcz.
- Nie bój się. Będziesz żyć – szepnęła i wymknęła się na zewnątrz.
Jona’ath siedział na balustradzie. Limonkowe oczy bandyty wpatrywały się w nią kpiąco.
- O co chodzi? – warknęła rozeźlona.
- Widzę, że rozgościłaś się już na dobre. Tak sobie myślę, czy były dom imperialnego prefekta jest choć w połowie tak wygodny jak komnaty Ner’eeye Maha…
- Wiesz co Jon, sam się o tym przekonaj, proponuję byś zaczął od sprawdzenia kanałów ściekowych. By było ci łatwiej je zwiedzić osobiście posiekam cię na drobne kosteczki i spuszczę w latrynie, podoba się?
Elf zeskoczył z balustrady, wieczorne słońce zalśniło w srebrnych kolczykach, którymi były nabijane jego uszy, aż po same końce.
- Nie denerwuj się R’ed, tak sądzę, że nie masz na to zresztą czasu.
- A to niby dlaczego? – parsknęła elfka, odgarniając z czoła niesforny kosmyk włosów.
- Bo na dole czeka jeden taki rudzielec w wypucowanej zbroi. Świeci mu się ona, niczym psu jajca na wiosnę. Na kilometr śmierdzi od niego gwardią przyboczną cwela z Lumierre.
- Strażnik Gaju tutaj?! Czego ten bucowaty Darquin znowu ode mnie chce?!
Grabieżczyni dopięła pochwę z sejmitarem do pasa, starczył jej jeden zwinny krok, by znaleźć się na balustradzie, jeden niewinny ruch, podwójne salto, by wylądować na nisko ugiętych nogach piętro niżej. Odgarnęła z czoła niesforny lok i pobiegła w stronę rynku. Jona’ath pokiwał z niedowierzaniem głową i zszedł na dół po schodach. Po prostu.
Po drodze na główny plac do niedawna imperialnego Hakkonu R’edoa przyglądała się jak elfie komanda przystosowują miasteczko dla kolonizatorów, którzy lada dzień powinni nadejść wprost z Nazey.
Długouchy, które jeszcze nie tak dawno podzielone na kompanie bandytów, zbójców, żądlców czy grabieżców siały śmierć, a zniszczenie za pomocą łuków oraz mieczy teraz sprzątali ludzkie sadyby, śmiejąc się przy tym głośno i przekomarzając. Sprzęty o wyraźnie ludzkiej prominencji znoszono na stosy, gdzie płonęły jasnym ogniem, ostawiano tylko to, co miało wartość przekładalną na twardą walutę lub kruszec. Obok jednego takiego stosu dwóch bandytów kłóciło się zażarcie o znaleziony w zbrojowni czarny refleksyjny łuk, który ewidentnie nie mógł być dziełem rąk ludzkich. Przechodząc obok nich zbójca warknął coś w narzeczu drapieżców z Forneyr, podszedł do długouchów, pogroził obnażonym sztyletem i zabrał przedmiot niezgody. Bandyci zareagowali oburzeni, R’edoa musiała interweniować, by nie doszło do niepotrzebnej bójki. Finalnie zdobycz trafiła w ręce starszego wiekiem oraz szarżą zbójcy, który począł głośno powoływać się na swoje prawa do niego wynikające z faktu, że jego komandu dostała się najgorsza robota – palenie trucheł pozostałych po wojskach Hord, co było o tyle krzywdzące, że pozbawiono ich możliwości plądrowania ludzkich domostw.
Po drugiej stronie ulicy dwójka żądlców odwiesiła swe łuki na ścianę, zrzuciła maskujące kapoty i zajęła się przygotowywaniem lotek do strzał. Słońce połyskiwało na rzeźbionych w roślinną ornamentykę gryfach elfiej broni, a skubane gęsi darły się w niebogłosy.
R’edoa zatrzymała się nagle, podążający za nią Jona’ath o mało co nie wpadł na nią.
Przy studni osadzonej na środku rynku stał rudowłosy Strażnik. Lustrował obojętnym wzrokiem krzątających się po okolicy leśnych pobratymców , którzy z pogardą patrzyli na jego wypucowany pancerz i wyniosłą postawę. Szlachetny zdawał się nie zważać ani na to, ani na lecące ze wszech stron docinki. Tak, to oni są od brudnej roboty, a on tylko poleruje pancerz. Tak, to on ma białe, delikatne dłonie, a oni bród za paznokciami. Tylko, że ten wypucowany pancerz zapewnia mu więcej szans na przeżycie, niż skóry, jakimi odziewają się dzikie elfy, a białe dłonie potrafią wyczarować z ognia strzały, które niosły śmierć o wiele pewniej, niż zwykłe groty.
Strażnik poruszył się, jego przepełnione wyczekiwaniem spojrzenie spoczęło na stojącej u wejścia na rynek elfce. R’edoa zatrzepotała rzęsami, szlachciur patrzył się jej bezczelnie w oczy! Dłoń strażnika uniosła się w górę, wypielęgnowane palce zaciskały się na jakimś pergaminie.
Grabieżczyni dała znak Jona’athowi. Drapieżnik uśmiechnął się szeroko i zniknął w bocznej uliczce. Elfka ruszyła powoli w stronę posłańca, mijając długouche komanda jakby były tylko kłębami kolorowego dymu. Zadbała o to, by z każdego jej kroku, każdego ruchu emanowała pogarda. Miało do tego prawo i powody… lepsze, niż reszta podobnych jej leśnych drapieżników.
Zatrzymała się jakiś metr od niego, z skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Prawą nogę nieco wysunęła do przodu, tak aby mogła błyskawicznie sięgnąć po rękojeść sejmitara. Miała do tego prawo i powody… Już raz szlachetni zawiedli, delikatnie mówiąc, jej zaufanie.
Tymczasem Rudy skinął głową w geście powitania, prawica dzierżąca zalakowaną kopertę wysunęła się w stronę R’ed.
Elfka prychnęła niczym kotka, zmięty w kulę kawałek papieru poszybował ponad głową Strażnika, prawa dłoń zawisła niebezpiecznie nad rękojeścią miecza.
Z szmaragdowych oczu posypały się skry.
- Darquin chce mnie aresztować?! – warknęła przez zaciśnięte zęby. Krzątający się pobliżu drapieżcy porzucili swe dotychczasowe zajęcia, odłożony na bok oręż znowu był ściskany przez krzepkie ręce. Jona’ath wychylił się zza ratuszowej wieży, wydając rozkazy za pomocą gestów. Otaczające rynek dachy zaroiły się szarą ćmą elfów.
Rudy pokręcił z dezaprobatą głową. W tym samym momencie na główny plac Hakkonu wmaszerowała kolumna odzianych w czerwonawe zbroje Strażników pod sztandarami Lumierre. Zbita ciżba leśnych drapieżników nie zagradzała im przejścia, po pierwsze ogniste strzały na napiętych cięciwach nazbyt błyszczały, a po wtóre R’edoa nie wydała jeszcze rozkazu. Tymczasem powietrze na rynkiem gęstniało coraz bardziej.
- Nie pozwolę się aresztować jakimś jajogłowym dupkom, nie jestem winna żadnej z bzdur, które wypisano na tej płachcie papieru! Rozumiesz, wypacykowany bucu? Wracaj do Darquina i powiedz mu, że jeśli chce mnie mieć, niech sam tutaj przyjdzie, a tymi oskarżeniami to może sobie co najwyżej tyłek podetrzeć!
Sejmitar wyskoczył z pochwy, Jona’ath napiął łuk i wymierzył w najbliżej stojącego szlachcica, reszta drapieżców uczyniła to samo, w odpowiedzi kolumna Strażników zbiła się w krąg, tak by ochraniać sobie plecy. Każda z ognistych strzał miała już swój cel.
Rudzielec uśmiechnął się spokojnie i skinął dłonią na swych podwładnych. Łucznicy z wahaniem opuścili broń, wiatr wiejący od strony Cmentarnych Równin wzmagał się, widać to było po targanym na wszystkie strony sztandarze.
- Wykonujemy tylko rozkazy, pani. Przemoc jest niepotrzebna.
Ostrze sejmitara poszybowało w stronę twarzy Rudzielca i zatrzymało się o milimetr od malującego się na niej opanowania.
- Nie pójdę z wami, nie potrafisz tego zrozumieć? Ja mam tu do wypełnienie misję od Illumielle, głęboko w lesie mam pretensje Darquina i reszty szlachciurów.
- Wybacz pani, ale żadnego z nas to nie interesuje… - odparł Strażnik Gaju, nie zważając na drgający tuż przed jego oczyma miecz.
- Co mnie to obchodzi? Czy ja się wyrażam niejasno? Odmawiam podporządkowaniu się temu niedorzecznemu zarządzeniu. Jeśli ma Darquin do mnie jakieś „ale”, to niech mi to powie wprost w oczy, miast wysyłać swoich pachołków.
Sejmitar oddalił się od twarzy szlachetnego, po to by zniknąć w mrocznym wnętrzu pochwy.
- Otrzymaliśmy rozkaz, który wykonamy, choćby wbrew twej woli, pani… - wytatuowane na czole szlachcica słońce rozbłysło mętnym światłem.
- Spróbujcie więc – mruknęła R’edoa. Płatki zgrabnego noska rozszerzyły się, kształtna pierś uniosła potężnym haustem powietrza, drżące palce elfki zawisły nad rękojeścią dopiero co schowanego miecza.
Spokojne spojrzenie Rudowłosego siłowało się przez dość sporą chwilę z krzeszącymi skry szmaragdowymi oczami R’ed. Porywisty wiatr zawiewał na nich tumany kurzu, targał czarnymi kosmykami włosów elfki, szarpał skrzący się kwarcowymi okruchami płaszcz szlachcica.
Strażnik postanowił przełamać ten impas, ale ku swojemu nieszczęściu zawahał się. Elfka nie popełniła tego samego błędu, ta jedna sekunda całkowicie jej wystarczyła.
Sejmitar zgrzytnął o skuwkę pochwy, świst lekkiego ostrza rozdarł powietrze, krzesząc długi, cichy jęk. Rudy z przerażeniem patrzył na leżącą w kurzu dłoń, której wypielęgnowane palce dopiero co sięgały po rękojeść rapiera. Jego dłoń!
R’edoa wykonała jeszcze jeden krótki, oszczędny ruch. Nim ciało posłańca pobiegło na spotkanie ziemi, nim z rozpłatanej szyi zdążyła buchnąć fontanna posoki Jona’ath posłał w stronę pierwszego z brzegu Strażnika zaopatrzoną w szare lotki strzałę. Dwójka szlachetnych elfów niemal jednocześnie runęła w zakurzone objęcia śmierci.
Potem niebo zostało zasnute gradem czarnych strzał, z rzadka tylko rozjaśnił je błysk ognistego pocisku.
Grabieżczyni uskoczywszy w bok poczęła krzyczeć, nikt na nią jednak nie zważał, nikt nie słyszał lub nie chciał usłyszeć, wzajemna pogarda znalazła przełożenie na język śmierci. Tymczasem elfka dopadła stojącego opodal bandytę, który właśnie napinał cięciwę, wyrwała mu z ręki łuk, coś tłumaczyła, wskazywała na topniejących w oczach Strażników. Patrzył na nią, nie bardzo rozumiejąc, nagle upadł na ziemię. Plecy drapieżcy zajęły się ogniem od magicznej strzały.
Wreszcie Jona’ath zauważył jej rozpaczliwe gesty, zadął w róg. Dźwięki zwalnianych cięciw i okrzyków umierających ustały, zapanowała przepełniona zgrozą cisza. R’ed zagryzała dolną wargę.
Na środku rynku piętrzył się stos trupów odzianych w błyszczące zbroje.
Nie o to jej chodziło…
- Pochowajcie ich… Jona’ath… Zamaskuj to… Nikt nie może puścić pary z gęby, rozumiesz?... – szepnęła. Adiutant z milczeniem wpatrywał się w trupią bladość, jaka spowiła oblicze grabieżczyni.
Gaderic pogładził miedzianą brodę.
- No – mruknął – nie myśl sobie dobra kobieto, że my jacyś rasiści, my tam nic do ludzi nie mamy… ale niestety oni tak – wskazał kciukiem na stojących za nim elfów. Było mu naprawdę nie w smak, że tym razem trzeba będzie zabić bezbronną niewiastę. Co niby chłopka była winna, że głód w okolicy wygnał ją do lasu po grzyby, jagody i korzonki?! Nie odzywał się, gdy Ariee’n ze swoimi drapieżnikami wieszała pojedynczych wieśniaków przyłapanych w lesie, drwali, dziadów wędrownych. Nie odpowiadało to krasnoludowi, ale rozumiał, że tak trzeba, że wymaga tego sytuacja, aby ich posępny korowód nie został wyśledzony. Od kilku dni tułali się po najgęstszych puszczach, przez bagna i ugory, na których nie powinna stanąć noga żadnego z ludzi, a mimo to cięgiem natykali się na nich… Na niewinnych niczemu chłopów, których zagnały w te zapomniane przez bogów ostępy elfie mordy, głód i wojna. Niemniej każdy z nich mógł donieść o nich jednemu z krążących po okolicach patroli, a na to sobie pozwolić nie mogli. Nauczka, jakiej udzielili oddziałom inkwizycji nie opodal Nuttariya na pewno nie poszła w las, jeśli na nich polowali, a polowali z całą pewnością, to robili to w sposób przemyślany, pod właściwym dowództwem, w odpowiedniej liczbie… Krasnolud dodatkowo wiedział coś, czego nie wiedzieli jego długousi towarzysze, pakunek, jaki wieźli na swoim wozie synowie Wotana gwarantował, że Imperium nie zrezygnuje nigdy z pościgu za nimi, a już na pewno nie sztandary Państwa Kościelnego.
Chłopka wodziła nieprzytomnym wzrokiem po otaczających ją półkręgiem postaciach. Brudne, jakby okopcone dymem, ręce miętosiły rąbek potarganej spódnicy, zsunięta z głowy chustka odsłaniała szopę nadpalonych włosów. Zdawało się, że kobieta jest jakaś obłąkana.
Lerien splunął na ziemię.
- Powieśmy ją, tak jak pozostałych.
Krasnoludy popatrzyły po sobie zakłopotane, Gaderic przewrócił oczami. W Siniskälku za choćby powiedzenie czegoś takiego zaraz by krasnoludowi brodę toporem odchlastali tuż przy nosie i kopnęli w rzyć, a i to w najlepszym wypadku. Po prostu zabijanie kobiet, w dodatku nie mających choćby szpilki do włosów do obrony, nie mieściło się w światopoglądzie potomków Wotana.
- Och, zamknij się – mruknęła Ariee’n, lustrując krytycznym wzrokiem paznokcie. Były połamane i brudne.
Rudobrody odchrząknął.
- Możliwe, że puścimy cię wolno, ba, możliwe, że w jednym kawałku – tutaj począł zezować na elfkę, która tylko pokiwała przecząco głową – W każdym razie masz szansę… O ile będziesz w stanie powiedzieć nam coś ciekawego… Na przykład, czy po okolicach nie kręcą się Imperialni, jak tam wygląda sytuacja na traktach wiodących w stronę Czarnej Puszczy… Wiesz cokolwiek, na ten temat? Widziałaś zbrojnych? Inkwizycję?...
Kobieta otworzyła szeroko oczy, brązowe źrenice świdrowały zakłopotane oblicze krasnoluda, spękane wargi poruszały się, jakby wieśniaczka chciała coś powiedzieć.
Gaderic potoczył po elfach wyczekującym wzrokiem.
- Dobra kobieto, mówże na Wotana cokolwiek! Ręczę ci, że włos ci z głowy nie spadnie, nie z krasnoludzkiej ręki… Wiesz-li coś o inkwizycyjnych oddziałach?
Wieśniaczka na dźwięk słowa „inkwizycja” jęknęła głucho, z brązowe źrenice poczęły toczyć krynice łez pomieszanych z trwogą, na widok której rudobrody zaniemówił, poruszające się dotąd bezgłośnie usta poczęły poprzez szloch opowiadać. Elfy wraz z potomkami Wotana stali w milczeniu, starając się wychwycić spośród spazmów, jęków, a płaczu pojedyncze słowa, które poskładane do kupy zarysowywały obraz, którego nikt z nich nie chciał oglądać.
Martwą ciszę nocy rozbił dźwięk tłuczonego szkła.
Zataczająca się środkiem gościńca wiodącego wprost do miasteczka Nuttariya postać kopnęła resztki butelczyny po jakimś tanim sikaczu. Pijak wielce niekontent, że więcej alkoholu nie posiada zatoczył się niemrawo w stronę przydrożnego rowu, gdzie stanąwszy w rozkroku szerokim, a chwiejnym ściągnął zgrzebne portki i ująwszy interes spracowanymi dłońmi począł podziwiać nocne niebo, upstrzone wszelakimi konstelacjami gwiezdnymi. A przyznać trzeba, że akurat tego wieczoru gwiazdy mrugały do amatora piwa wyjątkowo pięknie, zatem nic dziwnego, że ten pomny na fakt stacjonowania w pobliskim grodzie oddziału inkwizytorskiego , począł męczyć stosowną pieśń:
Miała morwa kałamarz,
A inkwizytor pióro,
Poszli za koszary,
Zrobili se biuro!
Pijak odchrząknął, westchnął szczęśliwy, że go już tak nie ciśnie i podjął pieśń na nowo, jakby czystszym głosem, popisując się przed samym sobą zdolnościami improwizatorskimi:
W Nuttariya na rozstajach
Powiesił się inkwizytor Alemon na jajach,
Powiesił się tak paskudnie,
Lewym jajem na południe…
A druh jego, Fiodor,
Odkrywszy, że morwie cycki rosną,
Począł ją badać,
Zeznała, że będzie dawać wiosną!
Zajedno nikogo tak nie żal
Jako inkwizytora Nickolaya,
Odcedzał ciul kapustę,
I sparzył se jaja…
Nabierał ów śpiewak w płuca kolejnej porcji powietrza, by móc ciągnąć dalej swój pean na cześć sług pokornych Wszechojca, gdy wtem do jego uszu doleciał jakby z oddali tętent kopyt…
Alemon smagnął rumaka lejcami. Potargane poły inkwizytorskiego płaszcza powiewały za nim, niczym nietoperze skrzydła, morgenstern zatknięty w pustą pochwę miecza obijał się o bok konia, trzymany na resztkach rapci. Nawet nie zauważył stojącego na poboczu chłopa, którego o mało co nie stratował.
Przeleciał przez uśpione ulice miasteczka niczym upiór jakiś, podkute kopyta krzesały skry na krzywym bruku, ich stukot wywabiał z pozamykanych domostw rozespane twarze, które to pojawiały się, to znikały w wąskich oknach.
Wreszcie inkwizytor dopadł bram fortu, zeskoczył z konia, ciężka kołatka zastukała gwałtownie, wywołując z wieżyczki odcinającą się na tle nocnego nieba postać strażnika. Zazgrzytały łańcuchy, jęknęły zawiasy, wrota nie zdążyły na dobre rozchylić swych skrzydeł, a kroki Alemona już zanikały na wewnętrznym dziedzińcu zameczku.
Siła, z jaką inkwizytor trzasnął drzwiami od swojej prywatnej kwatery sprawiła, że tynk posypał się z sufitu. Sługa Wszechojca nie zważając na to, ani na swe sfatygowane ubranie runął krzyżem przed wiszącym na ścianie znaku swego boga, usta jego poczęły się poruszać w gorącej modlitwie…
Iskilatt d’Ezen zmarszczył brwi.
Diakon Czerna spojrzał niepewnie na swego przełożonego, kiedy Wielki Inkwizytor marszczył brwi znaczyło to, iż gdzieś musi zapłonąć stos, na którym winna zaskwierczeć wraża dusza heretyka. Gorzej, gdy nie było pod ręką żadnego potępionego, wówczas Iskillat lubił oczyszczać w ogniu kogo popadnie, choćby swych najbliższych współpracowników przynoszących mu złe nowiny.
- Elfy i Klany! - syknął d’Ezen zaciskając pięść.
- Krasnoludowie!... Mali, podli zdrajcy… Hipokryci!… - kontynuował – Diakonie, chcę mieć tych świętokradców żywych, tutaj albo w każdym innym miejscu, gdzie sięga ręka Kościoła. Co z Kannem i Gimrem?
- Są w drodze, wyruszyli jeszcze przed nieudaną wyprawą inkwizytora Alemona… Podjazdy zostały zgodnie z ich rozkazem, a życzeniem waszej miłości rozesłane, wojska Imperium także zawiadomiono, wszystkie możliwe trakty, leśne dukty, puszcze, bagna, zostały objęte mieszanymi patrolami, na granicy na świętokradców czekają już oddziały naszego Kościoła… Choćby kluczyli po największych ostępach nie przedrą się, ani do ziem nieumarłych, ani tym bardziej elfich.
Wieli Inkwizytor wskazał na alkmaarski skaner.
- Co z tym?
Czerna pokręcił przecząco głową. Od kilku godzin bezskutecznie próbował namierzyć magiczny pogłos, jaki winien otaczać świętokradców.
- Muszą kryć się po lasach, możliwe, że w ziemnych norach… Gęste listowie i ziemia potrafi zagłuszyć echo, nie radzi sobie z nim ów trupi artefakt, nasza magia eksploracyjna także jest bezsilna…
- A jeśli użyto Sanctuera Demeior?
Sekretarz potrzasnął naznaczoną tonsurą głową.
- Skaner wykryłby demoniczne zaklęcie jako pogłos piekielnej magii.
- Hmm… Musimy pokładać wiarę w Wszechojca. Fakt udziału w tej zbrodni krasnoludów martwi mnie. Y’atta Halli przysięgała, że żaden z jej poddanych nie będzie wspierał elfów. Zatem to zdrada? Czy może jacyś odszczepieńcy? Działali z czyjegoś zlecenia? Mówcie, co myślicie, bracie. Jeśli Klany ważyły się zerwać stosunki z Imperium i to w taki sposób… Wolę o tym nie myśleć.
Opuszki wypielęgnowanych palców sługi bożego zabębniły z niecierpliwością po blacie sekretarzyka. Czerna długo się zastanawiał nad odpowiedzią.
- Przypomnę tylko, wasza świątobliwość, że krasnale już raz odważyły się na podobne przestępstwo, było to podczas początkowej fazy pochodu Uthera, jeden z Mędrców, któryś z Grunebergów łudząc się, iż święta krew zapewni mu nieśmiertelność…
- A tak, pamiętam. Gruneberg mówisz?...
Iskillat popatrzył gdzieś w bok, ponad głowę swego kancelisty, gdzie błyszczał w żółtym świetle świec kruszcowy znak Wszechojca. Mroczne cienie tańczyły po załamaniach drogiego wszystkim wiernym Imperialistą symbolu.
- Sprawdź co się z tym klanem dzieje, kto tam jest u nich starostą, kto Mędrcem, zbadajcie wszystko. Pracownie, laboratoria, operacje finansowe, nieruchomości… Weź najlepszych analityków, jacy tylko są wolni w Kongregacji Wiary. Hmmm. Gruneberg… To dobry ślad na początek. Mam nadzieję, że ojcowie odezwą się wkrótce z dobrymi wieściami. Informuj mnie na bieżąco, diakonie.
„Prawa ręka patriarchy Palhátara V” zatknęła na inkwizytorskiej głowie wysoką czapkę przyozdobioną pękiem kruczych piór. Iskillat d’Ezen wyszedł bezszelestnie z kancelarii.
Inkwizytor przytrzymał trójgraniasty kapelusz, porywisty wiatr nieustannie nim szarpał, nie dając pokornemu słudze Wszechojca spokoju. Ani chybi musiały być to heretyckie sztuczki… Jeszcze jeden dowód na to, iż słusznie czynił dając możliwość żyjącym tu grzesznikom wymazania swych wszetecznych uczynków przed majestatem inkwizycji.
Spędzony przed dom sołtysa tłumek wieśniaków patrzył ponuro na świtę bożego sędziego, sędziwy zasadźca wioski dreptał nerwowo w miejscu, oczekując słów bożego namiestnika.
Wiatr wreszcie zatryumfował, czerwony kapelusz uleciał gdzieś w przestworza, niesiony zimnym prądem powietrza. Inkwizytor z zrezygnowaniem pokręcił gołą głową.
- Cieszy mnie, iż całe sioło raczyło się stawić na mą prośbę – rozpoczął tyradę. Siwy koń, na którym siedział wstrząsnął łbem i począł skubać trawę. Krnąbrne wietrzysko szarpało teraz płomiennym sztandarem inkwizycji.
- Jego świątobliwość, Palhátar V, nadał mi zakonne imię błogosławionego Gimra, takie jest me miano przed obliczem Wszechojca. Wobec was noszę inne, może i bardziej znane w granicach naszego świętego Imperium, powinno się obić o wasze uszy… Bo w końcu jesteście lojalnymi poddanymi łaskawie nam panującego cesarza Emry’ego i patriarchy, czyż nie? – popatrzył surowo na zebranych. Chłopi coś tam odmruknęli pod nosem, niby to twierdząco, zezując jednocześnie na swego sołtysa, który jako ich przedstawiciel oraz starszy gorączkowo potakiwał słowom sędziego.
- Cieszy mnie zatem, że trafiłem do swoich i nie pomyliłem się. Wszechojciec wam pobłogosławi za gościnę udzieloną jego, a zarazem waszemu słudze, Vogelowi Harap Serapelowi, inkwizytorowi na usługach Państwa Kościelnego oraz całego Imperium.
Ludzie wlepili w siedzącego na siwku mężczyznę i zgromadzonych wokół niego zbrojnych swe przerażone oczy, jakże by mogli o nim nie słyszeć, o Krwawym Ptaku, Czyśćcu, Żagwi! Człowieku, o którym powiadano, że w jego żyłach płynęła nieludzka krew, człowieku, który oddychał, jadł i pił słowem zapisanym w Świętym Piśmie! Wreszcie człowieku mającym na swym sumieniu życie setek, jeśli nie tysięcy heretyków, zamienione w popiół, a dym, który jako jeden z nielicznych nie poszedł za omamionym przez demony hrabią Crowleyem, stojąc wiernie w godzinie próby przy patriarsze.
Teraz ów człowiek… nie! Inkwizytor, boży sędzia, nie jakiś zwykły mężczyzna, był w ich wiosce, był po coś… Na Wszechojca, po co?!
Vogel wyprostował się w kulbace, prawa ręka odrzuciła połę karmazynowego kaftana ukazując skrzącą się w słońcu głownię interceptora.
- Od blisko dwóch dni tropię świętokradców, którzy podnieśli swe dłonie na boskie tabu, dłonie utytłane krwią wiernych Wszechojca. Dłonie elfów. Czy widział ktoś z was dobrzy ludzie elfy w pobliżu? Może przemykali którymś z traktów, leśnych duktów? Może ktoś z was zauważył, usłyszał błądzące po imperialnych puszczach, bagnach, ugorach przeklęte postacie? Mówcie!
Nikt nawet się słowem nie zająknął, przerażenie malowało się na prostych, a szczerych twarzach chłopstwa.
- Milczycie? Mam uznać, że możecie sprzyjać przeklętym zdrajcą i przeprowadzić dochodzenie?
Tłum zaszemrał trwożliwie, sołtys upadł na kolana przed dostojnym inkwizytorem, załamując na zapadłej piersi kościste dłonie.
- My lud prosty, lojalny! My pokorne chłopy jaśnie cesarza i patriarchy! My na oczy długouchów nie widzieli od czasu, jak rozejm zapanował, jak poszły w las drapieżcy! Dyć my tą wioskę z popiołów podnieśli nie dalej jak miesiąc temu! Daruj złoty panie, my nic nie wiemy, nikt tu z tym ścierwem, tfu! a niechże go Wszechojciec wygniecie, się nie zadaje!
- Prawda, jasny panie, my pobożni, my wierni! Nam nie po drodze z mordercami krewnych naszych! – ozwały się głosy z tłumu.
Vogel pokiwał głową z rozczarowaniem.
- Nic nie wiecie.
- Nic, jaśnie inkwizytorze! – zakrzyknął zasadźca.
- I elfów nie znacie… komand drapieżników, co to po całym Apendanie grabią, palą, mordują, nie żywicie…
- Nie, nie!
Boży sędzia spojrzał na swego porucznika. Odziany w szkarłat zbrojny skinął niezauważalnie głową, wieś była już otoczona.
- To dlaczego zdaje mi się, że łżecie? Stoi ta wasza wioska w szczerym lesie, po którym pełno komand grasuje, karawana żadna, czy mniejszy podjazd spokojnie nie przejedzie po okolicy, a wy mówicie, że elfów nie znacie, nie żywicie… Ano się okaże. Przeszukać.
Zbrojni natarli spisami na skłębioną ciżbę ludzką, z której ozwały się okrzyki trwożliwe i lamenty, najemnicy w służbie inkwizycji poczęli wywarzać drzwi domostw w poszukiwaniu dowodów. Vogel Serapel tymczasem modlił się cicho.
Inkwizytor wziął do ręki miedziany, dość prymitywnie wykonany naszyjnik.
- Skąd to u was?
Milczenie.
Boży sędzia westchnął ciężko i rozsiadł się wygodniej na przyniesionym mu zydlu. Przed nim piętrzyła się kupa tandetnej biżuterii, zdezelowanego oręża długouchej roboty, jakieś kawałki pancerzy, zarówno imperialnych, jak i elfich.
- Nie znacie elfów, tak? A te elfie cacuszka? Te noże? Miecz zdarty z imperialnego oficera?! Skąd to macie, z nieba spadło?! Skąd w wiosce odbudowanej przed miesiącem tyle dobra?!
Milczenie. Strach. Wokół śmierdziało strachem.
A może to stos już tak śmierdział?...
- Oni nas zmusili… - jęknął sołtys. Reszta wioski szlochała, patrząc to w ziemie, to w wymierzone w nich ostrza spis.
- Czyżby? Tak was zmuszali, że aż wam pozostawiali drobne upominki, co by wam źle nie było w lesie, co? Zaiste, napotykaliśmy wioski, w których płakali nad zaginionymi drwalami, grzybiarzami, jagodziarzami co to po puszczy poginęli, na moje strzałami drapieżców przeszyci. U was jakoś nikt się o tym nie zająknął, za to dobra elfiego i pokradzionego przez drapieżców dość! Ta biżuteria… tym płacą tutejszym ladacznicą? Znam ja was, żmije, jaszczurki! Zdrajcy Wszechojca i Imperium!
Vogel wstał gwałtownie z zydla, interceptor wskoczył błyskawicznie do prawicy, suchy żwir zachrzęścił pod butami sługi Wszechojca.
- Ty pierwszy z nich poniesiesz karę, bowiem czuwać miałeś nad nimi, a jak pasterz przewrotny w paszczę wilka pozwoliłeś im wejść – powiedział spokojnym głosem, unosząc inkwizytorską maczugę nad głową sołtysa.
Wtem z tłumu rozległo się przepełnione rozpaczą kobiece wołanie.
- Oszczędź, jasny panie! Mąż mój nic winien!... Oni grozili, że nas pomordują, co my mogli zrobić… Oszczędź! Widziałam ja ponurą karawanę, widziałam! Dziś, gdy świtało po chrust pobiegłam w las, daleko… daleko panie jasny, do źródła świętego, tam konie poili… Jak zobaczyłam, tak uciekłam, bo oni nikogo na swym terenie żywego nie zostawiają… My biedni…
Piwne oczy inkwizytora wypełniły się smutkiem.
- Jak daleko, czy potrafisz określić ów las?
Kobieta zaszlochała ciężko.
- My go zwiemy Umrzykowym Borem, tam ghule, zmory po nocy grasują…
- To nadgranicze, jaśniepanie, tamtędy można przemknąć się obok ziem Mortis do Czarnej Puszczy – szepnął Vogelowi na ucho porucznik.
Interceptor wskoczył z powrotem do pochwy.
- Jako, że może dzięki tej kobiecie uda nam się ująć świętokradców, przeto znajdziecie łaskę u Wszechojca, a pokuta wasza będzie lekka.. Zaprawdę bowiem napisano, że jedna sprawiedliwa cierpienia reszcie grzeszników odejmie… - odezwał się boży sędzia głosem cichym, przepełnionym bólem jakimś dziwnym.
Porucznik natomiast spijał chciwie słowa z ust swego przełożonego, trafnie zresztą je interpretując.
Airee’n wykonała jeden delikatny ruch sejmitarem, kobieta, której strach i krwawe wspomnienia pomieszały zmysły padła bez ruchu w mokrą ziemię.
Gaderic nie odezwał się ani słowem.
- Na Wotana… - szepnął Bragi.
- Nie mogę uwierzyć, że… - zaczął rudobrody, ale elfka przerwała mu.
- Tak to jest jak się zwącha za bardzo z ludźmi, w oczęta im patrzyliście, towary wymienialiście, a nie przyszło wam do głowy spojrzeć co też się tam u nich dzieje za plecami. Ciągle nie jesteś przekonany do naszej, elfiej, sprawy, Gaderic? – syknęła z satysfakcja, wycierając zakrwawione ostrze o płaszcz. Krasnolud gryzł wąsy.
- Nie mogę w to uwierzyć, to jakieś szaleństwo…
Airee’n stanęła w rozkroku, krzyżując ręce na piersiach. Twarz wykrzywił jej złośliwy uśmiech.
- W co nie możesz uwierzyć? W przebieg pokuty wykonanej przez kościelne służby? Na Galleana, brodaczu, ta baba mówiła prawdę! Ja sama widziałam setki razy jak działa w praktyce to ich „wybaczanie”! Oni naprawdę zamknęli wszystkich wieśniaków w chałupach, które potem podpalili! Cała chędożona wiocha poszła z dymem. Caluteńka, wraz z mieszkańcami. Wyobraź sobie to skwierczące mięsko…
- Przestań – odparł twardo krasnolud patrząc elfce prosto w oczy – Jesteście siebie warci, wy i ludzie, wyżynacie się jak prosiaki, nie patrząc, czy pod ostrzem macie pobratymca, czy nie. Chędoży mnie to, a tfu! – splunął na ziemię. Bragi i reszta ładowali się już na wozy.
- Przeoczyliście tą chłopkę w lesie, nie… zneutralizowaliście jej, teraz inkwizycja zrobi obławę, daje w zastaw mój topór… Morwy francowate obejdą nas od północy i spróbują przyskrzynić na granicy, tak, by nie włazić umrzykom w paradę… Pewnie dupną w nas z parę razy skanerem, bo ileż można się ukrywać w ziemiankach… Wiedzą gdzie idziemy. Airee’n. Bierzcie dupska w troki, zapieprzamy ile sił w stronę Czarnej Puszczy, zanim Imperialni nas dopadną.
Elfka nie odezwała się ani słowem, wiedziała, że syn Wotana ma rację. Lerien i reszta sposobiła się do szybkiego marszu, jeden z krasnoludów okładał już batem zmęczone kobyły.
Gdzieś w oddali przetoczył się po nieboskłonie jakiś dźwięk.
Coś jakby grzmot.
A może inkwizycja?...
- Cichajcie! Słyszycie to?
- Co niby? Ot grzmi na polu! Burza!
- To nie grzmoty, cosik faktycznie dudni…
- W drzwi by kto walił? Przecie nikt nie zamykał…
- A wiadomo to? Hej, karczmarzu!
- Czego waszeć kcesz?
- Drzwi zawarliście? Chyba ktoś na zewnątrz stoi, pięścią uderza!
- A skąd… Weles, leć no sprawdź!
Weles, pachołek zajezdny, w try miga zerwał się znad naprawianej przy palenisku uprzęży i przeciąwszy na wskroś rzucane przez kaganki plamy światła przykleił się do maleńkiego okienka.
- Wszechłojce, ale noc… Ćma okrutna…
- Kazałem ci na podwórzec zajrzeć, a nie pysk do okienka kleić!
- Ano… - odmruknął Weles kręcąc głową w oknie niby fryga. Ani mu się widziało nos za drzwi wystawiać, gdzie ciemność pospołu kotłowała się z zawieruchą.
- Iiii! – zakrzyknął wreszcie wesoło odwracając pucułowatą twarz w stronę karczmarza – Wiater okiennicę zerwał, ona tak trzaska o futrynę!
Przycupnięci przy palenisku zajezdnicy spojrzeli po sobie, pokiwali głowami. Ten i ów ukradkiem odetchnął głębiej, ten i ów przechylił szybko ociekający pianą kubek, wlał całą zawartość do gardła. Żyli dość długo na Pograniczu, by wiedzieć, że noce takie jak ta rzadko przynosiły gościa, który przedkładał by strawę i ciepło nad krew i złoto. Zwłaszcza teraz, gdy Mortis co rusz podnosiła umrzyków z Cmentarnych Równin przeciwko prącym od południa długouchom.
- Boś kiepsko zawarł! – warknął na to gospodarz znad rozłożonej na ladzie księgi rachunkowej, choć i jemu lżej się jakoś na duszy zrobiło.
- Nieprawda! – zaperzył się chłopak – Dobrze zawarłem! Ale dunie tak, jakby świat cały miało zdmuchnąć! Zawodzi wiater, kiejby sama Mortis w nim siedziała… Wszechłojce, ale bije piorunami…
Weles na powrót przykleił się do świńskiego pęcherza, gdzie chciwie chłonął widok bijących na zewnątrz piorunów i błyskawic. Ot jedna z niewielu rozrywek, jakiej mógł zażywać u karczmarza Gwózdka, który taką już miał naturę, że czas wolny tylko wtedy poważał, gdy spędzony był pożytecznie. To znaczy na robocie. Choć z drugiej strony trzeba było Gwózdkowi oddać sprawiedliwość. Raz do roku, z okazji marzanny, zabierał otroka do zamku, gdzie huczny festyn się odbywał i fajerwerki nawet puszczali. Tylko gdzie tam zamkowym fajerwerkom do dzikiej kawalkady błyskawic, która właśnie odbywała się na niebie…
Wtem pachołek krzyknął dziko, odskoczył od okienka, potknął o zydel, wyciągnął jak długi na usłanej sianem podłodze. Zajezdnicy jak jeden mąż zerwali się z rozstawionych wokół paleniska ław, zerwał się też karczmarz. Trącona ręką księga rachunkowa zsunęła się
z lady, pacnęła głucho o podłogę.
Weles na czworakach, niczym pies, rzucił się w stronę Gwózdka, uczepił się brudnymi paluchami kontuaru, wstał z trudem czując jak mięknie w kolanach. Pucułowata twarz była blada, jakby ją wapnem pociągnięto, ręką drżącą niczym w febrze wskazywał na drzwi.
- Um… um… umrzyki idą!
Kilku zajezdników natychmiast rzuciło się w stronę drzwi w poszukiwaniu rygla, kilku pobiegło na pięterko, do pokoi. Dwóch, z obnażonymi mieczami, przykleiło się do okienek by lustrować podwórzec oświetlany od czasu do czasu trupim blaskiem błyskawic.
Karczmarz najsampierw złapał otroka za koszulę, walnął parę razy w gębę, widząc, że ten aż zatknął się, taka panika go dopadła. Dopiero potem rzucił się w stronę drzwi.
- To nie umrzyki!
- To kto, długouchy?!
Miast zajezdników odpowiedziało podwórze, niby morze podczas sztormu rozhukane kakofonią uderzających o kocie łby kopyt, pobrzękiwaniem oręża i zbroic, ludzkimi głosami wykrzykującymi niezrozumiałe rozkazy. Upiorna uwertura wygrywana przez wicher i burzę zdawała się ustępować polu nowej melodii, kto wie, czy nie sroższej.
Na drewnianym tarasie załomotały ciężkie buciory, ktoś uderzył pięścią w drzwi, raz, dwa, trzy razy. Nie czekał na zaproszenie. Wrota z ledwo ociosanej dębiny otwarły się energicznie do środka, o mało nie uderzając w stojących przy nich zajezdników. Pierwsze do zajazdu wpadły krople deszczu i wicher, zdawałoby się awangarda tego, kto za nimi wkroczył.
Mężczyzna był wysoki, postawny. Spod okrągłej, wysokiej czapki przyozdobionej pękiem zwisających teraz smętnie piór patrzył na karczmarza i zgromadzonych w środku zajezdników podejrzliwym wzrokiem. Lustrował wnętrze gospody i jego gości dobrą chwilę, wreszcie dał znak stojącym za nim rękodajnym, odsunął się nieco od wejścia. Żołdacy wkroczyli do środka w zwartym szyku, siejąc wokół krople deszczu, grudki błota. Ani się kto obejrzał jak obstawili wszystkie wyjścia łącznie z schodkami prowadzącymi na galeryjkę. Jeden z nich, wnosząc po bogatym przyodziewku oficer jakiś, rozejrzał się bystro, skinął na karczmarza. Gwózdek przełknął ślinę, zbliżył się do mężczyzny, od którego akurat jakiś sługa zabierał ociekający wodą sobolowy płaszcz i krągłą czapkę.
- Niech będzie pochwalony Wszechojciec, obrońca i opoka Imperium – powiedział cicho patrząc gdzieś ponad głową karczmarza. Na niemrawe odpowiedzi Gwózdka
i najezdników zdawał się nie zwracać uwagi.
- Nazywam się Vogel Harap Serapel, dla mych braci w wierze błogosławiony Grim. Jestem inkwizytorem. Statuty króla Emry’ego z Abriessel uprawniają przedstawicieli władzy do żądania w każdym prywatnym lokalu wiktu i opierunku w celu realizacji zadań tyczących się wiary i kraju. Niniejszym żądanie to przedstawiam. Do ciebie mówię, dobry człowieku.
Ostatnie słowa prawie wyszeptał. Karczmarz, spocony jak mysz, przetarł wielką jak bochen dłonią kark, popatrzył z ukosa na skulonego w kącie Welesa, na zbitych w ciasną gromadę najezdników, na płaskie, wyprane z emocji twarze żołnierstwa.
- Usłużę, jako każe prawo... Wraz stajnię pachołek otworzy… Obroku koniom uszykuje, ten tego…
- Alkierz masz tutaj? Izbę osobną?
- Oczywiście! Zaraz waszej miłości pokażę!... – zatknął się Gwózdek.
- Jeśli tak, to radzi będziemy spożyć tam skromny posiłek. Skromność, pragnę zauważyć, nie wyklucza wina. Dobrego wina, które najlepiej smakuje, gdy pite jest
w spokoju.
Karczmarz gorliwie pokiwał głową na znak, że aluzję pojął.
- Piętro waszym miłościom też naszykować?
Zajezdnicy, ci, którzy mieli najęte pokoje, zaszemrali na to cichutko pod nosem. Bardzo cichutko i tak, żeby nikt nie zauważył. Znali prawo.
- Nie – odparł po chwili zastanowienia inkwizytor. – Nie zabawimy tu długo. Będę natomiast wdzięczny, jeśli pozwolicie żołnierzom nieco się ogrzać i zjeść. Oczywiście, jeśli znajdzie się nieco kapusty i grochu dla strudzonych sług Wszechojca. Długa droga za nami,
a jeszcze dłuższa przed nami.
- Jak każecie, wasza miłość – skłonił się nisko Gwózdek szukając złym wzrokiem Welesa. Pachołka jednak już w izbie nie było, na jego szczęście zresztą. Wolał uwijać się między końmi, niźli pozwolić, by cała złość i niezadowolenie karczmarza na nim się skrupiły.
A będzie Gwózdek niezadowolony, oj będzie, pomyślał sobie zrzucając z pięterka siano. Dyć to na jego rachunek inkwizycja się w zajeździe kwateruje.
***
Vogel zaczekał, aż karczmarz zamknie za sobą drzwi do alkierza.
- Sprzątnijcie ten bajzel – wskazał brodą na ledwo napoczęty garniec kapusty
i odszpuntowane antałki z winem. Porucznicy, choć głodni jak wilcy, szybko zrobili miejsce na stole. Służyli pod Serapelem nie od wczoraj, znali jego wymagania.
Tymczasem inkwizytor rozłożył mapy, skinął na jednego oficera, by przyświecił kagankiem.
- Jesteśmy w Ostmundzie, jak widzicie dalej już tylko placówki Loceren, Aspis
i Neumarkt. Do granicy mamy niecałe dziesięć mil.
- Pas nadgraniczny jest pilnie strzeżony. To jest wiorsta wypalonej do cna ziemi, co krok wieże strażnicze, zasieki, wartownie. Mysz się nie przeciśnie!
Usta Vogela wykrzywiły się w parodii uśmiechu.
- To jest szkolna wiedza, panie Morhold. Teoretyczna. Praktyka natomiast pokazuje, że nasza granica na styku Cmentarnych Równin i Czarnej Puszczy jest dziurawa jak rzeszoto. Jeszcze przed rebelią były problemy z pełną obsadą wspomnianych przez pana umocnień.
- Za pozwoleniem waszej miłości, heretycy i tak muszą przejść pas nadgraniczny. Po prostu nie mają innej drogi. Wywiad…
- Wywiad już raz nafaszerował nas swoimi doskonałymi informacjami, panie Loewe. Przypominam, że to dzięki tym informacją wichrzyciele i odstępcy wciąż pozostają poza naszym zasięgiem. Dane dotyczące szlaków przerzutowych są nieaktualne i wysoce nieprawdopodobne.
Porucznicy wymienili się spojrzeniami.
- Oni nie kierują się panowie ani w kierunku luki pomiędzy Aspis i Neumarkt, ani tym bardziej nie podążają w stronę Szlaku Morskiego. Będą przeciskać się tutaj, wzdłuż granicy Cmentarnych Równin.
- To pewne, wasza miłość?
Vogel potoczył po oficerach wzorkiem, z którego nie dało się wyczytać niczego. Poza bezgraniczną pewnością siebie.
- Jako Wszechojciec na niebie, panie Loewe. Panie Morhold, wymarsz za pół godziny. Proszę przekazać podoficerom. Nie będę tolerował opóźnień.
Młodszy inkwizytor nawet nie tracił czasu na regulaminowe strzelanie obcasami, za to trzasnął drzwiami od alkierza, aż tynk się posypał z powały. Tymczasem reszta oficerów rzuciła się do zawziętego osuszania antałków, przy okazji co rusz sięgając łyżką po dymiącą kapustę z grochem.
Wielki inkwizytor nie jadł. Starannie zrolował mapę i nasłuchiwał. Burza się wzmagała.
[/code]
_________________
Księżyc świeci, martwiec leci,
Sukieneczką szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach?
Nasz wampirek to smakosz i znawca,
przy tym wcale nie żaden oprawca!
Za ssanie kolacji płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca...
Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok,
Chyba, że honorowy krwiodawca!
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum