- I love this smell! I love this sound! As a napalm in the morning! - zachrypnięty głos, brutalne uderzenia w perkusję i gitarowe struny, ryczały w dziwnej harmonii z rytmem jaki wybijały metaliczne stuknięcia i inne odgłosy towarzyszące pracy mechanika. Muzyka ucichła po charakterystycznym kliknięciu jednego z plastikowych przycisków grającego pudła.
- Musimy zdobyć jakąś inną kasetę bo tej mam już serdecznie dosyć - stłumiony damski głos dobiegał spod podwozia auta. Widać było tylko zgrabne, choć nieco umorusane smarem i pustynnym pyłem nogi, na które naciągnięto dużo zbyt krótkie dżinsowe spodenki.
- Nie marudź młoda tylko rób swoje. Jak szybko stąd nie ruszymy mogą być problemy. - mężczyzna opuścił miejsce kierowcy i rozprostował się dając nieco ulżyć swym zmęczonym przebywaniem przez dłuższy czas w tej samej pozycji kończynom. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, znoszonej i naznaczonej śladami wielu podróży przez pustkowia. Wyjął zmięty i wyblakły czerwony kartonik, z którego wysunął podłużny biały kształt. Odpalił papierosa i wpatrzył się w bezkresne pustkowie za ich plecami. W coraz bardziej bezlitosnym blasku porannego słońca nie było widać nawet śladu pogoni czy jakiegokolwiek podróżnika.
Dziewczyna wyłoniła się spod pojazdu, wyjeżdżając na niewielkim wózku przeznaczonym do pracy w warsztacie. Była ładna, choć jeszcze młodziutka, maksymalnie szesnastoletnia. Duże niebieskie oczy spoglądały na faceta z nieukrywanym wyrzutem a naturalnie lekko zadarty nosek tylko dodawał wyrazowi jej twarzy zadziorności. Nigdy nie wyglądała groźnie chociaż z pewnością się starała. Choćby robiąc sobie tatuaż "XIII" tuż pod lewym okiem czy nosząc kolczyk w nosie i wardze. I całe mnóstwo w uszach. Całości tej dziwnej kompozycji dopełniały jeszcze pomalowane na ostry róż włosy.
- Przecież robię co mogę do cholery... - mruknęła prychając i wjeżdżając ponownie pod samochód - I o jakich problemach mówisz? Psy Wojny? W nocy nieźle nakopaliśmy im do dupy.
- O to właśnie chodzi, głupia... - mężczyzna, któremu towarzyszyła zaciągnął się mocno i po dłuższej chwili wypuścił z płuc chmurę siwego dymu.On reprezentował już dużo odmienną fizjonomię. Był w średnim wieku, może tuż po trzydziestce, ogorzały od słońca o surowych rysach i stalowych oczach. Zarost i niedbała fryzura potęgowały tylko wrażenie, że jest to typ zdecydowanie nieprzyjemny i mrukliwy. Prócz charakterystycznej kurtki, nosił też kapelusz, do którego przymocowane zostały przeróżne drobiazgi. Od karty do gry po awaryjne pociski.
- Koniec! - zakomunikowała nastolatka pojawiając się ponownie i gramoląc się z wózka. Otarła pot z czoła pozostawiając na nim jednocześnie dużą czarną smugę - "Torpedo" będzie zasuwał jak nowy! - poklepała auto otwartą dłonią po boku.
- Ile razy mówiłem ci, żebyś nie nazywała go w ten sposób?
- Daj spokój! Każda fura powinna mieć fajną nazwę, nie? A "Torpedo" brzmi zajebiście. - wyszczerzyła się, podniosła wózek i wcisnęła go do otwartego bagażnika - Przydałoby mi się przebrać. To ubranie śmierdzi jak nieszczęście, do tego cała się uświniłam pod autem. - pociągnęła nosem grzebiąc w gratach.
- Nie ma czasu...
- Nie pieprz Vinnie tylko wsiadaj i nie podglądaj. - cisnęła torbę na ziemię wzbudzając mały tuman kurzu i wyciągała z niej ubrania, które obiektywnie rzecz biorąc wcale nie były w lepszym stanie niż te, które miała na sobie.
- A po co miałbym cie podglądać, smarku? - facet zagasił peta podeszwą i usiadł ponownie w fotelu kierowcy. Patrzył w stronę kanionu jaki musieli jeszcze przebyć w drodze do Cytadeli.
- Jak to po co? Dobrze wiem jak na mnie spoglądasz, Vinnie. Na pewno w swoich fantazjach łapiesz mnie za... - przerwało jej głośne szczekanie psa, który zziajany, merdając ogonem wskoczył do pojazdu i ulokował się z tyłu - Hej Roger. - dziewczyna ze śmiechem usiadła na miejscu pasażera, przebrana w szarą koszulkę i spodenki podobne do tych z wcześniej - Ile ja bym dala za szklankę zimnego hydro... - rozmarzyła się - Gdy dojedziemy do Cytadeli to stawiasz kolejkę.
Potężny silnik Chargera zamruczał nisko a jego koła z chrzęstem zaczęły wolno toczyć się po żwirze i piachu.
Vinc poprawił lusterko wsteczne i ostatni raz zerknął czy za ich plecami nie wyrosły nagle jakieś pojazdy. V-ósemka zaryczała, pył i kurzawa uniosły się za nimi i ruszyli przed siebie.
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Kwadratowa, żółtawa puszka mknęła przez 'ulice' Cytadeli z prędkością zagrażającą życiu i zdrowiu, jednak nikt z krzątających się ludzi nie zdawał się zawracać sobie tym głowy. Każdy miał do zrobienia, naprawianie, przeniesienia... a irytujący bot nie sięgał wyżej niż do pasa, przez co wypatrywanie go było utrudnione. Zwłaszcza że...
Z wizgiem elektrycznych napędów, robot wziął ostry zakręt, uciekając spod nóg mechanika dźwigającego kupę podejrzanego szmelcu i wyrżnął w ścianę. Po chwili błogiej ciszy ze strony denerwującego tworu, koła ruszyły ponownie, cofając po idealnym łuku.
- Nic mi nie jest! - rozległo się z głośniczka, w dobrze znanym i niekoniecznie lubianym tonie. Z bliżej nieznanego powodu syntezator mowy robota działał na nieco za wysokim głosie z nieco zbyt entuzjastyczną nutą, co kreowało nieco irytującą kombinację. Oczywiście, kiedy słyszało się to raz. Powtarzane w nieskończoność, bez żadnej zmiany w intonacji... to już trochę coś innego.
1G-0R, bo takim też numerem sygnowany był robot, nie zdawał się jednak zauważać takich drobnostek - jak nieomal wszystkiego co było poza jego podstawową zdolnością pojmowania. Która to potrafiła być bardzo ograniczona, co pokazywał przykład jego desygnaty właśnie. Napis nie był bowiem oryginalny, pierwotne litery zatarły się już dawno temu, co wprawiło blaszaka w niemałe zakłopotanie. Bez numeru? To przecież jak chodzić nago!
Na szczęście ktoś "uczynny" zaoferował się oznaczenie odtworzyć, doprowadzając je do obecnego kształtu. Sam 1G-0R miał pewne wątpliwości, czy to na pewno to samo, gdyż w jego pamięci funkcjonowało coś zupełnie innego ale... oficjalny kod na jego blasze nie może się mylić! Na pewno wada pamięci, w końcu to się zdarza na przykład... ludziom. Tak, ludzie są dobrą analogią dla reliktowego AI. A przynajmniej dla jeżdżącej kupki krzemu która z tajemniczych powodów próbuje zachowywać się jak człowiek.
Podśpiewując dziarską melodię, 1G-0R wtoczył się na rampę prowadzącą na szczyt obwarowań. Nie była ona przeznaczona dla niego, raczej dla sprzętu o jakiejkolwiek użyteczności bojowej - chociaż "puszka" miał nadzieję, że kiedyś do takowego dołączy. Jedynym problemem było zmodyfikowanie jakiejś spluwy tak, żeby dało się z niej strzelać jego szczypcami... ale nikt nie chciał mu dać żadnej do spróbowania!
Pojedynczy obiektyw kamery wysunął się z odrapanej obudowy i zaczął skanować teren dookoła. Proste sprawdzenie, czy nikt niebezpieczny nie kręci się w pobliżu... o, samochód! Ale znany czy nie? Głupie klocki pamięci, chyba znowu któryś nie styka...
- Heeeeeeeeeeeeej! - rozbrzmiało nadmiernie przeciągnięte nawoływanie. 1G-0R z biegiem czasu musiał czynić je coraz dłuższymi, bo ludzie czynili się głuchymi na nie dość irytujące okrzyki - Halo, halo! Coś jedzie! Znaczy, ktoś! No wiecie, samochód, ludzie! Pomoże ktoś? Hej...
To nie tak, że nie lubił dzieci. Po prostu nawoływanie jakiegoś rozstrojonego robota było wystarczająco skutecznym budzikiem. Toteż nie dziw, że na krzyki i poszturchiwanie jego na wpół przytomnego ciała zareagował najbardziej paskudną miną i groźbą, jaką może usłyszeć sześcioletni potworek.
Gdy okolica była już wolna od smarkaczy nadszedł dobry moment, by ustalić jak znalazł się na placu czegoś, co kiedyś było fabryką, a obecnie służyło szkrabom za plac zabaw. Najlogiczniejsze wyjaśnienie nie wchodziło w grę, był co prawda człowiekiem niewylewającym za kołnierz, ale nie przypominał sobie, by poprzedniej nocy zdołał w ogóle dojść do kantyny.
Odpowiedź przyniósł cholerny ból w żebrach. Oczywiście, wczoraj odmówił przecież wydania leków kilku bachorom. Dziedzictwo nuklearnej apokalipsy, choroby popromienne, potrafiły przyjmować postać różnoraką, ale mianownik miały w zasadzie wspólny, wyrok śmierci.
Mógłby niby zafundować tych kilka, bezbolesnych chwil, tylko po co? Środki medyczne były tak cenne w Cytadeli, że każdego durnia marnującego je na z góry przegraną sprawę należałoby jak najszybciej usunąć ze społeczności. Wiadoma rzecz, więc oczywiście musiał trafić na zrozpaczonych tatuśków, którzy nie wiedzieli.
Uciążliwy proces wstania przyniósł kolejną falę bólu. Ręce zdawały się na szczęście nieuszkodzone. Tego by jeszcze brakowało, by najbardziej rozpity lekarz w Cytadeli stracił jeszcze niezbędne czucie w dłoniach.
Pff "lekarz", dobre sobie… zaklął w duchu. Jakby ostatnio musiał przełamywać schemat „od pasa w dół- morfina; w górę- aspiryna”. Mało kto chciałby mieć z nim więcej do czynienia, na co niewątpliwie poza jego apatyczną osobowością rzucił cień głośny incydent sprzed dwóch miesięcy.
No ale trzeba wstawać i żyć. Choć to niezbyt przyjemne, zwłaszcza, że ten cholerny fotoradar na kółkach wciąż wydawał szkodliwe dla uszu dźwięki.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Krzyknął Steph, przewodnik karawany z Kameebarri do Bastionu. Łańcuch dziesięciu wielbłądów, z garstką kupców, podróżników i najemników, zbliżał się do jaskini... a raczej dużej jamy w ziemi. Ustawiona ona była wejściem w stronę północy, dzięki czemu wewnątrz było przyjemnie. Blisko biło z ziemi małe źródło wody, dzięki czemu to miejsce było wręcz idealnym przystankiem dla wszelkiej maści wędrowców.
- Dobra, odpoczniemy tutaj do jutra. - powiedział John, przywódca i właściciel karawany. Był on mocno zbudowany i najwyższy ze wszystkich karawaniarzy. Wszedł do jamy, zrzucił swój bagaż. Odwrócił się do towarzyszy i powiedział – Dla tych, którzy się podczepili do nas PRZYPOMINAM, że przechodzimy teraz przez ziemie dzikusów Shraamac. Nie, nie są to aborygeni tylko zdziczeni waspiees*, więc z daleka możecie ich nie rozpoznać. Przypominam dodatkowo, że nie są oni zbyt agresywni ale łatwo ich sprowokować do ataku. Zatem nie dotykać niczego, nie wykonywać gestów ani nic bo grom jasny wie co dla nich jest świętokradztwem a co obrazą ich matek
John często używał powiedzenia „grom jasny” ale właściwie żaden z członków karawany nie wiedział co to jest... podobnie jak w ogóle idea burzy. Niestety, ale na „w miarę cywilizowanej” części kontynentu znane nam burze nie były zjawiskiem znanym. Ponoć tam, gdzie jedynie najstarsze plemiona buszmenów się zapuszczają, burze są zjawiskiem częstym. Może John tam kiedyś był? A może usłyszał zwrot z jakiejś starej kasety czy płyty? Dopóki on sam tego nie powie nieznanym to będzie.
Kiedy wszyscy się rozłożyli a wielbłądy zostały objuczone, przywódca bandy porozdzielał zadania. Odpoczynek to jednak nie leżenie do góry wentylem a jedynie lżejsza forma aktywności od monotonni marszu. Podszedł w końcu do Peytehra
- Słuchaj grzmocie, Montieshka zaczyna chorować. - John rozejrzał się trochę na lewo i prawo mówiąc – Trzeba byłoby skoczyć po jakieś ziółka, bo te co mieliśmy już wykorzystaliśmy na ciebie. - Peyther kilka dni temu zasłabł nieco a leczony był jakimś narkotykiem a nie rzeczywistym lekarstwem, jednak wypominanie tego mogło skończyć się operacją plastyczną twarzy przy pomocy piąchy - Teraz jesteś jurny i żwawy a zbieranie zielska to nie jest ciężka robota. Pójdziesz poszukać. Skałka pójdzie z Tobą, byś nie zrobił jakiejś durnoty i nie sprowadził dzikusów nam na głowę.
- Zjem tylko coś i już pójdę
- Nie. Napijesz się trochę tego sikacza i pójdziesz. Zjesz jak wrócisz
Niestety dla Peytehra, ale tutaj nie panowała zasada o świętości gościa podróży. Właściwie gość tutaj był traktowany jak jakiś debil, którego trzeba znosić bo zapłacił za możliwość przejścia z nimi po dobrych szlakach i z jakąś ochroną. Każdy, kto nie miał doświadczenia jako karawaniarz, musiał to znosić lub iść samemu. Droga była wolna, zwłaszcza jak nie umie się orientować w terenie, czytać map czy nie posiadało się innych umiejętności wędrówki przez dzicz. Peytehrowi misja się w ogóle nie podobała, bo trochę mu wyglądała na próbę pozbycia się go z grupy. Potem powiedzą, że był nieostrożny i go jakiś wąż lub pająk kąsił. A w ten prosty sposób racje wydłużą się na parę dni. Niestety, ale jeden punkt podróży został chyba przegapiony, zatem nie mogli odnowić racji wedle planów. A zmiana planów mogła też wymóc zmianę składu gąb go karmienia. Takie to nieprzyjemne myśli kręciły się w głowie podróżnika. A podkręcana dodatkowo była faktem, że Montieshka nie wyglądał ani na chorego ani na słabego...
Tak też podczepiak grupy kupiecko-przewoźniczej mógł jedynie odebrać swoją działkę cienkiego piwa oraz pójść ze Skałką na szukanie ziół. Skałka, wbrew swemu przezwisku, nie był ani wytrzymały jak skała ani nie umiał ręką skruszyć kamieni. Potrafił jednak bardzo celnie rzucać kamieniami oraz strzelać z procy. Owszem, jako najemnik karawany posiadał dodatkowo maczetę oraz karabin MetBov wykonany przez rusznikarskie zakłady Kameebarri. Broń ta jednak nie umywała się do tych przedwojennych – główną wadą była mała pojemność magazynku a przez to wymuszony tryb strzelania pojedynczego. Łatwiej było jednak o amunicję do niego więc ta broń była chętnie kupowana przez różnych ludzi w kilku regionach. Owszem, karawana miała też przedwojenną broń i trochę magazynków, ale na razie nie uzbrajali w nie nikogo, bo te tereny aż tak niebezpiecznie nigdy nie były.
Łysawy chłop, nieco mniej mizerny w budowie niż średni człowiek australijski, z blizną przechodzącą od prawej strony czoła do lewej strony żuchwy, siedział przy ognisku i dopijał swoje piwo. Peytehr musiał czekać na niego, bo chociaż sam nie miał czasu aby coś zjeść to jego „asekurant” czas miał. Dostał trochę suszonego mięsa oraz garść suchej i zbitej papki żywieniowej. Gość odwrócił wzrok od ogniska, aby nie rozgrzewać u siebie poczucia głodu. Jednak już po chwili Skałka szturchnął go
- To co, tumanie, idziem nim zeżrą resztę naszych racji – powiedział mrugając przy tym okiem
Do wieczora kilka godzin było, zatem wędrówka po okolicy na pewno mogła być nieprzyjemna. Lekkie ubranie oraz jasne, zwinięte szmaty na głowie, pomagały przeżyć jednak australijskie Słońce potrafiło ignorować zwykłe materiały i palić skórę tak, jakby człowiek był cały nagi. Oczywiście karawaniarze oraz najemnicy ubrani byli w jakieś przedwojenne ubrania, więc im to aż tak nie ciążyło. Dzisiaj przed południem było znośnie, jednak najgorsze Słońce może za chwilę nastać a i to nie było pewne. Przypomnienie tego wprowadziło Peytehra w gorszy nastrój...
Dwójka mężczyzn poszła wpierw na zachód. Przemaszerowali przez godzinę i w końcu wypatrzyli jakąś zieleń. Podeszli
- A tak w ogóle, to po jaką zarazę się do nas dołączyłeś? - zapytał Skałka, kiedy zbliżali się do tego zielonego punktu.
- Nadepnąłem na odcisk komu nie trzeba i lepiej było zmienić środowisko niż sprzątnąć typa
- Aaa – trochę przeciągnął tutaj wojak – czyli towarzysz-tchórz – idąc dalej popodrzucał w ręku swoim kamień
- Nie – zaprzeczył Peytehr i machnął raz ręką, jakby muchę jakąś odegnał – Po prostu bilans strat i zysków. A skoro po upadku Fireharmlosu raz się przeprowadziłem, no to nic nie mam przywiązania do waszego vaterlandu.
- Wayderland? - skałka chwycił w końcu kamień, wziął go w trzy palce i podrapał się nim po brodzie – Wayderland, Wayderla... Coś mi to mówi, jakaś legenda z odrodzeniem Wadera...
- Nie, nie. Tak we Fireharmlos ludzie mówili na miasto i okolice.
Wątek nie został już pociągnięty, gdyż już byli tuż tuż przy roślinach. Na szczęście były wśród nich te, które pomagały na bóle brzucha oraz na bóle głowy (w zależności od przygotowania), więc można zebrać, wrócić i napełnić brzuch. Dobry humor Peytehra zakłóciło wtrącenie Skałki
- Nie, pójdziemy naokoło. Shraamaci wierzą, że chodzenie tak krótko po starej ścieżce jest czarem. Że niby próbujemy odwrócić jakiś czyn. A diabli ich wiedzą, czego będą wypatrywać u przejezdnych.
Tak też dwójka ludzi poszła owalną drogą. Po jakimś czasie Skałka się zatrzymał, ręką ściągnął „kolegę” do siebie i przyłożył mu palec do ust.
- Śśś. Tam, w tych badylach.
Fakt, coś tam się ruszało. Schylili się lekko. Skałka Peytehrowi nakazał iść z lewej a on sam podejdzie z prawej. Nim jednak ruszyli z tego krzaku wypadł człowiek. Był to Montieshka... tylko z wielką dziurą w udzie, odrąbaną ręką. Zrobił dwa kroki po czym padł.
- Co jest?
- Diabli wiedzą. Musimy jak najprędzej dojść do jaskini i się zorientować.
- To mogli być Shraamaci?
- Raczej nie. Oni zabijają na miejscu i nie bawią się w puszczanie wolno półmartwych jeńców... ani tym bardziej by ktoś im uciekł. Pędem!
I ruszyli skracając sobie drogę. Z daleka było już widać, że coś nie tak. Dymu więcej, dookoła bałagan, okoliczne kamulce porozrzucane. Jednak ciał nie było widać. Skałka zwolnił aby przygotować swój karabin, a Peytehr po chwili zrobił to samo ze swoim garłaczem. Kiedy byli już dość blisko pieczary z niej wyszedł chłop większy od Johna o głowę, trzymając właściciela karawany za gardło i UZI przyłożonym do jego skroni. Wraz z nim wyszło dwóch innych, uzbrojonych w postwojenne karabiny, gorszej jakości niż MetBov. Wszyscy byli ubrani w jakieś szmaty a klatkę piersiową zdobiła u tych dwóch fragmenty opony z jakiegoś samochodu terenowego. Ten środkowy za napierśnik miał coś z tworzywa. Gęby ich były nieogolone a włosy siwe i rozpierzchłe.
- No panowie – zaczął ten wielki – oddajcie co zabraliście z naszych świętych ziem a pozwolimy przeżyć wam, koleżce i może zostawimy wam wielbłądy.
- Nie ufa..aaaj- John nie dokończył, bo dostał w głowę. Oczy poleciały mu do góry i opadłby na ziemię, gdyby nie to że był dalej trzymany
- No to jak, oddacie czy mamy zabijać? - uśmiechnął się, pokazując swoje wykoślawiałe zęby
Szybko łącząc parę faktów Peytehr był pewien, że ktoś podaje się za lokalnych dzikusów. Szybko też wyrachował, że jeżeli nie uda się jemu oraz Skałce pierwszy strzał to będzie po nich. W natłoku myśli nie skojarzył, że trzy osoby nie mogły zneutralizować obstawy karawany. Skałka się nie odzywał i nie wiadomo było co myśli. Minęła chwila...
- To jak będzie?
Garłacz jest bronią o małym zasięgu, jednostrzałową, o właściwie zerowej celności i sile przebicia. Dodatkowo ma też niemały odrzut. Strzelając z niej trzeba liczyć na szczęście. Dzisiaj Peytehr miał tyle szczęścia, że w czasach przedwojennych mógłby wygrać trzecią lub drugą nagrodę główną.
Podróżnik nie wiedział czego chce bandyta. Najemnik być może. Obydwaj wiedzieli, że jakakolwiek próba dealu skończyć się może jedynie śmiercią mniejszości „cywilizowanej”. Można było tylko być szybszym i liczyć na łut szczęścia. Pierwszy strzelił Skałka, tuż po nim Peytehr. Rzecz jasna poprzedni akapit nakierował myśli czytelnika ma ścieżkę, że to ten drugi strzał był najważniejszy w tej scence. Śrut poleciał dość centralnie i na dół, raniąc oponentów głównie w brzuch i nogi. Śmierć ich dosięgła dość szybko. Jednak naiwnym będzie czytelnik myślący, że John mógł przeżyć, jest w błędzie. Martwymi byli wszyscy.
Chwilę musiał podróżnik odczekać, by móc wrócić do realizmu. Skałka już przeglądał sytuację.
- Niczego nie ma.
Fakt. W jamie nie było żadnych pozostałości po karawanie. W pobliżu nie było też widać śladów, których ktoś kto nie jest ani tropicielem ani dzikusem mógłby zauważyć. Zdrada? Zasadzka? Przypadek? Jedyne co można było przypuścić to to, że przy opuszczeniu terenu ten został oczyszczony ze śladów. Jednak zostawili kogoś z zakładnikiem. Po co? Na co? Tego na razie ten duet się nie dowie.
- To co z tym tutaj robimy? - spytał się Peytehr żując suszoną papkę z mięsem, którą wydobył z kieszeni jednego z bandytów
- Nic nie robimy – odrzekł Skałka, kładąc na ziemi kolejne fanty – Niezależnie od tego, co się stało, nam już nic do tego. Wzięli, ubili, poszli. - w tych słowach podrapał się w czoło – Mała banda to być nie mogła, bo karawana zbyt dobrze obstawiona była. Ważniejszych planów z tymi tutaj raczej nie mieli, bo ktoś by osłaniał ich. Jeżeli to było coś wewnątrz karawany to też nie mamy co robić. Do Cytadeli będzie jeszcze dzień drogi. Żadnych plecaków nie mamy, więc za wiele od tych tutaj nie zabierzemy. Zostać nie warto, wyruszać nie warto. Jednak trzeba iść do Cytadeli. Mnie nigdzie nie ciągnie, zwłaszcza do ciebie, zatem pójdę swoją drogą a ty swoją.
- Ale...
- Nie ma żadnego „ale”. Serio, nic a nic mnie nie obchodzisz. Ta sprawa mnie też nic nie obchodzi.
Zebrali więc nieco dóbr i bez większych słów ruszyli w stronę Cytadeli...
*waspiees - od WASP, White Anglo-Saxon Protestant. Takie zniekształcenie skrótowca przez czas i brak dobrej edukacji, oznaczającego białego człowieka z europejskimi rysami twarzy przez powojennych Australijczyków, więc niekoniecznie Anglosas czy protestant.
Ostatnio zmieniony przez byzsla 2015-09-02, 18:41, w całości zmieniany 1 raz
Charger mknął przez pustkowie jak istny szatan, pozostawiając za sobą burzę pustynnego pyłu i kurzu. Każdy jego gwałtowny zwrot grzmiał potwornym rykiem silnika i jeszcze większą kurzawą kiedy Vincent wymijał przeszkody terenowe oraz te, nadjeżdżające... ze wszystkich stron.
Nim cień Wysokich Skał zdążył ich przytulić przyjemnym chłodem dosłownie znikąd nadciągnął patrol, a może niewielka grupa uderzeniowa Psów Wojny. Na pierwszy rzut oka nie dało się rozpoznać ich przynależności, wszystko działo się zbyt szybko by przyglądać się symbolom i charakterystycznym totemom jakich używali pustynni najeźdźcy. A ostatnimi czasy zrobiło się ich zatrzęsienie. Jeszcze dwa lata wstecz większość szumowin gromadziła się w okolicy Miasta Czaszek i niczym zgraja wściekłych psów żarła się między sobą. Wygląda na to, że i tam zrobiło się dla nich wszystkich w końcu za ciasno. Na tyle ciasno, że rajdowali oni śmiało tuż pod nosem patroli z Cytadeli. Kto wie, czy nie podjeżdżali już pod mury.
- Kto to może być? Czachy? - głos dziewczyny został porwany przez ryki silników i pęd wiatru zaraz po opuszczeniu jej ust. Na oczy naciągnęła gogle by piach, który całymi chmurami wirował dookoła nie wpadał jej do oczu. Pociągnęła za spust, jeden z napastników stojących na naczepie bitewnego wozu stracił równowagę i chwilę później turlał się po ziemi wypuszczając z dłoni długi harpun do przebijania opon. Drugi strzał, wóz sklepany z wielu różnych części gwałtownie odbił w prawo wpadając na inny, garbusa przypominającego jeżozwierza.
- Co za różnica do cholery?! - Vincent warknął i trzymając kierownicę jedną ręką, wymierzył przez okno i posłał dwie kule w stronę próbującego ich oflankować hammera.
- Wiesz Vinnie? Nie wyglądają jak Czachy. - jak na nastolatkę nieźle radziła sobie z karabinem myśliwskim. Strzelała tylko wtedy gdy miała czystą pozycję i pewność, że kula nie zostanie zmarnowana posłaniem w powietrze lub nieistotny punkt.
Mężczyzna nie odpowiedział tylko wcisnął colta do kabury i wykonał ostry skręt w prawo obracając auto niemal o 180 stopni. Jechali tyłem, mając teraz idealną pozycję do namierzenia najbardziej napierających na zad Chargera pojazdów. Te jednak nieoczekiwanie odbiły w bok i wydawało się, że bandziory odpuściły sobie napaść na, bezbronnych, mogłoby się wydawać, podróżników. Niektórzy jeszcze krzyczeli w ich kierunku lub pokazywali obelżywe gesty, jednak nie zmieniali kierunku jazdy.
- Co jest, kur*...? - Młoda naciągnęła gogle na czoło i obserwowała całe zajście unosząc jedną brew – Było ich więcej, widzisz? Reszta wyjechała z jakiegoś małego przejścia przez Wysokie Skały. Ci „nasi” do nich dołączyli. Myślisz, że byli na czatach kiedy tamci brali udział w jakiejś większej akcji?
Charger zawył i ponownie obrócił się niemal w miejscu.
- Nie wiem co jest grane, ale ciśniemy prosto do kanionu. Tam nas już nie dogonią...
Nie minęło nawet dziesięć minut kiedy w końcu wjechali do w miarę bezpiecznego miejsca. Co prawda było ono doskonałym punktem na zasadzkę, ale regularne patrole żołnierzy z Cydaeli stanowiły gwarant, że nie stanie się tam nic nieprzewidzianego. Przynajmniej nie powinno.
***
Do Peytehra oraz Skałki dochodził odgłos warkotu samochodu kiedy przeszli już pewien kawał drogi. Skierowali swoje oczy w stronę dźwięku i zauważyli też zbliżający się samochód. Szeroki, raczej płaski, kanciasty. W tej części cywilizowanej Australii samochody były bardziej powszechne niż w innych, więc to mógł być ktokolwiek. Racjonalnym byłoby ukrycie się, ale nie było tutaj gdzie. Dodatkowo ta dwójka była na widoku, zatem cokolwiek by nie zrobili i tak by było widać. Nawet sięgnięcie po broń w tych warunkach było zbyt ryzykowne, gdyż kierowca mógł to uznać za akt agresji i po prostu rozjechać ich. Jedyne co mogli to zejść z drogi i liczyć, że samochodowcy nie są nadmiernie wrogo nastawieni.
***
- Kto tym razem...? - warknął nieprzyjemnie widząc dwójkę ludzi poruszających się w tym samym kierunku co Charger, czyli ku bramom Cytadeli. Miał wielką ochotę ich rozjechać. Nie wiedział kto to jest, co miał na sumieniu i czy był wrogo nastawiony. Najzwyczajniej w świecie miał dosyć nieoczekiwanych spotkań. Po dwóch ostatnich jego wóz wymagał gruntownego remontu podwozia i załatania kilku dziur. Spory wydatek a zarobek za cały kurs niewielki. Szlag by to wszytko trafił.
- Heeeeej wy, gnojki! Jeszcze wam mało? - dziewczyna krzyknęła w stronę pieszych wojowniczo wymachując nad głową kluczem francuskim.
- Przymknij się Smarku... - szarpnięciem za rękę wciągnął ją z powrotem do środka gdyż krzycząc wychyliła się niemal do pasa przez okno. Gdy auto z chrzęstem piachu powoli zbliżyło się do postaci kierowca zagadnął – Coście za jedni?
Wolną ręką trzymał odbezpieczonego colta. Co prawda do bram została niecała godzina drogi, ale cholera wie kim mogą być ci kolesie. Może to przynęta? Ostatnio działo się tyle nieprawdopodobnych rzeczy...
Piesi wiedzieli, że byli i są w gorszej pozycji a jedyny sposób na jako-takie przetrwanie to spokojne oddanie się sytuacji.
- Byliśmy kupcami z Kameebarri do Bastionu, ale na naszą karawanę napadnięto. - rozpoczął Skałka. Peytehr musiał przełknąć głośno flegmę. Nie ze strachu czy niepokoju, ale przez sam samochód, jego zapach oraz kurzu. Nie był do tego przyzwyczajony.
- Wszystko zostało zabrane lub zabite. Śladów za bardzo nie ma. - powiedział ten z włosami i gorszych ubraniach, mówiąc twardym akcentem, dość mało popularnym
- Tak – potwierdził łysawy, czyli Skałka, po czym plunął gęstą flegmą i dopowiedział – jakaś banda brudasów przebrała się za Shraamaców. Zaatakowali, jak poszliśmy rozejrzeć się po okolicy – zataił fakt, że poszli szukać niepotrzebnych ziół by trochę dodatkowo dorobić, ale po co innym wiedzieć. Teraz to nikomu niepotrzebne.
- A więc to ich skopały te gównojady, na których czujki się natknęliśmy! - Młoda wyglądała jakby miała z radości klasnąć w dłonie. Nie z faktu, że zostali napadnięci, ale dlatego, że udało się jej „rozwiązać” zagadkę jaką niewątpliwie był powód obecności oddziału zmechanizowanego Psów Wojny tak blisko Cytadeli – Kamebarri? Gdzie to? - uniosła nagle brew i spojrzała na swego towarzysza. Ten jednak mierzył wzrokiem dwóch nieznajomych wysłuchawszy ich słów. Nie mieli powodu by kłamać, ale on nie miał powodu by im współczuć i pomagać. To brutalny świat i niewiele tu miejsca na słabostki czy porywy serca.
- Natknęliśmy się na niewielki patrol, który później ruszył za całą zgrają. To pewnie wasi „znajomi”. - kiwnął głową wskazując kierunek wlotu kanionu – Pognali na południe, pewnie do Miasta Czaszek, sprzedać wasze rzeczy.
Auto kulało się powoli obok pieszych wędrowców zmierzających do wrót miasta. Różowowłosa nastolatka bawiła się chwilę paskiem po czym nagle wypaliła – Weźmy ich ze sobą! Za jakiegoś fanta oczywiście. Macie jakieś fanty?
- Z fantów mamy jedynie dwa magazynki do UZI oraz ziółka na bóle, reszta to zaopatrzenie własne – odrzekł Skałka, co było prawdą. Zapewne uznał, że od informacji o ulokowaniu miasta ważniejszy jest deal, wtem swoje dwa grosze dorzucił i Peytehr
- Godzinę marszu stąd na północ, bardziej w głąb lądu jest jama a w niej nieco więcej – na te słowa najemnik pokręcił głową, jednak Peytehr myślał, że dodatkowe informacje gdzie trochę dóbr można łatwo uzyskać zwiększy ich szanse przeżycia. Skałce ta otwartość się nie podobała – UZI, prymitywne karabiny i pancerze, dziwna biżuteria i drobiazgi.
Chwilę później wszyscy siedzieli w aucie mknącym pomiędzy suchymi krzewami i skałami wystającymi z pylistej ziemi. Jeden z gości, ten łysawy z tyłu z nastolatką siedzącą obok, frontem do niego ze spluwą przygotowaną do wystrzału. Wydający się mniej niebezpieczny zajmował miejsce pasażera jednak nie można powiedzieć by w razie jakiegoś prowokującego zachowania był bezpieczny. Dwa magazynki za krótki przejazd? Niezły interes, i tak zmierzali w kierunku Cytadeli. Brama była otwarta, wyglądało na to, że zostali rozpoznani z daleka. Mimo wszystko straż mierzyła od nich od momentu gdy tylko znaleźli się w zasięgu celnego strzału. Charger wjechał w ogromny przedwojenny kontener służący teraz za pancerne wrota i zatrzymał się dopiero na placu.
- No panowie, dzięki za interes. Do miłego. - pożegnała ich różowowłosa chowając broń do skórzanego pokrowca i wysiadając z samochodu. Kierowca opuścił swoje miejsce dopiero kiedy goście opuścili wnętrze pojazdu. Rozprostował się i pokręcił chwilę barkiem masując się po obojczyku.
- Za stary na to jestem...
- Igiiiiiiiiiiiiiii! - krzyk dziewczyny zwrócił na nich więcej uwagi niż powinien – Chodź do mnie maluchu!
Vincent odpalił papierosa i podszedł od jednego ze stacjonujących przy bramie drabów. Wymienił z nim kilka słów mając taki wyraz twarzy jakby miał zaraz wybuchnąć ze wściekłości. Tamten wzruszał raz po raz ramionami i kiwał głową co powodowało tylko więcej złości i frustracji. Kiedy skończył odetchnął i rozejrzał się po okolicy. Szukał znajomej twarzy i po krótkiej chwili ją namierzył choć wyglądała jak siedem nieszczęść.
- Co tam doktorku? Znowu ci dokopali? - zagadnął znajomego przyciszając nieco głos – Mam trochę tego o co prosiłeś. Nie gwarantuję czystości towaru, ale musisz się zadowolić tym co jest.
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
1G-0R wtoczył się na plac z serią głośnych bipnięć na głośniku - dość starożytnych bipnięć, należałoby zauważyć, pamiętających prehistorię jego 'gatunku'. A dokładniej DOS-a. Wedle ludzkiej logiki, robienie głupich rzeczy i wydawanie niemądrych odgłosów było objawem szczęścia, a nieszczęsny robot nie umiał znaleźć nic głupszego co mógłby robić. A przynajmniej nic głupszego z jego punktu widzenia, co czyniło już pewną różnicę...
Niedługo później, blaszak zaliczył kolejną kolizję, tym razem z nogami Młodej, przeprowadzając operację przytulania w sposób iście perfekcyjny - wszystkie ostre kanty pozostały z dala od istoty ludzkiej! Tym razem postarał się także trzymać szczypce schowane w korpusie. Pozostali mieszkańcy Cytadeli reagowali dziwnym rechotem, kiedy widzieli robotyczne ramię sterczące na dobre pół metra spomiędzy ud dziewczyny.
- To było długie siedem cykli! - zatrzeszczało z głośnika, kiedy "Igi" cofnął o półtorej obroty, przechylając się nieco do tyłu aby mieć dobry widok na twarz nastolatki. Stwierdzenie było perfidnym kłamstwem, wszystkie cykle trwają dokładnie tyle samo, wyłączając usterki procesora. Ludzie kochali tego typu kłamstwa, jakimś cudem uznając za część swojego życia opowiadanie rzeczy, które przeczyły czujnikom.
- Biedny Torpedo, oberwało mu się... - dodał głosem pełnym politowania. 1G-0R czuł niemałą sympatię do maszyn 'podlejszych', nie posiadających świadomości. Samochód w jego obiektywie to trochę jak pies, ale też nie do końca. Nie trzeba było go wyprowadzać, chociażby. Z drugiej strony, Rogerowi nie trzeba było łatać tyłka po bój... o, zaraz, trzeba. Ale od tego był doktor, a nie zaawansowane maszyny.
- Nie każdy ma pod ręką smarkulę, za którą może skryć swoją rzyć.- Rzucił „doktorek”, wskazując kiwnięciem głowy towarzyszkę Vincenta.- Mam nadzieję, że ona taka nadpobudliwa na widok Puszki, a nie po uszczupleniu mojej i tak skromnej przesyłki? Jak się dowiem to potrącę ci z wynagrodzenia.
Dzień był coraz lepszy, po ciężkim poranku, do którego doprowadzenia nie musiał wykosztowywać się na ani jedną butelkę tequili, zdążył już znaleźć znajomego, z którym można się pokłócić.
Zanim jednak zdążył bardziej opierdolić rozmówcę wziął głęboki wdech i uspokoił się. Może jak dobrze to rozegra to załapie się na darmowego papierosa?
- Wpadnij potem do mnie a znajdę coś co by nie gadali, że Michał Lewart, ten śmierdzący Polak, skąpi na czymś więcej niż tylko aspirynie dla małych gnojków.
Cholera, zła taktyka, skurwysyny pokroju Vinniego raczej nie nabiorą się na tak kiepskie żale.
- Ci dwaj to kto? Myślałem już, że zabierasz ze sobą tylko nastolatki spragnione wrażeń i bezpańskie kundle.- Zręcznie zmienił temat, wcale umiejętnie kryjąc, że ma to w dupie.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Jazda samochodem była dla Peytehra czymś nowym, ale odrobinkę męczącym. Coby nie było, samochód to jest metalowa puszka a jak ktoś nie przyzwyczaił się by w gorącym klimacie siedzieć otoczony metalowymi blachami, no to pełnej przyjemności z takiej podróży odczuwać nie mógł. Pomimo tego nie ośmielał się jakkolwiek narzekać, gdyż uniknięcie rozstrzelania bądź rozjechania, a także ukrócenie drogi wraz z pewną dozą bezpieczeństwa za dwa magazynki do UZI? To był dobry interes. W końcu, razem ze Skałką, mogli natrafić na jakiś dzikusów, wariatów czy innych ćwoków co by z ich skóry zrobili se buty a z kości ozdoby dla swoich dziwek. A jednak w tej sytuacji najbardziej niepokoiła podróżnego małolata. Wyglądała na pełną beztroski i dość nadaktywną. Prawdopodobnie chciał w niej widzieć oznaki upojenia wolnością bądź innego rodzaju obłędu.
Czytelnik mógłby tutaj swoimi oczyma przejść obojętnie przez te linijki. Bo czy szukanie obłędu u kogoś, kto jest inny niż my, jest dziwne w powojennym świecie? Jednak w tym przypadku mamy do czynienia z nieco inną postawą...
Jak to wcześniej zostało przekazane, Peytehr pochodził z Fireharmlos... a właściwie Feuerharmlos co w języku niemieckim oznaczało „Niegroźny ogień”. Nazwa oryginalna się nie przyjęła wśród nie-feuerharmlosczyków, zatem początek nazwy szybko się zangielszczył. Owa najprawdopodobniej pochodzić mogła z tego, że miasto ulokowane zostało gdzieś gdzie pogoda była łagodniejsza. Po wydarzeniach niszczących miasto ciężko jednak powiedzieć coś większego o nim. Zostało ono założone przez potomków niemieckich osadników. A z tą nacją to wiadomo – ordnung muss sein* oraz militaryzm są pewne. Trochę sobie tam się żyło, nawet zamożnie. Jednak pewnego dnia coś się wydarzyło i wszyscy w mieście zostali dotknięci kilkoma zbiorowymi psychozami. Doszło do anarchii, walk ulicznych, zapłonęły stosy ofiarne. Ponoć także i patrole i kupcy i bandyci i dzikusy, którzy zbliżali się do miasta wariowali, ale to należy raczej potraktować jako plotkę. Prawdą natomiast jest to, że kiedy szaleństwo się skończyło wszyscy pozapominali co się stało. Wielu pozapominało także wiele rzeczy z dalszej przeszłości. Rozeszli się potem na wszystkie strony świata, bo tutaj już nie było sposobu aby przeżyć.
Oczywiście większość, która usłyszała tę historię, ją podważa. Peytehr jednak wiedział, że owa jest prawdziwa gdyż sam dotknięty był obłędem i amnestią. Nie powinno zatem dziwić, iż szuka on obłędu?
Wróćmy jednak do współczesności bo samochód dojeżdża do Cytadeli...
Kiedy kierowca się zatrzymał i pożegnał ich Skałka powiedział jedynie „Do widzenia, rozchodzimy się tutaj” i szybko pobiegł w głąb miasta ignorując żółtą puszkę i jakiegoś inteligenta. Peytehr natomiast powoli wychodził z pojazdu. Będąc już na zewnątrz trochę mu się w głowie zakręciło od świeżego powietrza. Otarłszy pot z czoła zauważył, że jakiś robot napastuje nieletnią a kierowca coś rozmawiają z inteligentem. Na chwilę obecną jednak tym się nie zajmował – chciał znaleźć cień. Był niedaleko, kilka metrów od miejsca zaparkowania, rzucany przez jakieś domostwo. Podszedł, usiadł na ziemi, wyciągnął swoje racje i je spożywał. Został na razie sam, towarzystwo z którym tu się wybierał przepadło a nowe, jak to nowe, początkowo nie będzie z nim chciało mieć wiele wspólnego. Jednak to będą problemy późniejsze, bo teraz musi trochę odpocząć z tej podróży.
Pierwsze słowa o smarkuli i chowaniu się za nią zignorował. Za często miał z tym gburem do czynienia by przejmować się jego docinkami. Przynajmniej do czasu kiedy płacił za towar jaki mu sprowadzał.
- Jeszcze tego by brakowało by się naćpała. Jakby nie była wystarczająco nadpobudliwa. - mruknął sięgając do wewnętrznej kieszeni kurtki. Przekazał lekarzowi niewielki, szczelnie owinięty jakąś szmatą pakunek. Wewnątrz znajdowało się to co o czym w dużej mierze rozmawiali - Żeby mówili o tobie tylko to, że jesteś skąpy Doktorze Kostucha. - odburknął odpowiadając złośliwością na złośliwość - Wpadnę jak załatwię kilka rzeczy. Trochę mi poharatali furę. - splunął na piach i zaciągnął się mocno papierosem.
- Ci dwaj? Ten łysy to jakiś najemnik, wolny strzelec. Drugi nieco dziwny, uważałbym na niego, mówił, ze jest z Fireharmlos. Wiesz chyba co mówią o tym miejscu. - wskazał dyskretnie na siedzącego w cieniu Peytehra - Zgarnąłem ich pod samą Cytadelą. Ktoś ich napadł i złupił karawanę z jaką jechali. Płacili magazynkami więc ich podrzuciłem. - niedopałek został zagaszony butem po czym krótkim machnięciem ręką Vincent pożegnał się z rozmówcą zmierzając w stronę rozpadającej się budy skleconej z wielu rożnych kawałków metalu. Trzeba było opłacić to co trzeba.
Z auta wyskoczył pies, który merdając ogonem kręcił się w okół robota i obszczekiwał go tak jak miał to w zwyczaju. Zanim jednak zdołał unieść nogę i obdarować puszkę złotym strumieniem nastolatka tupnęła wymownie przeganiając Rogera, który z niezadowoleniem pobiegł w stronę swego pana.
- Tęskniłeś, mały? - różowowłosa zaśmiała się i poklepała maszynę po obudowie - Mam coś dla ciebie. Zawsze mówisz, że zazdrościsz ludziom wielu rzeczy więc od teraz będziesz miał jedną z nich! - jej plecak wylądował na ziemi kiedy zaczęła w nim grzebać gorączkowo czegoś szukając - No proszę! Nieźle wyglądasz Igi! - na górnej części obudowy, którą w domyśle brano u niego za głowę osadzona została obfita, okrągła, puchata peruka, z pewnością fragment jakiegoś kostiumu. Ciemne afro w połączeniu z żółtym robotem prezentowało się bardziej niż głupio - Potańczymy disco dzisiaj wieczorem w knajpie, co mały? - zaśmiała się znów naciągając plecak na barki. Przerwała dopiero pod wymownym spojrzeniem Vincenta.
- Ah tak... Musimy zająć się Torpedo, mały. Pomożesz mi? - skierowała się do pojazdu, otworzyła bagażnik i zaczęła wyciągać z niego różne klamoty, które służyły jej za narzędzia - Potrzebujemy kilku rzeczy... - z pojemnika wystawał jej tylko tyłek i nogi.
Części zamienne, ładowanie akumulatorów i waha, spory wydatek, ale biorąc pod uwagę zysk jaki osiągnął po ostatniej podróży i tak wyjdzie na spory plus. Kilku smarkaczy właśnie tarmosiło kupę metalowych części i płyt w stronę Chargera, przy, którym Młoda wraz z jej nieodłącznym przygłupim robotem już coś grzebała. Po uiszczeniu niezbędnych opłat i krótkiej rozmowie z szeryfem Vincent przystanął w cieniu obok jednego ze swych niedawnych pasażerów.
- Naprawdę jesteś z Fireharmlos? - zagadał odkręcając manierkę i biorąc kilka oszczędnych łyków wody. - Wiele słyszałem o tym miejscu. Wiele niedobrych rzeczy.
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
1G-0R zawirował dookoła własnej osi, pozwalając peruce zachwiać się na czubku jego obudowy w sposób, który internet jaki pamiętał określiłby jako 'swagtastyczny'.
- Parkiet będzie mój! Tu! Tu-tu-tumsz! Butszcz-czu-czubusz-czusz! - zadeklarował robot, wypluwając z siebie niekończący się strumień trzeszczących dźwięków, w zamierzeniu beatboxu w wersji dubstep. Na pewno było równie trudne do zniesienia, ale dobrze współgrało z lekkim kiwaniem się ciała AI, pamiątką po jednym z jego niezliczonych wypadków. O ile większość z nich nie miała żadnych trwałych efektów, to jedna z głupszych eskapad "zwiadowczych" na jakie wybrał się ze swoją różowo-włosą kompanką pozbawiła go amortyzatora do lewego kółka.
Jak do tej pory nikt nie znalazł odpowiedniej części, skazując blaszanego mieszkańca Cytadeli na 'utykanie' na lewe koło. Albo, przy czym współpracowniczka Vinniego twardo się upierała, dało 1G-0Rowi niespotykane o u maszyn zdolności taneczne. I tak, robot był wyciągany na potańcówki notorycznie, niekoniecznie dodając im kolorytu.
Nie przerywając 'tanecznych' ruchów ani imitowania muzyki, mechaniczna pokraka przejęła zakupione części. Niewatpliwą zaletą posiadania robotycznego ramienia była łatwość przerzucania, cięcia a nawet modyfikowania kształtu dosłownie wszystkiego, co nie było wstanie wytrzymać ciśnienia szczypiec. A wiele tego nie było. Co prawdopodobnie stanowiło jeden z powodów dla których tania podróba R2-D2 nie została rozmontowana i rozprzedana; potrafił być całkiem użyteczny. Czasem.
Gdyby był człowiekiem, 1G-0R pewnie poczułby się źle z naśmiewającymi się z niego smarkami, dla których peruka była jak wisienka na torcie absurdu jakim żółta puszka był na co dzień. Ale synetyczna doskonałość stawiała go ponad tym! Albo, mówiąc po ludzku, nie był w stanie zrozumieć znaczenia tych dźwięków ponad to, że ludzie byli weseli. A to dobrze, kiedy ludzie są weseli! Jego funkcje celu bardzo to lubiły.
Tak samo, jak lubiły wrażenie, kiedy boleśne szczypał tyłek młokosów starających się robić dokładnie to samo w stosunku do wystających części ciała Młodej. Z jakiegoś powodu paniczne okrzyki i nacieranie boleśnie dotkniętego robotyczną "czułością" zadka wprawiały go w dobry nastrój. Dzień dzisiejszy nie był wyjątkiem - AI nie znało wyjątków innych, niż bugi.
- Wszyyyystko go-to-we! - w zamierzeniu, miało to zabrzmieć muzykalnie. Nie zabrzmiało. Ale byli gotowi do naprawy. Sięgając po pierwszy arkusz blachy, 1G-0R przystąpił do przycinania ze standardowo chirurgiczną precyzją.
"Doktorze Kostucha" a to dopiero wymyślił! Zabijał pistoletem, kamieniami, nożem, raz nawet motyką, ale nigdy na stole operacyjnym! No może pomijając przypadki, w których było to czystym miłosierdziem. Ale i tak mógłby się założyć, że ma mniej na kącie niż pustynny szczur.
Jednak to będzie musiało zaczekać, bo oto właśnie dotarł do szpitala. Stary, zrujnowany, ale nie wyróżniał się pod tym względem od innych, budynek naprawdę był szpitalem. Choć obecnie jego okazałość wiele straciła, to wciąż pozostawał jednym z najważniejszych miejsc w Cytadeli.
Wnętrze nie reprezentowało się lepiej. Wielka, pusta, szara hala, która sprzątana była chyba jeszcze przed Apokalipsą. Pytanie o remont wywołałoby większy śmiech.
W środku krążyło paru zbrojnych, ich obecność była obowiązkowa, choć szpital pałacem nie był, to skrywał prawdziwe skarby. Na czarnym rynku nawet niewielka ilość medykamentów przedstawiała wartość tak wielką, że jedynie obecność kilkudziesięciu gości ze strzelbami czyniła szturm na szpital nieopłacalnym.
Byli też oczywiście pacjenci! Ich widok sprawiał Michałowi tak wielką radość, że musiał się zatrzymać, wziąć głęboki wdech i prosić bliżej nieokreśloną siłę wyższą o cierpliwość.
Gdy rytuał dobiegł końca minął ladę, za którą zasiadał jakiś stary babsztyl. Kiedyś mieli ambitne plany, by zorganizować jako tako "służbę zdrowia". Pomysł padł i babcia w "recepcji" nie miała do roboty nic innego jak pierdzenie w stołek.
Skierował się do prawego korytarza, drzwi drugie na lewo. Nr pokoju przepadł wraz ze starymi drzwiami, jak w większości budynku. Nikomu nie chciało się latać po całym parterze i na nowo numerować. Tak, nawet obecna praca Michała wydawała się lepszą alternatywą
- W końcu nasz jaśnie pan raczył się pojawić? Nie za wcześnie? To dopiero dwie godziny spóźnienia.- Cholera, a może jednak?
Chloe, lekarka, z którą często miał okazje współpracować była naprawdę urodziwą kobietą. Do tego dysponowała wyjątkowo pięknym, melodyjnym głosem, niestety efekt ten psuł fakt, że niemal codziennie musiała go za coś opierdolić. A dziś przecież nie zawinił!
- Musisz tak krzyczeć, kobieto?- Podszedł do zlewu, umył ręce, ochlapał twarz i przygotował się na kolejną dawkę zrzędzenia.
- A co, główka boli? I bardzo dobrze! Kidy ty wdawałeś się w bójki w barze, ja siedziałam tu całą noc, miałam ze 3 ciężkie przypadki i...
- I możesz już sobie iść?
Nie kazała sobie dwa razy powtarzać, wstała, wzięła skórzaną kurtkę z wieszaka i wyszła trzaskając ostentacyjnie drzwiami. Od dawna podejrzewał ją o jakieś zaburzenia nerwicowe.
Ale to był tylko przedsmak tego, co miało nadejść. Zatarł więc rękawy, ponownie zwrócił się do nieokreślonej siły wyższej i przygotował na przybycie pierwszej z fajtłap, której marny żywot będzie musiał przedłużyć...
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
- Połowa tego, co usłyszałeś to kłamstwa, połowa to plotki a kolejna połowa to wymysły
Odrzekł błędnie Peytehr, gdyż każdy zna prawdę o istnieniu tylko dwóch połówek. Podniósł się. Strzepnął z siebie kurz. Przeciągnął się.
- Kiedyś bardziej interesowałem się tym, co kto słyszał – wyciągnął papierosa i zapalił – ale potem jakoś mi się odechciało. - wypuścił dymka – Wydajesz się być ogarnięty w lokalnej społeczności. Powiedz, jeżeli możesz, czy jest sens osiedlenia się tutaj? W znaczeniu, wiesz, praca, jakieś życie i takie tam.
- Gdzie ja wsadziłam te cholerne elektrody? - dobiegał przytłumiony głos z bagażnika. Młoda wydawała się kompletnie nie zauważać a może ignorować kaskadę okrzyków powodowaną bolesnymi uszczypnięciami jej robociego ochroniarza. Z perspektywy musiało to wyglądać zabawnie gdyż zazwyczaj to ona zmuszona była bronić żółtej puszki niczym swojego nieporadnego zwierzaka.
Do chargera podszedł chłopak, nieco starszy od różowowłosej mechanik, ciągnąc na prowizorycznym kołowym wózku sporą ilość baniaków z benzyną.
- Mam ilość jaką chciał Vincent. Zostawić wam to tutaj czy chcecie to na razie gdzieś zabunkrować? - zatrzymał się obok robota i patrzył to na niego to jego towarzyszkę. Nigdy nie mógł wyjść ze zdumienia, że ta maszyna nie tylko potrafi się samodzielnie poruszać, ale również mówić. Mówiło się nawet, że żółta kupa złomu myśli i naśladuje ludzkie uczucia.
- Jest! - zakrzyknęła wyciągając długi pakunek z wysiłkiem wyciągając go spod kupy zapasowych części i narzędzi. Pociągnęła za pudełko elektrod tak mocno, że wręcz wystrzeliła z bagażnika, zatoczyła się w tył i wpadła na przybysza, który chwytem ustrzegł ją przed bolesnym upadkiem na podłoże. Zamarła i zamrugała chwilę zdając się analizować sytuację po czym szybko wyrwała się z objęcia i gniewnie spojrzała na chłopaka.
- Co ty sobie wyobrażasz Kevin?! Jak powiem Vinniemu to przestrzeli ci kolana i zostawi na pustkowiu! - wojowniczo gestykulowała rękami a dostarczyciel wachy z zakłopotaniem energicznie kiwał przecząco głową.
Ludzie, którzy standardowo o tej porze przemieszczali się po "doku" dla pojazdów spoglądali na całe zajście z niekrytym rozbawieniem. Drobna nastolatka opieprza chłopaka w zasadzie za nic a ten z twarzą czerwoną od rumieńców stara się jej wytłumaczyć, że jest niewinny.
Vincent wysłuchał odpowiedzi przybysza z dalekich stron kiwając lekko głową. Najwyraźniej postanowił nie poprawiać go w kwestii ile cokolwiek może mieć połówek.
- Zbiorowe szaleństwo, ogień, śmierć i kompletny chaos. W dużym skrócie co mówią o twoim mieście - wziął jeszcze dwa małe łyki z manierki po czym zakręcił pojemnik i przewiesił na powrót na skórzanym pasie, jednym z wielu jakie nosił na sobie.
- W Cytadeli zawsze jest nadmiar dwóch rzeczy - zaczął powoli - Rzeczy do zrobienia i gęb do wykarmienia. Jeżeli umiesz robić cokolwiek przydatnego to z pewnością zarobisz jakiś grosz na żarcie. Z mieszkaniem może być ciężej, chyba, że nie masz wygórowanych wymagań - streścił pokrótce. Sam w Cytadeli bywał dość często chociaż nie mógł nazwać tego miejsca swoim domem. Mieszkał w zasadzie w aucie, podróżując od jednej osady do drugiej. Miał tutaj wiele kontaktów handlowych jak i osobistych co w znacznym stopniu wpływało na częstotliwość jego wizyt w tym mieście.
Roger podbiegł do nich ziejąc i sapiąc oraz merdając raźnie ogonem. Facet wyjął z jednej z mnóstwa kieszeni kawałek suszonego mięsa, który pies pochwycił z gracją w powietrzu i pochłonął dość szybko.
- Jeżeli faktycznie masz zamiar tutaj zostać to staraj się nie rozpowiadać skąd jesteś - rzucił jeszcze w stronę gościa o dziwnie brzmiącym imieniu po czym gwizdnął na zwierzę i ruszył w stronę miejskich zabudowań. Kierował się w stronę miejsca gdzie spodziewał się spotkać doktorka. Czas wziąć zapłatę za amfę. Na przyjemności typu pobyt w knajpie będzie czas potem.
- Paxy ja naprawdę nie... - jąkał się młodzik zupełnie zahukany przez rozwrzeszczaną nastolatkę.
- Dla ciebie PANI Paxy!
Zrezygnowany westchnął i pozostawiając wózek z ich benzyną odpuścił dalsze wdawanie się w dyskusje. Z nią raczej nie wygra. Do tego bał się, że jej roboci kumpel postanowi go trochę podszczypać.
Dziewczyna westchnęła i klapnęła na tyle auta.
- No Igy, zabieramy się do pracy bo Vinnie będzie zły jak nie wyrobimy się do wieczora.
Naciągnęła na twarz maskę spawalniczą i przenośną spawarką podłączoną do akumulatora zaczynała montować niewielkie metalowe płyty, które robot przed chwilą wycinał. Łatała dziury po kulach i harpunach Psów Wojny, oraz wzmacniała stare opancerzenie.
- Wiesz mały, chciałabym cie zabrać na następny wypad, ale Vinnie ciągle mówi, że byś tylko przeszkadzał. To nie prawda, nie? Byłbyś super przydatnym pomagiero-mechaniko-wojowniko-wyprowadzaczemRogera!
Płyt do zamontowania było sporo gdyż charger dosłownie i w przenośnie ostro dostał po dupie - Zajmiesz się kołami?
_________________
Jam jest Hermes
Który własne skrzydła pożerając
Oswojon zostałem
Dzień zaczął się niedawno, a już musiał zapobiec czemuś, co wyglądało na nieudolną próbę samobójstwa albo zupełnie nowy rodzaj głupoty, skłaniał się ku temu drugiemu. Chciał odmówić, po co komu w Cytadeli strażnik strzelający sam do siebie? No ale uzbrojeni po zęby towarzysze delikwenta nie przejawiali skłonności racjonalnego myślenia i argumentu nie przyjęli, więc Michał znowu musiał zmarnować czas i środki.
Co gorsza kretyn zakrwawił doktorkowi odzież i podłogę. Nie żeby jedno czy drugie było przedtem czyste, ale jakieś standardy muszą być. Trochę żal jak już trafi się ktoś wart pomocy a dopuścić do zakażenia. Więc nie pozostało doktorkowi nic innego jak rzucać kurwami pod nosem, chwycić mop i pozbyć się juchy.
Gdy już doprowadził to miejsce do jako takiego porządku zabrał się do prania zakrwawionej kurtki, czemu towarzyszyła kolejna seria wulgaryzmów. Humoru nie poprawił mu też widok brudnych buciorów, które właśnie przekroczyły próg.
- Vincent kur*a, nie widzisz, że było sprzątane?!- Michał był już gotowy zaryzykowania kolejnego siniaka, ale uspokoił się nieco. Mieli przejść przecież do interesów, a tym uszkodzenie kontrahenta dobrze nie zrobi.- No właź już i zamknij drzwi.
Doktor oderwał się od prania u usiadł za małym stolikiem.
- Żałuj, że nie przyszedłeś chwilę wcześniej, uśmiałbyś się po pachy. Uwierzyłbyś, że ktoś nosił gównianą klamkę roboty Grubego w kieszeni? Idiota prawie przestrzelił sobie tętnicę.- Michał rechotał przez chwilę, lecz tę naprawdę śmieszną sytuację przyćmiewał fakt, że musiał potem debila załatać.
_________________ I lubię patrzeć, jak w panice
Pospólstwo z mieniem pierzcha drogą,
A po ich piętach wojownicy
Depcą i ławą suną mnogą.
Lubię to sercem całym!
Towarzystwo się rozeszło, zatem i na Peytehra nadszedł czas by gdzieś pójść. Jeżeli wierzyć Vincentowi, Cytadela nie prezentowała się już jako dobre miejsce do osiedlenia się. Najlepiej byłoby zdobyć poletko ziemi i wtedy nasz bohater mógłby się jakoś rozwinąć i ustatkować. Niestety, ale na razie nie było żadnych szlaków przydatnych dla Peythera.
Po wypaleniu papierosa skierował się w pierwszą uliczkę i skierował się w stronę centrum. Minąwszy kilka skrzyżowań natrafił na plac z szubienicą, a obok stał budynek z tablicą „SHERIFF”. Podróżnik podszedł do wisielca i się jemu przyjrzał. Wygląd raczej pospolity, nos bulwiasty, czoło wysokie, oczy już wydłubane. Trochę wisieć już musiał, bo mocno obsuszony już był. Twarz jakby znajoma, ale przypomnieć jej sobie całkowicie nie mógł... Spędził przed nim pewną chwilę...
- Witam nowego!
Odezwał się głos z lewej strony. Peytehr odwrócił się w stronę, z której ów pochodził. Stał tam gość w brązowej dżinsówce, bejsbolówką z pięcioramienną gwiazdą oraz przetartych spodniach sztruksowych. Przez tors przeciągnięty był sznurek, na którym wisiał karabin. Zawieszenie było dość zwykłe, tak jak na starych reklamówkach czy książkach, tyle że zamiast rzemienia czy paska z materiału, był użyty sznurek. Twarz miał gołowąsa, ale sama postura wskazywała na kogoś już mocno dojrzałego. Wzrostu był raczej poniżej średniego, nawet jak na postwojenne społeczeństwo. Skóra wskazywała ślady przebytej w młodości ospy.
- Dzień dobry szanowny panie. Tak, jestem nowy.
- Ten tutaj – ten w bejsbolówce wskazał na trupa – to Vincent Szybkonogi. Ot kolejny brudas, który nie chciał uczciwie pracować i wolał bawić się w bandykierkę. A my tutaj brudasów i nierobów nie lubimy – mrugnął okiem – rozumiemy się?
- Nikt ich nie lubi – plunął w tym momencie. Trochę lekko się mu zrobiło na duchu, bo chociaż martwy mu trochę kogoś przypominał, to nie był on nikim znajomym. A co go obchodziła śmierć jakiegoś minorowatego* tuziemca?
- No to jak się rozumiemy to zapraszam do mojego budynku – wskazał kciukiem na budynek z napisem „SHERIFF” - Do końca dnia chciałbym... porozmawiać trochę... A na razie żegnam.
*monorowaty - od angielskiego słowa "minor" mniejszy
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum