Forum Disciples, Disciples 3 on
 
Forum Disciples, Disciples 3  Najlepsze forum poświęcone rewelacyjnej serii gry Disciples
 FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Regulamin  Zaloguj  Rejestracja   Chat [0]   Discipedia  Download 
Znalezionych wyników: 329
Forum Disciples, Disciples 3 Strona Główna
Autor Wiadomość
  Temat: Dies Irae
Fergard

Odpowiedzi: 1
Wyświetleń: 6583

PostForum: Biblioteka   Wysłany: 2013-05-23, 18:15   Temat: Dies Irae
Trzymajcie dzień kolejny.

Piętnasty grudnia, 1929

Uriel pokazał się w południe, tak jak zapowiedział. Zbrojny w teczkę zapewne wypełnioną po brzegi dokumentami inkryminującymi Rozbickiego zapukał do drzwi wynajmowanego przez nieumarłego pokoju w Hotelu Angielskim dokładnie o dwunastej.
- A więc to są te dowody, hm? - zapytał czysto retorycznie.
- Dokładnie. Nieco aktów nieruchomości, nieco raportów agentów Oculos Dei, nieco relacji śmiertelnych świadków. Mamy też zeznanie jakiegoś przyskrzynionego Goety.
- Sporo. Przejrzenie tego wszystkiego może zająć dobrą chwilę – Kaiser zmarszczył brwi.
- Nie ma pośpiechu – Archanioł Płomienia wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Hm. Może da się go po prostu spróbować wpakować do więzienia za komunizm?
- Wtedy ucieknie z kraju, a ponowne znalezienie go może być kłopotliwe. Nie można ryzykować – blondyn pokręcił głową.
- Rozumiem. Spróbuję uporać się z nim do wigilii.
- W porządku. Niech pan zadzwoni pod ten numer telefonu, kiedy będzie pan miał już to za sobą – Uriel wręczył Albrechtowi wizytówkę i ukłonił się. - Pomyślnych łowów – z tymi słowami, Archanioł opuścił pokój nieumarłego.
Kaiser nie tracił czasu, od razu biorąc się za przeglądanie papierów. Rozbicki miał w dwudziestym siódmym kupić niewielką willę na skraju miasta. Budynek z przeszłością, miał być miejscem zamieszkania jakiegoś funkcjonariusza ochrany, a następnie służył przez krótki okres także pruskiemu oficerowi. Stał opuszczony przez kilka lat, zanim interesant nie odkupił go i nie odrestaurował. Pierwotni przywoływacze musieli otworzyć bramę jeszcze w ruinach. Gdzież indziej mogli spotykać się prosowieccy konspiratorzy, jeżeli nie w opuszczonym domostwie? Teraz jednak było to miejsce godne arystokraty.
Albrecht rzucił okiem na plan willi dołączony do aktu zakupu. Jego uwagę przykuła piwnica pełna win wszelkiej maści. Rozbicki był podobno całkiem znanym koneserem, aczkolwiek nigdy nie pozwalał sobie na zbytne rozpasanie i zadowalał się niewielkimi dawkami na lepsze trawienie. Tam też znajdowała się rzekomo zapieczętowana i „całkowicie bezpieczna” brama. Dokumenty podpisane przez egzorcystę z kurii warszawskiej, Janusza Rubertowicza. Tuż obok, akt zgonu egzorcysty z ciosem w potylicę tępym narzędziem jako przyczyną śmierci. Data wystawienia: dwa dni przed zatwierdzeniem zamknięcia bramy. Dobrze sfałszowany, ale ten jeden szkolny błąd całkowicie demaskował machlojkę. Kaiser dziwił się, że nikt nie zwrócił na to wcześniej uwagi.
Następne: relacja lokalnego cwaniaka Jewgienija Wasylewicza, emigranta z Ukrainy. Miał on dostrzec jakieś dziwaczne błyski o dwudziestej drugiej dwadzieścia dwa dnia siódmego maja tego roku. Policja nie raczyła nawet zwrócić uwagi na jego zgłoszenie, gdyż Wasylewicz nie cieszył się zbyt kryształową reputacją, także sprawa pozostała bez odpowiedzi.
Kolejne zeznanie, tym razem jakiejś zasuszonej przez czas zielarki z ósmego dnia lipca tego roku. Miała podobno usłyszeć delikatnie zniekształcony męski głos, rytmicznie recytujący coś po łacinie: Ego veniat aequi iudicis sánguinum et separabit eos ab osse cibum. Policja ponownie zignorowała podejrzenia, gdyż ta sama kobieta kilka dni wcześniej oskarżyła swojego sąsiada o formikofilię bez żadnych wyraźnych przesłanek. Albrecht musiał ją zlokalizować i poprosić o tłumaczenie. Chciał wiedzieć, z czym może się zmierzyć.
Ostatni ze śmiertelnych świadków, Adam Basaraj. Świeżo upieczony endek, także miał zaobserwować dziwne światła, o godzinie dziewiętnastej trzydzieści jeden siedemnastego dnia listopada tego roku. I jego zeznanie utknęło w zakurzonych policyjnych archiwach, aczkolwiek powód takiego postępowania nie został już w dokumentach przez Albrechta posiadanych podany.
Relacja prefekta kohorty Fajasiela z Oculos Dei, niebiańskiej siatki szpiegowskiej. Miał on obserwować willę Rozbickiego od roku. Nigdy nie udało mu się wkroczyć do środka, budynek był cały bowiem otoczony demoniczną energią, zbyt silną dla niego. Prowadził szczegółowe notatki odnośnie osób wchodzących i wychodzących, które były oczywiście dołączone do jego raportu. Albrecht rzucił na nie przelotnie okiem, wyłapując, prócz Rozbickiego, dwa inne nazwiska, które powtarzały się na liście częściej niż inne. Katarzyna Halba i Jan Krzysztof Rozbicki. Drugie z nazwisk musiało należeć do kogoś z rodziny, chyba że miał tu do czynienia z ogromnym zbiegiem okoliczności. Trzeba było przeprowadzić dalsze śledztwo w tej kwestii.
Wreszcie, zeznanie Goety przyzwanego przez pierwszych przywoływaczy w dwudziestym. Podobno przez następne dziewięć lat miało dojść do pięciu prób przywołania jego i jego kompanii. Przyjmowali ów fakt z ogólnie przyjętym lekceważeniem, argumentując to tym, że „tego też zabijemy. Żaden przeklęty czerwonoarmiejec nie będzie nas używał jako antyreligijnej broni”.
Kaiser przejrzał wszystkie zebrane papiery jeszcze parę razy, powoli ustalając porządek rzeczy. Najpierw musiał zlokalizować starowinkę i wyciągnąć od niej tłumaczenie tekstu. Pierwszą zasadą, jaką każdy nie-demon i nie-anioł musiał podejmować w kontaktach z potencjalnie wrogimi demonami była ich znajomość. Potem odnaleźć Halbę i drugiego Rozbickiego, żeby wyciągnąć od nich ewentualne zeznania. Wreszcie, zająć się samym głównym winowajcą.
Oczywiście, cała obecna sytuacja prezentowała sobą kilka problemów. Jego cel był prominentną figurą w polskim rządzie, co nie dawało mu za wielu możliwości do jego wyeliminowania. Musiał złapać go, kiedy ten nie był zajęty pracą. Najprawdopodobniej będzie musiał przekradać się nocą, zlokalizować jego miejsce zamieszkania, wtargnąć do środka i go wyeliminować, wraz ze wszystkimi potencjalnymi świadkami, niezależnie od ich wieku i płci. Polacy byli bardzo pamiętliwym narodem i Kaiser zdążył już odczuć to parę razy na swojej skórze.
Ponownie przeniósł wzrok na zeznania staruszki. Szczęśliwie Akrasiel był na tyle łaskawy, by dołączyć doń jej adres zamieszkania. Jakaś chatka pamiętająca jeszcze czasy Katarzyny Wielkiej, zlokalizowana kilka przecznic od wilii Rozbickiego. Tam musiał skierować swoje kroki.

Jego broń wciąż zostawała schowana w jego pokoju hotelowym. Na razie potrzebował jedynie informacji. Z przyczyn dość oczywistych ludzie reagowali bez mała alergicznie, widząc dwadzieścia cztery noże przewieszone na dwóch pasach przez pierś i złowrogo wyglądający flamberg spoczywający bezpiecznie na plecach. W dawnych czasach nie było to problemem, ale od pewnego momentu ludziom przestał podobać się fakt noszenia broni przy sobie, choćby dla obrony własnej.
Postanowił zacząć jeszcze tego samego dnia. Im szybciej wykonana robota, tym lepiej, szczególnie że i tak będzie dłuższą chwilę przygotowywał się do clou programu, jakim było zabicie Rozbickiego.
Dokumenty wskazały mu dokładną lokalizację chatki szalonej zielarki, rudery komplementującej psychice właścicielki. Mógł przyrzec, że dach zapadł się już dobrych kilkadziesiąt lat temu i niedługo zacznie wypuszczać sadzonki. Szczęśliwie dla niego, okolica wydawała się być raczej opuszczona. W sumie, kto przy zdrowych zmysłach zapuszczałby się w takie miejsce?
Albrecht ostentacyjnie poprawił kołnierzyk i zapukał do drzwi przypominających zbutwiałą dechę. Puknięta figura drzwi z okropnym skrzypnięciem wyleciała z framugi, wpadając do środka rudery z głuchym tąpnięciem, zostawiając Kaisera w pewnym zakłopotaniu.
- I czemu ściany wywala? - dobiegł go z głębi rudery poirytowany starczy skrzekot. Nieumarły uniósł brew, raczej zaskoczony. - Toć przez okno się tu wchodzi, a nie!
- Proszę mi wybaczyć, nie jestem tutejszy – odpowiedział, autentycznie zafrapowany. Psychika zielarki mogła być gorsza niż oczekiwał.
- Wszystkie tak mówią – staruszka wynurzyła się z ciemności, pokazując się w całej swej odrażającej okazałości. Wyglądem przypominała starą wiedźmę unieśmiertelnioną przez rozliczne baśnie: haczykowaty, pokryty brodawkami nos. Siwe, przerzedzone witki, które przy dużej dozie dobrej woli można by nazwać włosami. Długie, szponiaste palce. Skóra zwisająca z niej jak z wieszaka. Bure łachmany przypominające kilka włosiennic narzuconych jedna na drugą. - Wszystkie. I żywe, i martwe – dodała, akcentując ostatnie słowo. Albrecht roześmiał się nerwowo. - Czego tu chce?
- Jestem z międzynarodowego oddziału zwalczającego demony – zełgał gładko. - Słyszałem, że ma pani pewne interesujące mnie informacje.
- Niech nie bredzi. Jedzie od niego skrzydlatym – warknęła starucha, celując w niego oskarżycielsko palcem. - I to jeszcze Archaniołem – Kaiser zaklął w myślach. Z jakiegoś powodu, ludzie posunięci w wieku potrafili widzieć i rozumieć więcej niż kazałaby sugerować ich kondycja psychiczna i fizyczna. - Prosta sprawa. Gołębiom się nie chce wysyłać swoich, to naiwniaka znaleźli.
- Zapłacono mi za to – odpowiedział Albrecht z rozbrajającą szczerością. Skoro już grali w otwarte karty, dlaczego miał nie wyłożyć wszystkiego? - Zresztą, nie jestem tu po to.
- Tak, tak. Chce pewnie wiedzieć, co znaczy łacińska sentencja?
- Doceniłbym pomoc.
- A co z tego mieć będzie stara zielarka, co? - albinos przez dłuższą chwilę myślał.
- Czego stara zielarka chce? - odparł swym własnym pytaniem.
- Co może zaoferować? - Kaisera zaczynało męczyć to odbijanie metaforycznej piłeczki od ściany. Wzruszył ramionami bezsilnie. - No to powie wampirowi, czego zielarka chce. Zielarka chce swojego dzieciaka z powrotem – przez chwilę w ruderze panowała kompletna cisza.
- Przepraszam bardzo?
- Zginął dwa lata temu. Zatłukli go w jakiejś alejce, pewnie coś lewicowego. Syn trzymał z tymi od Dmowskiego. Mówiła mu, że to się źle skończy, ale nie, ten chciał! - stara parsknęła, po części wściekle, po części wzgardliwie. - Romantycznych bzdur się naczytał. Mickiewiczów, Słowackich i innych Byronów. Głupi, ale jednak z własnego łona. Chce go z powrotem.
- ...nie gwarantuję powodzenia w tej materii.
- No to niech sam tłumaczy – Albrecht westchnął z irytacją. Po prawdzie dziwił się, dlaczego tłumaczenie nie zostało z miejsca dołączone do dokumentów. Nie wydawało się trudnym zadaniem dla Królestwa przetłumaczyć zdanie z łaciny na niemiecki.
- Nie da się pani przekonać w żaden inny sposób?
- Wraca z synem albo w ogóle.
- Świetnie... - nieumarły potarł skroń. - W takiej sytuacji powrócę tak szybko, jak to możliwe.

Oczywiście, nigdy nie mogło być za łatwo.
Tłumaczenie było mu niezbędne. Mógł co prawda kontynuować misję bez niego, ale wtedy ryzyko znacznie się powiększało. Tylko głupiec walczy z nieznanym.
Wobec braku innych opcji, Kaiser ponownie skierował swoje kroki do hotelu, znajdując tam telefon i wykręcając numer z wizytówki danej mu przez Uriela.
- Dodzwoniłeś się do Biura Spraw Nadzwyczajnych Królestwa Niebieskiego – poinformował nieumarłego monotonny kobiecy głos. - Proszę o sformułowanie zagadnienia, które trapi twoją duszę - „bardzo zabawne”, pomyślał z przekąsem Albrecht.
- Potrzebuję skontaktować się z Archaniołem Płomienia.
- Proszę podać swoje imię, nazwisko, rasę i profesję – obojętność anielicy nie zmieniła się ani na jotę.
- Albrecht Kaiser, wampir, najemnik – odpowiedział.
- Weryfikacja danych. Osobnik Albrecht Kaiser zidentyfikowany. Potwierdzone wcześniejsze rozmowy z Archaniołem Płomienia. Proszę czekać, nastąpi przekierowanie do odpowiedniego aparatu – po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiała skoczna, wesoła melodia. „Marsz Radeckiego” Straussa.
Nieumarły zdążył wysłuchać melodii trzy razy, zanim po drugiej stronie coś zaszemrało.
- Dobry dobry, kolego wampirze – rozległ się rozentuzjazmowany głos Uriela. - Nie sądziłem, że uda ci się załatwić Rozbickiego tak szybko.
- Proszę mi nie pochlebiać. Niestety, sprawa jest ciut bardziej skomplikowana.
- To znaczy? - dłuższa chwila ciszy.
- Proszę mi powiedzieć, dlaczego do dokumentów nie zostało dołączone tłumaczenie słów, które usłyszała zielarka?
- Nie zostało? - w głosie Uriela pojawiło się zakłopotanie. - To dość, cóż, niefortunne.
- Zdaję sobie sprawę – Albrecht westchnął z irytacją. - Da radę coś z tym zrobić? To, czego sobie ta starucha życzy za informacje chyba jest pewną przesadą.
- A czego chce?
- Syna. Mieli go zabić dwa lata temu. Bez niego równie dobrze mogę się tam nie pokazywać.
- Rozumiem, że nie będziesz prosił o wskrzeszenie?
- Nawet nie raczyła mi powiedzieć, gdzie go pochowali – Kaiser parsknął, wywracając dobrym okiem. - Akrasiel nie może załatwić mi podobnego tłumaczenia?
- Pewnie byłby w stanie, ale na chwilę obecną jest poza granicami Królestwa i chyba nieprędko wróci.
- Cudownie. Nigdy nie może być za łatwo, co? Znasz jakiegoś alternatywnego tłumacza?
- ...nie bardzo.
- Powiedz mi proszę, że się zgrywasz, Uriel – nieumarłemu odpowiedziała jedynie cisza. - Są was tam miliony gołębi i żaden, absolutnie żaden nie zna łaciny? Taki kit możesz wciskać dzieciom w podstawówce, ale nie mi.
- Mało kto uczy się tu łaciny – odparł Archanioł Płomienia dość zaaferowanym głosem. - Przestała być użyteczna.
- Gabriel? Raphael?
- Obaj zajęci, tona roboty na ich głowach i... - Albrecht z irytacją odłożył telefon, nie dając Urielowi skończyć. Był zdany na siebie.

Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając krwawy blask na Wisłę.
Kaiser nie mógł nazwać tego dnia udanym. Nie miał tłumaczenia, nie wiedział nic o ewentualnych przyzwanych demonach, a jak się okazywało, nie mógł za bardzo polegać także na własnych chlebodawcach.
Cóż, w takiej sytuacji musiał wcielić w życie „plan B”. Wciąż musiał zdobyć informacje na temat dwójki, która zdawała się być z jego celem w szczególnie dobrych relacjach. Ale jak zamierzał tego dokonać? Nie raczono zaopatrzyć go w adresy.
To właśnie wtedy przytrafił mu się jeden z pierwszych ślepych fartów dotyczących całej sprawy.
- Pan Kaiser? To niezwykły zbieg okoliczności – Albrecht odwrócił się, by spostrzec znajomego blondyna. Himler uśmiechał się szeroko.
- Istotnie, istotnie – odpowiedział albinos, spoglądając gdzieś indziej. Powinien był zostać w hotelu.
- Co pan tu robi?
- A, zażywam powietrza, metaforycznie oczywiście – Kaiser ponownie uciekł spojrzeniem.
- Coś nie idzie po pana myśli, jak mniemam?
- Aż tak to widać? - nieumarły pozwolił sobie na wymuszony śmiech. - Powiedzmy, że napotkałem pewne niespodziewane trudności.
- Może mogę jakoś pomóc?
- Nie sądzę, chyba że zna pan jakiegoś biegłego tłumacza – oblicze SA-owca rozjaśniło się.
- Zbieg okoliczności za zbiegiem okoliczności – stwierdził, szczerząc zęby. - Pamięta pan naszą wczorajszą rozmowę? Wspomniałem, że jestem z kimś umówiony. Doktor Goldbaum zna się na językach, może będzie w stanie panu pomóc.
- Pan mi chyba z nieba spada – rzucił Albrecht, uśmiechając się z wysiłkiem. Nie uśmiechała mu się konieczność jakiegokolwiek wiązania się z podobnym towarzystwem, niemniej jednak mógł przynajmniej rozpocząć działanie. A to było najważniejsze.
- Dam znać doktorowi i moglibyście się panowie jutro zobaczyć w tej sprawie – powiedział Gunsche, uśmiechając się.
- Byłoby cudownie.
  Temat: Dies Irae - komentarze
Fergard

Odpowiedzi: 1
Wyświetleń: 5734

PostForum: Komentarze   Wysłany: 2013-05-01, 21:46   Temat: Dies Irae - komentarze
Niech trzymają i komentują.
  Temat: Dies Irae
Fergard

Odpowiedzi: 1
Wyświetleń: 6583

PostForum: Biblioteka   Wysłany: 2013-05-01, 21:45   Temat: Dies Irae
A więc.

Ponieważ wiem, że ludzie nie lubią dużych form, jedynym sposobem na przekazanie podobnej jest dawkowanie jej w małych porcjach.

Trzymajcie więc trochę Albrechta Kaisera, znanego być może już z wcześniejszego opowiadania, jak to stara się wywrócić porządek rzeczy w alternatywnej Polsce lat międzywojnia, wspierany przez Archanioła Płomienia i trochę zbyt egzaltowanego SA-owca.

P.S Docenię propozycje alternatywnej nazwy dla całego tekstu.

----
Czternasty grudnia, 1929

Albrecht Kaiser upił łyk kawy, delektując się jej smakiem. Nie za mocna, o lekko cynamonowej nucie. Taka, jaką lubił.
Warszawskie kawiarnie nie przestawały go zaskakiwać. Tak jak był tu w dwudziestym, a potem w dwudziestym czwartym, wciąż były to napoje z pierwszej półki.
Rzucił okiem na najnowsze wydanie „Kuriera Warszawskiego”, który to musiał zostawić poprzedni użytkownik tego stolika. Pierwsza strona głosiła dużymi, wytłuszczonymi literami „Narutowicz wciąż prezydentem”. Albrecht nie dziwił się za bardzo wynikom głosowania. Gabriel Narutowicz, od dwudziestego drugiego pierwszy prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, wciąż cieszył się ogromną popularnością. Jego główny konkurent Wojciechowski ledwo uzyskał cztery procent głosów, pozostali zaś liczeni byli w ułamkach.
Narutowicz bynajmniej nie jechał na swoim prestiżu jako pierwszy prezydent w historii kraju nad Wisłą, o nie. W ciągu kilku lat, z przyzwoleniem Piłsudskiego udało mu się odbudować RP niemal kompletnie, czyniąc z niej mocarstwo równe temu ostatnich Jagiellonów. Druga Rzeczpospolita była państwem, którego głos liczył się w całej Europie Środkowo-Wschodniej.
Kaiser nie przybył tu jednak po to, by podziwiać potęgę swojego sąsiada. Był tu w interesach.
Królestwo Niebieskie znów potrzebowało pomocy. Ponieważ przez założenia Kryształowej Ustawy nie mogło ono osobiście zająć się sprawą, musiało uciekać się do niezwiązanych ani z Niebianami, ani z Czyśćcowymi stron, głównie najemników rozbijających się po globie.
Albrecht miał tutaj czekać na swojego informatora i dopiero od niego dowiedzieć się szczegółów.
Czekać długo nie musiał. Po krótkiej chwili przysiadł się do niego postawny blondyn w panamie i z cygarem w ustach, przybrany niczym chicagowski gangster. Długie, nieco poszarzałe włosy wiązał w kucyk do pasa, a na świat spoglądał błyszczącymi wesoło zielonymi oczyma.
- No proszę... a ja tutaj oczekiwałem jakiejś płotki – Albrecht wyszczerzył się w uśmiechu, obnażając ostre, trójkątne kły.
- Proszę nas nie obrażać, panie Kaiser – blondyn roześmiał się, zdejmując z głowy kapelusz i kładąc go na stoliku. - W rozmowach z profesjonalistami wymagane są grube ryby.
- Takie jak sam Archanioł Płomienia? - odparł wampir, ponownie uśmiechając się szeroko.
- Reszta jest zajęta, a ja i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Zresztą, Kryształowa Ustawa się mnie nie ima.
- Nie ma to większego znaczenia na chwilę obecną – Albrecht odgarnął niesforny kosmyk z czoła. - O co się rozchodzi?
- Od razu do rzeczy, hm? - Uriel wyszczerzył się w uśmiechu. - To lubię. Myślałem, że zaczniesz od kontemplowania łagodnej zimy, jaką mamy.
- Mnie to szczerze nie rusza.
- Cóż, w takiej sytuacji nie traćmy czasu – archanioł spoważniał. - Akrasiel zlokalizował niewielką bramę do Czyśćca w okolicach Warszawy. Jakimś cudem nie została wykryta aż do tej pory. Musieli otworzyć ją polscy komuniści, licząc na destabilizację dzielnicy i chaos w mieście. O ile się nie mylę, przyzwany oddział Goetów rozszarpał ich na kawałeczki, po czym zawrócił z powrotem do swojej domeny – Uriel wyszczerzył się w uśmiechu. - Teraz jednak ktoś ponownie jej używa. Nie jest to na razie nic na wielką skalę, ale wiadomo jak to jest z podobnymi rzeczami.
- Mam się zająć przywoływaczami, tak?
- Nie prosilibyśmy raczej osoby niemagicznej o zamknięcie bramy.
- Proste – Albrecht kiwnął głową. - Macie jakieś dane na jego lub ich temat?
- Wiesław Rozbicki, lat trzydzieści siedem. Powiązania z KPP od dwudziestego czwartego, ale nic nie można mu udowodnić.
- To nazwisko brzmi znajomo.
- Powinno. To wiceminister spraw wojskowych – Kaiser przez dłuższą chwilę przetrawiał tą informację.
- To być może naiwne o to pytać, ale czy macie pewność, że korzysta z bramy? Usunięcie człowieka z tej pozycji może pozostawić nieprzyjemne konsekwencje dla całego państwa.
- Tak, mamy na to dowody.
- Chcę je zobaczyć albo szukajcie innego naiwniaka – Uriel westchnął boleściwie, obracając panamę w dłoniach.
- Dziwię się, że Akrasiel nie dał mi ich od razu do ręki – mruknął, wypuszczając kółko dymu z cygara
- Jak dla mnie to był to test. Sprawdzał moją rzekomą żądzę do rozlewu krwi – wampir pokręcił głową. - Mogłem przecież od razu przyjąć zlecenie, ale nie zidiociałem na tyle przez te kilkaset lat, by wskakiwać do głębokiej wody ot tak – Archanioł Płomienia wzruszył ramionami.
- Zdany doskonale moim zdaniem – rzucił, uśmiechając się. - Do jutra powinienem je mieć.
- Świetnie – Albrecht podniósł się z miejsca. - Pozwoli pan, że w międzyczasie pójdę pozwiedzać nieco Warszawę. To bardzo piękne miasto.
- Proszę się nie krępować. Do południa dnia jutrzejszego dostanie pan dokumenty – Uriel kiwnął głową. - Życzę miłego pobytu w mieście.
- Och, wierzę, że będzie wręcz świetny.

Zima tego roku istotnie nie była zbyt zimowa. Rtęciowy termometr na ścianie kamienicy wskazywał dwanaście stopni na plusie. Słońce przygrzewało radośnie, prowokując co odważniejsze z kobiet do odsłonięcia łydek. Albrechtowi było wszystko jedno: zatracił zainteresowanie tym aspektem cielesności dość dosłownie wieki temu.
Jego korzenie sięgały czasów pełni średniowiecza. Wtedy był jedynie pewnym siebie germańskim wojem. Nie liczyło się dla niego wiele: walczył dla sławy, łupów, przygody. Nigdy nie służył nikomu dłużej niż wiosnę. Był najemnym mieczem, lepszym niż inni.
Nie najlepszym jednak.
Szabla Stratoavis. Wtedy myślał, że będzie w stanie go pokonać. Że pobije starego i zniedołężniałego już wojownika, przejmując jego schedę.
Stary i zniedołężniały wojownik był bardziej jary niż Albrecht mógł przewidywać. Dość powiedzieć, że próba ta kosztowała Kaisera stare życie. Adept czarnej magii znanej także jako nekromancja przypałętał się tam przez czysty przypadek.
Ten sam adept jednak dał mu nowe „życie”. Nieumarłe. Jako wampir.
Ceną miała być dusza Albrechta. W chwili jego unicestwienia, jego resztki miały służyć owemu adeptowi na wieki. Kaiser rozwiązał ten problem, nabijając adepta na miecz i używając jego stygnących zwłok jako pierwszego posiłku w nowej egzystencji. To wtedy się zorientował, że proces wampiryzacji nie do końca się sprawdził, a ów adept pozwolił sobie na dość subtelne oszustwo: posiadał kły, owszem. Posiadał też charakterystyczną dla wampirów bladość, awersję do bieżącej wody i alergię na czosnek. Nie pił jednak krwi... a jadł mięso. Odrywał od ciała adepta kolejne kawały niczym kanibal, pochłaniając je jeden po drugim.
Stał się ghulem wyglądającym jak wampir.
Nie przeszkadzało mu to jednak za bardzo. Wciąż posiadał świadomość i inteligencję, a to się liczyło. Nie miał słabości wampira, a ponieważ wyglądał jak jeden, dawało mu to cenne sekundy w starciach z potencjalnymi kapłanami i magami sztuk światła.
Dość szybko nauczył się, że nie może walczyć już jak germański woj. Teraz był czymś innym: szybszym i silniejszym niż żywy, ale uzależnionym od krwistych posiłków z surowego mięsa i podatnym na magię wymierzoną właśnie w takich jak on.
Miał jednak sporo czasu do nauki... setki lat.
- Przepraszam pana... - Albrecht zamrugał, otrząsając się z nostalgicznych myśli. Blondyn przed nim spoglądał na niego z pewną konsternacją. Kaiser szybko otaksował go wzrokiem. Nordycka uroda. Medalion z wygrawerowanym nań symbolem SA. Pewny chód, wojskowa postawa.
Hitlerowiec.
- Wie pan może, jaką mamy godzinę? - blondyn zapytał, splatając palce. Albrecht sięgnął po swój zegarek kieszonkowy i rzucił na niego okiem.
- Za dwadzieścia druga – odmruknął w odpowiedzi.
- Która? O Boże... - blondyn złapał się za głowę. - To nie jest za dwadzieścia trzecia?
- Niestety nie – Kaiser wzruszył ramionami.
-W takim wypadku mam jeszcze godzinę chodzenia po mieście... - potencjalny hitlerowiec nie wydawał się zbyt rozentuzjazmowany podobną wizją. - a kompletnie go nie znam. Miałem spotkać się ze znajomym w Parku Saskim. Wie pan może, gdzie to jest?
- Zmierzam tam właśnie – po prawdzie, Albrecht i tak nie miał nic ciekawego do roboty. A nuż mógł się od swojego rozmówcy dowiedzieć co nieco o tym, co dzieje się na jego rodzinnych ziemiach. Ostatni raz w Niemczech był świeżo po proklamowaniu Republiki Weimarskiej, ale teraz, wraz z eskalacją wewnątrzpaństwowych walk o władzę między narodowcami a komunistami nie uśmiechało mu się pakowanie prosto w oko cyklonu.
- Naprawdę? Pan chyba mi z nieba spada – blondyn zaśmiał się z pewnymi oporami. - Gunsche, Himler Gunsche – mężczyzna wyciągnął rękę.
- Albrecht Kaiser – nieumarły odpowiedział tym samym, ściskając rękę. - Zawsze miło zobaczyć rodaka na obczyźnie.
- Prawda, prawda – Himler pokiwał głową żarliwie. - Ludzie tutaj chłodno się odnoszą do Niemców – dodał z pewnym zakłopotaniem. „Ciekawe dlaczego, cholera”, przemknęło przez głowę wampirowatego. - Proszę wybaczyć mi ciekawość, ale... nieumarły?
- Wampir, owszem – Albrecht kiwnął głową, kłamiąc po raz enty. Stracił rachubę po dwudziestym przyznaniu się do wampiryzmu, jeszcze przed wojną stuletnią.

W czasie swojego nieśpiesznego spaceru do Parku Saskiego Kaiser z każdym kolejnym krokiem był w stanie spokojnie uznać, że Gunsche jest nieco zbyt egzaltowanym chłopaczkiem, który nie do końca wiedział, w co się pakuje, dołączając do brunatnych koszul. Wydawał się wręcz zbyt dobrotliwy jak na członka politycznej bojówki. Oczywiście, mogła to być tylko fasada, którą prezentował przed „synem nocy i brudu”. Mogła, acz nie musiała. Albrecht doskonale wiedział, że w każdej podobnie ideologicznej partii są ludzie oddani idei, pragmatycy dołączający dla profitów, zmuszeni do dołączenia i ci potajemnie pomagający ofiarom polityki owej organizacji. Blondyna ciężko było zakwalifikować do którejkolwiek z wymienionych podgrup. Chyba po prostu był niesiony nieco przesadzonym patriotycznym ferworem.
- Pozwoli pan, że zapytam, panie Kaiser... - powiedział w pewnym momencie, kiedy przemierzali bez pośpiechu warszawskie ulice. - co pana tu w ogóle sprowadza? - Albrecht skrzywił się niezauważalnie dla swojego rozmówcy. Oczywiście, kiedyś temat musiałby zostać poruszony.
- Ech. Podróżuję, zwiedzam Europę i takie tam. Nie mam rodziny ani przyjaciół, do których mógłbym wrócić. Czasu także aż w nadmiarze, także mogę go przynajmniej spożytkować na wycieczki.
- Mam tylko nadzieję, że nie wybiera się pan do Rosji. Czerwoni nie przyjmują obcych zbyt gościnnie.
- Och, oni nikogo nie przyjmują zbyt gościnnie – Kaiser wywrócił dobrym okiem z pewną irytacją. Drugie, pokryte zszarzałym bielmem, pozostało w miejscu. - ale to nie problem. Byłem tam już parę razy, za każdym razem udawało mi się zmyć przed ewentualnym pojawieniem się jegomościów z NKWD.
- Ja bym tam uważał, panie Kaiser. To łatwo może się noga powinąć, a te diabły z pewnością mają sposoby i na takich jak pan.
- Ja także mam swoje sposoby – Albrecht uśmiechnął się niewinnie, obnażając trójkątne kły i chichocząc cichutko. - Proszę się o mnie nie martwić, panie Gunsche. Długo będzie pan bawił w Warszawie?
- Tydzień – odpowiedział blondyn z pewnym wahaniem w głosie, co nie umknęło uwadze nieumarłego. - To ładne miejsce, tyle że łatwo się zgubić – dodał ni z tego, ni z owego. Albrecht nie dał po sobie poznać, że coś mu się tu nie podoba.
- Tak, zdecydowanie.
  Temat: I have returned - komentarze
Fergard

Odpowiedzi: 6
Wyświetleń: 11767

PostForum: Komentarze   Wysłany: 2013-03-11, 21:14   Temat: I have returned - komentarze
Point taken. ^^; Następnym razem albo będę trzymał się z dala albo po prostu wydłużę wspomniany tekst.

W każdym razie, dziękuję za komentarz.
  Temat: I have returned - komentarze
Fergard

Odpowiedzi: 6
Wyświetleń: 11767

PostForum: Komentarze   Wysłany: 2013-03-09, 15:12   Temat: I have returned - komentarze
Tak, prawda, ruszyłeś.

Za opinię dziękuję. Wydaje mi się, że faktycznie nie jest to to, czym miało być. Miał wyjść mini-kryminał, ale może faktycznie wszystko było za oczywiste? Niemniej jednak, dziękować. :)
  Temat: I have returned - komentarze
Fergard

Odpowiedzi: 6
Wyświetleń: 11767

PostForum: Komentarze   Wysłany: 2013-03-08, 19:02   Temat: I have returned - komentarze
Well... To jest już coś. ._.
  Temat: I have returned - komentarze
Fergard

Odpowiedzi: 6
Wyświetleń: 11767

PostForum: Komentarze   Wysłany: 2013-02-16, 17:11   Temat: I have returned - komentarze
Commentary be here.

Z góry dziękuję.
  Temat: I have returned
Fergard

Odpowiedzi: 0
Wyświetleń: 5569

PostForum: Biblioteka   Wysłany: 2013-02-16, 17:10   Temat: I have returned
Dobry.

Trochę mnie tu w sumie nie było. Tak więc, pomyślałem, że mogę wrzucić tutaj jakiś tekścik. A nuż widelec przypadnie komuś do gustu. :)

Przykazanie Nienawiści

15 sierpnia, 1978


Starszy sierżant MO Józef Woliński nie spotkał się z takim przypadkiem okrucieństwa aż do dnia dzisiejszego.

Denat został poćwiartowany, a potem – już w kawałkach – podpalony do zwęglonego mięsa. Jego części rozesłano do wszystkich jego znajomych i członków rodziny, dołączając notkę informującą, że „Pan karze”.

W kostnicy zgromadzono już wszystkie szczątki Jeremiego Mojchowicza, obiecującego partyjnego i jego przyjaciela ze szkolnej ławy. Pogrzeb został zaplanowany na za tydzień, ale być może będzie musiał być przełożony: Nie wiadomo, czy balsamista upora się z takim zadaniem w przeciągu siedmiu dni.

Woliński zapalił kolejnego papierosa. Wiedział, że to go w końcu zabije, ale denerwował się. Zawsze palił wtedy, kiedy działo się coś ważnego. Ostatnim razem opróżnił całą paczkę w przeciągu dwóch godzin po uczestnictwie w rozpędzeniu krakowskiego wykładu Michnika pół roku temu.

To było takie niesprawiedliwe. Jeremi nie był nawet tak wysoko w partii. Dlaczego ktoś miałby go zabijać(bo dość oczywistym był fakt, że mieli do czynienia z zabójstwem ze szczególnym okrucieństwem)? Czemu tak brutalnie? I co, do cholery, znaczyła ta notka? „Pan karze”. Brzmiała, jakby urwała się ze Starego Testamentu. Milicjant znał treść Pisma Świętego dość dobrze, jego świętej pamięci matka była bardzo religijną kobietą.

„Cóż, lokalny Kościół będzie miał urwanie głowy”, pomyślał. Gorąco liczył, że uda im się złapać tego świra i wymierzyć mu sprawiedliwość. Tu nie chodziło nawet o prywatne porachunki i fakt, że Mojchowicz był jego dobrym przyjacielem. Nie wiadomo przecież, czy taki szaleniec nie zaatakuje ponownie. Niestety, na chwilę obecną nie mieli żadnych poszlak ani podejrzanych. W motywy wliczano zabójstwa na tle politycznym, rabunkowym oraz osobę niezrównoważoną.

Sierżant od razu odkreślał rabunek grubą kreską: Z domu partyjnego nie ubyło absolutnie nic. Osoba niezrównoważona z kolei była prawdopodobna, ale Woliński miał zrozumiałe wątpliwości: Jaki człowiek o takim rozchwianiu umysłu wysyła potem szczątki ofiary do jego rodziny i znajomych? Musiałby sprawdzić adresy albo znać je już wcześniej, co sugerowałoby, że zbrodnia została zaplanowana. Pozostawało więc zabójstwo na tle politycznym. Ale po co? I czemu akurat partyjnego na tak niskim stanowisku? Oczywiście, było prościej zamordować kogoś, do kogo dostęp był prostszy, niemniej jednak...

Milicjant z irytacją zauważył, że wypalił już całego papierosa i ostentacyjnie sięgnął po kolejnego. Sekcja zwłok, a raczej tego, co z nich zostało, wykazała śmierć w wyniku ran ciętych. To implikowałoby, że Mojchowicz został poćwiartowany żywcem, co było już zwyczajnym skurwysyństwem ze strony mordercy. Dopiero potem miałby on nadwęglić kawałki i rozesłać je w odpowiednie miejsca.

Sierżant zaklął pod nosem, zapalniczka nie chciała zaskoczyć. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to udać się na pogrzeb i przekazać kondolencje rodzinie Jeremiego. Osierocił dwójkę dzieci, zostawił żonę i starą, schorowaną matkę.

Ktokolwiek to zrobił, był skończonym gnojem bez serca.


28 sierpnia, 1978


Idealnym sposobem na zakończenie wakacji jest pożegnanie swojego zamordowanego ojca.

I w kościele, i na cmentarzu panowała kompletna cisza. Mszę pożegnalną odprawiał jakiś ksiądz młodszy od Wolińskiego, chyba dopiero po seminarium. Sam sierżant na pogrzebie pojawił się w galowym mundurze, co przyciągnęło parę spojrzeń z ulicy, szczególnie po tym, kiedy wszedł do kościoła i zaczął się modlić.

Współpracownicy z partii Mojchowicza oczywiście nie pojawili się w ogóle. Zapewne teraz opijali śmierć Jeremiego we własnym gronie. Być może dlatego cmentarz był taki pusty: Nie mogło być na Nim więcej niż dziesięć osób.

Sierżant po skończonej ceremonii podszedł do wdowy po Mojchowiczu.

- Szanowna pani... - Zaczął, mnąc swoją służbową czapkę milicyjną w dłoniach. - Nazywam się Woliński, Józef Woliński. Pani mąż był moim dobrym przyjacielem i...

- Mówił o panu w samych superlatywach – Odpowiedziała pani Mojchowicz, kiwnąwszy lekko głową i uśmiechając się nieznacznie.

- Chciałem złożyć pani najszczersze kondolencje – Powiedział. - Jeremi to był swój chłop... Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało.

- Nikt nie może. Podobno śledztwo jest w toku.

- Tak, aczkolwiek... Nie będę ukrywał, pani Mojchowicz, nikt nie ma pojęcia, co się stało. Czy Jeremi nie miał może jakiegoś osobistego wroga?

- Być może ktoś zazdrościł mu dynamicznej kariery, ale wątpię, by ktokolwiek mógł posunąć się do takiego okrucieństwa...

- Rozumiem. Nikogo więcej? Może kogoś w rodzinie?

- Nic mi na ten temat nie wiadomo, przykro mi.

- Cóż... W takiej sytuacji nie będę zawracał już pani głowy... I jeszcze raz, bardzo mi przykro.

- Mam tylko nadzieję, że znajdziecie tego drania i przyprowadzicie go przed oblicze sprawiedliwości.

- Od tego jest milicja, szanowna pani – Woliński zasalutował i ukłonił się.


30 Listopada, 1978


Nic. Koniec. Finito.

Sprawa została umorzona. Nie było świadków, nie było podejrzanych, nie było motywu, nie było niczego, co mogłoby pomóc w rozwikłaniu tej zagadki. Sprawca nigdy nie został zdemaskowany.

Jedyne, co w tym wszystkim cieszyło Wolińskiego to fakt, że sam morderca nie zaatakował ponownie. Zdawał się po prostu przepaść jak kamień w wodę.

Na chwilę obecną sierżant siedział w krakowskiej komendzie głównej MO, robiąc krzyżówki. Zastanawiał się właśnie nad jednym hasłem: „... śmierci”, pięć pól do wypełnienia. Wszystkie wolne. Milicjant wyjrzał za okno, padał śnieg... Chociaż padał to może lekki eufemizm, biorąc pod uwagę zadymkę, w jakiej pochłonięta była ulica. Zupełnie jakby pogoda coś zwiastowała... Coś niedobrego.

Spojrzał na zegar ścienny, dochodziła szósta. Dla niego był to już koniec dzisiejszej pracy. Podniósł się z krzesła i chwycił swoją kurtkę. „Dokończę tą krzyżówkę w domu”, pomyślał, wsiadając do swojego wysłużonego wartburga i przekręcając kluczyk w stacyjce. Zaklął pod nosem, kiedy samochód odmówił posłuszeństwa i nie ruszył. Wysłużony samochód zaskoczył dopiero za drugim razem i, szczęśliwie dla Józefa, nie zgasł już w czasie jazdy.

Słuchał wieczornych wiadomości bez większego entuzjazmu. Ot, trochę tego, trochę tamtego. Aresztowali paru studentów za jakiś mały strajk, dzienny standard.

- Wróciłem – Oznajmił, wieszając kurtkę na wieszaku.

- Kochanie, jest do Ciebie przesyłka – Powiedziała jego żona, wychodząc z kuchni z paczką w rękach. Woliński zmarszczył brwi.

- Napisane od kogo? - Zapytał, biorąc niespodziewaną przesyłkę do ręki.

- Nie ma imienia. W sumie dość lekka, ale unosi się od niej jakiś dziwny zapach...

- Pozwolisz, że zabiorę ją do gabinetu? - Coś mu się w tej paczce nie podobało. - Swoją drogą, co dziś na obiad?

- Klopsiki. Takie, jak lubisz – pani Wolińska uśmiechnęła się lekko. Sierżant także pozwolił sobie na uśmiech, choć złe myśli nie dawały mu spokoju. Ostentacyjnie rzucił okiem na krzyżówkę, zupełnie jakby miała mu ona jakoś teraz pomóc.

Już w gabinecie upewnił się, że drzwi zamknięte są na klucz i zabrał się za odpakowywanie paczki. Dziwnym zapachem okazał się być smród rozkładu i śmierci, tak charakterystyczny dla zwłok. Zmarszczył brwi jeszcze bardziej i w końcu rozpakował przesyłkę do końca. Zmrużył oczy. W środku znajdowała się ludzka głowa z wyrazem prawdziwego przerażenia zastygłego na twarzy. Oczy szeroko otwarte, źrenice o mikroskopijnych wymiarach, usta otwarte na oścież. Wyglądało na to, że denat krwawił z ust przed śmiercią. Wraz z głową w pudełku znajdowały się jeszcze trzy notki. Woliński wyciągnął z szuflady parę rękawiczek i ostrożnie wyciągnął papierki i rozłożył je na biurku. Pierwsza od razu wydała mu się znajoma: Została napisana tym samym charakterem pisma, co notka dołączona do szczątek Mojchowicza.

„Pan karze.”

Sierżant zamarł. To ten sam gość. O cholera, to ten sam gość! Tylko czemu wysłał paczkę do niego? Co to miało znaczyć? Czyżby to ostrzeżenie? Rzucił okiem na drugą notkę. Napisana tym samym charakterem pisma, wyglądała na jakiś cytat.

„Gdy grzech dojrzeje, PRZYNOSI ŚMIERĆ.”

Co to oznaczało? Czyżby głowa tego nieszczęśnika należała do jakiegoś kryminalisty? Chociaż... Poprzednia notka była dołączona do ciała partyjnego. Być może morderca miał nieco inne podejście do prawa niż inni ludzie. Wreszcie, trzecia notka. Wyglądała na wizytówkę i to bynajmniej nie mordercy, lecz denata.

„Stanisław Woliński, członek PZPR.”

Woliński...? Józefowi przestawało się to wszystko podobać. To było dość oczywiste ostrzeżenie. Na swoje szczęście w rodzinie nigdy nie mieli żadnego partyjnego ani żadnego Stanisława, niemniej sprawa pozostawała poważna. Przestań albo stanie Ci się krzywda. Tobie albo twojej rodzinie.

Cóż, sprawca nie zapoznał się dokładnie z modelem polskiej mentalności, która nakazuje Polakowi robić dokładnie na odwrót, szczególnie jeżeli coś objęte jest prohibicją. Poza tym, Mojchowicz wciąż pozostawał jego przyjacielem i Woliński nie zamierzał tego po prostu zostawić. Już chciał zamykać paczkę, kiedy coś nagle rzuciło mu się w oczy. Mało brakowało, a by to przeoczył.

Pióro. Pojedyncze czarne pióro, wyglądające na pióro kondora.

Sierżant spojrzał na krzyżówkę leżącą na jego biurku i niesiony chwilą dopisał w końcu słowo, które go tak nurtowało.

„Anioł”.


2 grudnia, 1978


Woliński postanowił zasięgnąć języka u osoby, która powinna coś o aniołach wiedzieć: u lokalnego księdza. Co prawda szansa, że istota duchowa była odpowiedzialna za te morderstwa wydawała się być znikoma, ale biorąc pod uwagę równie znikomą liczbę tropów i poszlak, aspirant zaczynał być zdesperowany. Czarne pióro, które znalazł wraz z głową nie mogło należeć do ptaka. Był tego pewien.

Postanowił przyjść z samego rana. Z miejsca darował sobie zakładanie milicyjnego munduru. Choć sprawa została wznowiona, aspirant działał także we własnym prywatnym zakresie. Wszakże wciąż nierozstrzygniętą pozostawała kwestia śmierci Jeremiego. Było akurat po porannej mszy, dziewiąta dziesięć.

Woliński nie chodził zbyt często do kościoła. Jego praca wymagała, by był na posterunku niemalże non-stop, a osoba milicjanta uczęszczającego na mszę ani nie kojarzyła się dobrze ani nie przysparzała mu dodatkowego prestiżu. W najlepszym wypadku spotkałby się z pełnymi dezaprobaty spojrzeniami przełożonych, w najgorszym mógłby zostać zwolniony. Teraz jednak sytuacja była poważna, a sierżant zamierzał dociec prawdy, choćby dla Pani Mojchowicz.

W środku było tylko parę starszych kobiet odmawiających różańce i jeden ksiądz, który kończył właśnie porządkować wszystko na następną mszę. Józef rozpoznał go od razu, ten sam duchowny odprawiał pożegnalną mszę dla Jeremiego. Był chudy jak tyka i stosunkowo drobnej budowy, o twarzy pokrytej śladami po agresywnej ospie. Sutanna zdawała się na Nim wisieć jak na wieszaku. I mimo tego wszystkiego, pomimo tak nikczemnego wyglądu, biła od niego jakaś dziwna, tajemnicza aura. Aura obrońcy i pocieszyciela, która Wolińskiemu skojarzyła się z gorącą czekoladą.

- Przepraszam... - Zbliżył się do ołtarza i duchownego, uprzednio nieco automatycznie przyklękając na jedno kolano i wykonując znak krzyża przed powstaniem. - Proszę księdza, mogę księdzu zająć chwilkę? - Mężczyzna ze śladami po ospie spojrzał na Wolińskiego z zauważalnym zaskoczeniem.

- Czy pan nie jest tym milicjantem z pogrzebu Pana Mojchowicza? - Zapytał, wskazując mu wejście do zakrystii. Obaj mężczyźni weszli do środka.

- Tak, jestem. Proszę się nie martwić, ja tu prywatnie. Józef Woliński.

- Prywatnie? - Brew księdza uniosła się lekko. - Jak więc mogę panu pomóc?

- Prowadzę sprawę Jeremiego – Pana Mojchowicza znaczy – na własną rękę. Widzi pan, byliśmy przyjaciółmi ze szkolnej ławy i...

- Rozumiem... Ale jak mogę panu pomóc?

- Widzi pan, proszę księdza... Ja mam pewne podejrzenia. Pewne bardzo dziwne podejrzenia, z którymi nie mogę się zwrócić do nikogo innego, bo w najlepszym razie mnie wyśmieją, a w najgorszym wsadzą do czubków.

- O czym pan...? - Woliński wyciągnął z kieszeni czarne pióro.

- Proszę księdza... Mogę poznać pana imię? Wygodniej mi mówić do kogoś po nazwisku.

- Tomasz Sandler, wikary...

- A więc, panie Sandler... Czy to możliwe, żeby anioł zabijał ludzi bez powodu? - Zapanowała długa cisza.

- ...Proszę powtórzyć pytanie – Było oczywiste, że wikary został całkowicie zaskoczony.

- Wiem, to dziwnie brzmi. Anioły przecież nie istnieją...

- Istnieć istnieją, ale od dobrych paruset lat nikt nie widział ich na Ziemi... - Duchowny przyłożył palec do ust, myśląc intensywnie. - Skąd takie podejrzenie? Czy to na bazie tego pióra?

- Między innymi. Do tego notki, które były dołączone do dość ciekawej paczki, którą otrzymałem dwa dni temu.

- Paczki?

- W paczce znajdowała się głowa działacza KC PZPR Stanisława Wolińskiego – Sandler pobladł. - Sama głowa została już przekazana milicji. Przesłuchali mnie i puścili wolno. Pozwoliłem sobie jednak na zachowanie tych dwóch notek – Sierżant wyciągnął z kieszeni spodni notki zapisane pismem zabójcy i podał je księdzu. Wikary rozwinął obie, rzucił na nie okiem i zmrużył oczy.

- „Pan karze” i „Gdy grzech dojrzeje, PRZYNOSI ŚMIERĆ”... - Zamruczał. - Paczka została dostarczona bezpośrednio do pana?

- Dokładnie. Niestety, brakowało nadawcy.

- Hm... - Duchowny wziął do ręki pióro. - Czarne... Gdyby faktycznie należało do anioła, niemal na pewno należeć będzie do jednego z upadłych aniołów... I to takich, które wciąż myślą, że działają w bożym imieniu, siejąc zwątpienie, strach i śmierć.

- Upadłych aniołów? - Woliński zamrugał.

- Pozwoli pan, że szybko objaśnię? Aniołów dzielimy na zwykłych i upadłych, nazywanych także diabłami.

- A, to trzeba było tak od razu, że to demony – Sierżant pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Znaczy... No nic, nieważne – Sandler westchnął. - Ale istotnie, od tego pióra bije jakaś energia... Być może to faktycznie boska aura.

- Być może?

- Nie jestem obeznany z tego typu rzeczami, jestem jedynie prostym sługą bożym – Wikary uśmiechnął się przepraszająco.

- Ale był pan w stanie wyczuć, że coś jest nie tak z tym piórem...

- Owszem, ale to tyle. Trzeba by to wysłać do egzorcysty... Niemniej jednak, jeżeli faktycznie to upadły anioł stoi za tym wszystkim, trzeba będzie poznać jego motywy...

- Trzeba będzie go znaleźć – Dość przytomnie zauważył Woliński.

- Tak, to też prawda. Mogę dostać pana numer? Od razu wyślę to do egzorcysty i zadzwonię do Pana w momencie, kiedy dostanę jakieś informacje.

- Naturalnie.


9 grudnia, 1978


Śnieżyło bardziej niż zwykle.

Woliński się niepokoił. Co, jeżeli prośba Sandlera spotkała się z odmową albo wyśmianiem? Z drugiej strony, gdyby istotnie tak było, dowiedziałby się o tym od wikarego już wcześniej. Mijał już tydzień od ich spotkania, a informacji brakowało...

To właśnie tego dnia, wieczorem, doszło do kolejnego morderstwa.

Spiker mówił tym samym monotonnym głosem przez cały czas: Ofiarą tym razem okazał się być pięćdziesięciosiedmioletni duchowny Adam Plandecki, egzorcysta. Znaleziono go... w zakrystii w kościele parafii aspiranta?

Woliński zamrugał. To nie był przypadek, morderca wciąż wysyłał jemu – teraz może i Sandlerowi – ostrzeżenia. Plandeckiego znaleziono rozwieszonego na ścianie zakrystii, przybitego doń za pomocą trzech wielkich gwoździ. Dwa z nich użyte zostały, by przyszpilić jego nadgarstki, a trzeci wykorzystany został do przybicia obu kostek w stopach za jednym zamachem. Słowem, ukrzyżowanie. Nad jego głową zostały nabazgrane krwią słowa „Pan karze”.

- Boże... Czy to ten sam morderca, który...? - Zapytała pani Wolińska, blednąc. Milicjant pokiwał głową, jego umysł pełen był ponurych wizji. Ni chybi musiał to być egzorcysta, o którym wspominał wikary... Ale dlaczego został zabity w taki sposób? Sierżant zaczął myśleć: Plandecki został ukrzyżowany dość parodystycznie, na samych gwoździach... A mimo to, nad jego głową widniał proboski tekst.

To właśnie wtedy usłyszał pukanie do drzwi. Trochę roztargniony otworzył je, by ujrzeć w nich... Sandlera w kurtce i nieco przymałym, zaśnieżonym berecie.

- Przepraszam, że nie telefonem, ale sprawa jest poważna – Powiedział, podając rękę na przywitanie. - Mogę wejść, jeśli to nie problem?

- Tak, tak... Proszę się nie krępować – Woliński ustąpił miejsca duchownemu, wskazując mu wieszak. Wikary przedstawił się mocno zaskoczonej Pani Wolińskiej, po czym na prośbę samego Wolińskiego udał się do gabinetu, za Nim zaś podążył aspirant.

- Wie pan już, co się stało z egzorcystą? - Zapytał milicjant od razu po zamknięciu drzwi na klucz. Sandler kiwnął głową.

- Tak... Miałem okazję znaleźć go w takim stanie – Odpowiedział.

- To jest ostrzeżenie ze strony mordercy. Takie samo, jak głowa tamtego Wolińskiego... Ale rozumiem, że śmierć pana Plandeckiego oznacza, że sprawa zostanie rozpatrzona?

- Teraz, kiedy dusza Ojca Adama jest w Królestwie Niebieskim, boję się, że może to zostać zarzucone. Egzorcyści to bardzo zachowawczy słudzy boży. Jeżeli widzą, że wyzwanie ich przerasta, nie angażują się weń.

- Czyli co...? Znowu jesteśmy na lodzie?

- Nie do końca... - Wikary uśmiechnął się nieznacznie. - Mam namiar na pewnego... mistyka. Krążą o Nim różne opinie, ale z braku dostępnych opcji musimy uciec się do półśrodków, jeżeli chcemy złapać tego upadłego anioła.

- Mistyka? Czyli kogo konkretnie?

- Niektórzy ludzie posiadają umiejętność wyczuwania anielskiej bądź demonicznej aury. Choć każdy człowiek posiada taką możliwość, ci wybrani są w tym naprawdę dobrzy.

- Rozumiem... - Woliński podszedł do alternatywnego pomysłu księdza z dużą dozą sceptycyzmu, ale z braku innych propozycji tylko kiwnął głową potakująco.

- Umówiłem się już z mistykiem na jutro o osiemnastej. Da pan radę przyjść o tej porze?

- Hm. Powinni zwolnić mnie z pracy trochę wcześniej za nadgodziny, które wcześniej robiłem... - Sierżant ponownie kiwnął głową. - Gdzie?

- Przed wejściem do Kościoła Mariackiego.

- Rozumiem... - Milicjant zawahał się. - Panie Sandler, jak pan myśli? Jesteśmy w stanie złapać drania?

- Jeśli Bóg da – Odpowiedział wikary, uśmiechając się z trudem.


10 grudnia, 1978


Mistykiem, o którym wspomniał Sandler, okazał się być wysoki i barczysty Rosjanin ledwo mówiący po polsku, znany także jako Iwan Czerniakow. Wikary robił za tłumacza między Wolińskim a ich nowym towarzyszem.

- No cóż, miło poznać! - Czerniakow przemówił w swoim ojczystym języku, wyszczerzył w szczerbatym uśmiechu i potrząsnął energicznie ręką sierżanta. - Słyszałem, że macie jakieś problemy z upadłymi aniołami?

- Nie inaczej, panie Czerniakow. Mam nadzieję, że wie Pan o świętej pamięci panu Plandeckim.

- Tak, słyszałem. Niech ci dobrzy anieli świecą mu nad duszą. No, ale biznes wzywa, więc nie mielmy języków po próżnicy! - Rosyjski mistyk pokiwał głową. - Jakbyście mnie mogli panowie zapoznać z całą tą sprawą...

- Na chwilę obecną wygląda to następująco: Mamy trzy ofiary i jest niemal pewne, że wszystkie są ofiarami jednego mordercy – Zaczął wyjaśniać Woliński. - Do każdego z nich dołączona była notka mówiąca „Pan karze”... Każdy z tych mężczyzn, bo jak na razie wśród zabitych mamy jedynie mężczyzn, zginął inaczej: Pierwszy z nich, Jeremi Mojchowicz, został poćwiartowany żywcem, następnie kawałki jego ciała zostały poparzone do mięsa i rozesłane do najróżniejszych osób, głównie rodziny i znajomych. Druga ofiara, Stanisław Woliński, padła ofiarą dekapitacji, aczkolwiek biorąc pod uwagę, że w chwili... - Sierżant odchrząknął zakłopotany. - odnalezienia go miał on ślady krwi w ustach, przyczyna śmierci mogła być inna. Wreszcie, Adam Plandecki został przybity do ściany na gwoździe w pozie przypominającej ukrzyżowanie i najprawdopodobniej zmarł w wyniku utraty krwi bądź z bólu.

- Te notki zostały wykonane tym samym charakterem pisma? - Upewnił się Czerniakow.

- Pierwsze dwie owszem. Trzecia została nabazgrana krwią nad głową denata, najprawdopodobniej jego własną – Rosjanin zaczął stukać palcem o swoją brodę, mrużąc oczy.

- A jesteśmy pewni, że to anioł, ponieważ...?

- Pióro, które przez przypadek zostawił wraz z głową drugiej ofiary. Wysłane zostało do egzorcysty, którym był pan Plandecki i, cóż, widzieliśmy tego efekty.

- Odesłali je jednak z powrotem – Do rozmowy wtrącił się wikary, wyciągając z kieszeni sutanny owe pióro właśnie, podając je mistykowi. Czerniakow wziął je do ręki, chwilę poważył, zmrużył oczy, po czym oddał je Sandlerowi.

- A żeście sobie znaleźli upadłego anioła – Stwierdził, uśmiechając się ponuro.

- To znaczy...?

- Pióro tego tutaj może należeć do istoty z triady Kontemplacji.

- Czyli...? - Milicjant ocenił, że nagłe zblednięcie księdza nie jest dobrym znakiem.

- Ano trafiliście na Trona, Cherubina bądź Serafina, tak zwane „anioły pierwotne”. Potężniejsze i groźniejsze, o dużo szerszym zakresie umiejętności... Często także bardziej niezrównoważone.

- To... To chyba niedobrze.

- Ano bardzo niedobrze. Zdecydowana większość triady Kontemplacji jest wśród upadłych aniołów, jeżeli nie całość. To istoty potężne o ogromnej palecie możliwości: Teleportacja, zmiana kształtów na życzenie, wykrywanie innych dusz w pobliżu, miotanie kulami ognia i lodowymi igłami... Potrafią to wszystko. Niektórzy Serafinowie zostali też obdarzeni ograniczoną możliwością kreacji. Ulubiony Serafin Boga, Lucyfer, dostał niemal nieograniczone moce tworzenia.

- ...Jak możemy złapać coś takiego? - Wymamrotał Woliński, kompletnie zszokowany.

- Dobrze będzie poinformować Królestwo, tym zajmę się ja – Czerniakow uśmiechnął się lekko. - Oni powinni być w stanie go namierzyć, ale może im to chwilę zająć.

- Oni?

- No, Niebianie albo anieli, zwijcie ich, jak chcecie. Jako mistyk mam zaszczyt posiadać kontakt z paroma skrzydlatymi, tak więc nie ma się co martwić.

- Jak długo może im to zająć? - Zapytał Sandler.

- W zależności od tego jak skryty jest nasz upadły anioł, od kilku godzin do paru tygodni. Oczywiście, jeżeli ten wycofa się z powrotem do Czyśćca albo Piekła to go stracą, ale biorąc pod uwagę... Hm, nazwę to „stylem”... styl owego mordercy, jest to dość chełpliwy typ.

- No dobra... Ale w tym czasie wciąż może bezkarnie zabijać i terroryzować?

- Tak, niestety – Mistyk rozłożył ręce w bezradnym geście. - Trzeba uważać, by nie obrał sobie za cel któregoś z nas bądź jego rodzin – Aspirant przełknął ślinę, wyraźnie zaniepokojony.

- A kiedy już go złapią?

- To wymierzą mu odpowiednią sprawiedliwość. Albo wpakują w niego parę kulek albo zamkną w Czyśćcu.

- Nie przypominam sobie, by Czyściec tak właśnie funkcjonował – Sandler zmarszczył brwi, co Czerniakow skwitował ponurym uśmiechem.

- Dużo się zmieniło, kaznodziejo – Odpowiedział, szczerząc nadpsute zęby.


14 grudnia, 1978


Cztery kolejne dni upłynęły Wolińskiemu na dość nerwowym oczekiwaniu. Rosyjski mistyk uprzedził, że nawiązanie kontaktu może trochę potrwać, ale aspirant wcale nie czuł się tą wiadomością pocieszony. A co, jeśli ten cały upadły anioł go dorwał? Na szczęście jednak okazało się, że nie, nie dorwał. Sierżant otrzymał od Sandlera wiadomość, że Czerniakow domaga się spotkania.

Tym razem za punkt zborny obrano pierogarnię niedaleko rynku. Wikary zasugerował kościół, ale rosyjski mistyk odrzucił tą propozycję, sugerując się zgonem Plandeckiego i faktem, że kościelna aura nie wzrusza upadłego anioła o takiej mocy.

- Powiadomiłem już odpowiednie osoby. Zlokalizowali go dość szybko, teraz muszą go jeszcze złapać – Oświadczył dumnie Iwan, odgryzając kawałek pieroga z mięsem. - Poszukiwany przez Nas anioł jest z chóru Tronów, nazywa się Mortael. Stał się upadłym aniołem stosunkowo niedawno – przynajmniej jak na standardy Niebian – bo w czasach drugiej wojny światowej.

- Czym zawinił? - Zapytał zaciekawiony Woliński.

- Mordował Żydów na własną rękę. Przez trzy lata jego aktywności zabił ponad dwustu pięćdziesięciu.

- Na własną rękę? Nie współpracował z Niemcami? - Zdziwił się Sandler.

- Nie. Według raportu miał ich zabijać jako „niewiernych” - Mistyk pochłonął kolejnego pieroga. - Długo by tłumaczyć, ale w dużym skrócie, Bóg Żydów i Nas, chrześcijan, jest tym samym Bogiem, nawet jeżeli są sceptycy i cynicy twierdzący inaczej. Mortael został przeklęty i wygnany za granice Królestwa właśnie ze względu na taki sceptycyzm... Ale być może po prostu nie był do końca zrównoważony.

- Jak to? - Ponownie zapytał milicjant.

- No wie pan, upadłe anioły wykazują najróżniejsze ciągoty. Destrukcja, anarchia, śmierć... A niektórym wydaje się, że wciąż służą w służbie Bogu i są dla niego zdolne dokonać największych okrucieństw – Czerniakow uśmiechnął się ponuro, nabijając ostatniego ze swoich pierogów na widelec.

- Ale jak Żydzi i członkowie partii mają się do siebie?

- Cóż, według opinii Mortaela, obydwie grupy kalają swoim istnieniem chrześcijan. Przyznam się jednak, że nie wiem, dlaczego zabił egzorcystę.

- Stał mu na drodze – Mruknął wikary, nie ruszając swojej porcji. - Usiłował powstrzymać jego chorą misję i zginął.

- Tak, to ma pewien sens. Kiedy jest się tak bardzo szalonym, wszystko wydaje się możliwe, absolutnie wszystko – Rosyjski mistyk pokiwał głową.

- A więc co...? Koniec? Wygraliśmy? - Zapytał Woliński, wciąż mocno skonfundowany tym wszystkim.

- Dopóki Mortael nie zostanie całkowicie odcięty od naszego świata, nie można tego powiedzieć – Mruknął Iwan. - Ale chyba zrobiliśmy już wszystko. Wypada panom podziękować za współpracę – Czerniakow uśmiechnął się nieco przyjaźniej niż wcześniej, potrząsając rękoma milicjanta i księdza. - Lepiej, kiedy ścierwo trzyma się od ludzi z daleka.


15 grudnia, 1978


Był to dość spokojny dzień, przynajmniej aż do zmroku. Wtedy zaczęła się niesamowicie ostra burza śnieżna, która praktycznie sparaliżowała wszelki ruch w Krakowie.

Woliński miał szczęście, pozwolono mu wyjść wcześniej. Ponownie opłacało się zostać w pracy nieco dłużej. Spoglądał teraz przez okno na malujący się biało-czarny krajobraz, ponownie oddając się urokom rozwiązywania krzyżówki. To właśnie wtedy usłyszał pukanie do drzwi swojego gabinetu. Otworzył je, by ujrzeć swoją żonę w asyście nieznanego mu mężczyzny. Wysoki, o krótkich czarnych włosach i przyjaznym uśmiechu, ubrany całkowicie na czarno, ukłonił się lekko przed zaskoczonym Wolińskim.

- Ten pan mówił, że ma do Ciebie jakąś sprawę. Mówi, że to bardzo ważne – Powiedziała jego żona, cofając się o krok. - Zostawię Was samych – W głowie sierżanta zabrzmiał alarm bezpieczeństwa. Coś było nie tak: Z nikim się nie umawiał, a przecież jego żona nie wpuściłaby kompletnego nieznajomego do domu ot tak.

Przez chwilę w gabinecie panowała kompletna cisza, zanim nieznajomy mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie.

- Ma pan wspaniałą żonę – Stwierdził. Miał bardzo delikatny, niemal kobiecy głos.

- Pan, jak mniemam, przyszedł do mnie? - Milicjant od razu przeszedł do sedna.

- Oczywiście. Mortael, prawdziwa przyjemność – Upadły anioł wyciągnął rękę na przywitanie. Woliński po krótkiej chwili wahania odwzajemnił gest. - Proszę się nie martwić, wpadłem tylko na przyjacielską pogawędkę.

- Och... Doprawdy? - Aspirant zmrużył oczy.

- Tak, doprawdy. Gdybym chciał pana zabić, zrobiłbym to ot tak – Czarnowłosy pstryknął palcami, a milicjant musiał przyznać mu rację. Jeżeli był on w stanie zaaranżować i dokonać wszystkich trzech zbrodni, to czwarta nie sprawiłaby mu wiele problemu. - Dlatego proszę się nie denerwować. Pobrałem już właściwą... zapłatę za pańskie poczynania.

- Zapłatę...?

- Do tego zaraz dojdę – Mortael usiadł na wolnym fotelu. - Od czego by tu zacząć...? Być może od tego, że wysyłałem panu już ostrzeżenia. Dwa, a do trzech razy sztuka.

- Pierwszą ofiarą był mój dobry przyjaciel. To oczywiste, że chciałem znać prawdę – Odpowiedział Woliński, także zajmując miejsce.

- Hm... I pierwsze ostrzeżenie nie sprawiło, że zechciałby pan zaniechać poszukiwań...

- Po prawdzie, to dzięki niemu ruszyłem z powrotem do akcji... Nie mieliśmy żadnych poszlak i gdyby ta głowa nie została przesłana do mnie, być może wszystko by ucichło.

- Cóż, szkolny błąd – Upadły anioł skrzywił się nieco. - Moja subtelność zanikła.

- Dlaczego wysłałeś głowę do mnie?

- Przypadek. Uznałem, że będzie to zabawne, kiedy Woliński dostanie głowę Wolińskiego. Oczywiście, to pana nie zatrzymało, a wręcz sprawiło, że zdobył pan sojuszników. Postanowiłem więc ostrzec po raz ostatni i zabić tamtego egzorcystę.

- Dlaczego? Czy on też był nieczysty bądź niewierny? - Przez chwilę w gabinecie panowała kompletna cisza.

- To była niezbędna ofiara – Powiedział bardzo powoli Mortael, kiwając głową. - Tak jak Jezus Chrystus oddał swe śmiertelne życie, by ludzie mogli wstąpić do Królestwa, tak ten egzorcysta zginął z radością, wychwalając imię boże.

- Odbiło Ci – Stwierdził wreszcie sierżant i z jakiegoś powodu powiedzenie tych dwóch słów sprawiło mu niewypowiedzianą frajdę, jakąś nieziemską satysfakcję. Upadły anioł na moment przestał się uśmiechać.

- Wszyscy tak mówią, wiesz? Wszyscy. I śmiertelni, i anieli, i demony... Nie ma osoby, która nie mówiłaby, że jestem szalony bądź niezrównoważony – Mruknął, stukając palcem wskazującym o policzek. - Być może mają rację... Być może faktycznie jestem szalony według ich utartych standardów – Mortael ponownie zaczął się uśmiechać, Woliński zaś poczuł ciarki chodzące mu po plecach. - Ale czymże są standardy ich, a standardy wyznaczone mi przez Boga?

- Nie rozumiem. Czy Jezus nie kazał wybaczać nieprzyjaciołom?

- Kazał, ale jako Syn Boży stoi jednak niżej niż sam Bóg, prawda? Można powiedzieć, że pracuję na zlecenie Najwyższego.

- To nie ma sensu. Jak możesz być upadłym aniołem i...?

- Upadły anioł. Więc tak to się teraz nazywa, co? Zmienili nazwę na bardziej dyplomatyczną. Kiedyś tytułowano Nas diabłami i przedstawiano na równi z demonami... Cóż za ignorancja.

- A nie jesteście tym samym?

- Oczywiście, że nie! - Mortael warknął wściekle, zrzucając uśmiechniętą fasadę. Woliński zauważalnie zbladł. Czarnowłosy westchnął i wrócił do swojej maski uprzejmości. - Tak przyjęło się uważać, ale prawda jest nieco inna. Większość tych tak zwanych upadłych aniołów brzydzi się demonicznym ścierwem. Oczywiście, są tacy, którzy się z nim bratają i współpracują, ale wolałbym zdechnąć niż działać ramię w ramię z tymi pomiotami... - Upadły anioł przez chwilę milczał. - Demony to nieskomplikowane stworzenia, które niszczą i zabijają bez celu i powodu. Ludzie i anieli różnią się od nich tym, że posiadają swoje motywacje, których używają, usprawiedliwiając swoje czyny. Moją motywacją jest bezgraniczna miłość do Boga i potrzeba wypełniania jego obowiązków.

- Zabiłeś trzech ludzi. To nie jest miłość.

- Kim byli Ci ludzie? Dwóch z nich było reprezentantami komunistycznego reżimu, który spadł na twój kraj i ciąży na Nim niczym plaga. Uczyniłem Wam przysługę... Choć być może są tacy, którzy twierdzą inaczej. Tacy, którzy lubią korzystać z danej im władzy i pomiatać innymi, nieprawdaż?

- C-co?

- No, nie ukrywaj się z tym – Uśmiech Mortaela poszerzył się do niepokojących rozmiarów, a sam upadły anioł zbliżył się nieco do sierżanta. - Pół roku temu rozpędzałeś studentów wraz ze swoimi koleżkami z MO.

- N-naruszali spokój...

- Nie, nie naruszali. Nic nie zrobili, chyba że mamy na myśli przeszkadzanie jednemu z twoich przełożonych swoją egzystencją. Dlatego wysłali Was. Waszą tanią siłę roboczą i zbrojne ramię, hucznie nazwane Milicją Obywatelską – Czarnowłosy wybuchnął szalonym śmiechem, mrożącym krew w żyłach milicjanta. - Kim Wy jesteście, jeżeli nie zwykłymi zbirami w mundurach? - Woliński posiadał sporą dozę instynktu samozachowawczego w przypadkach bezpośredniego spotkania, tak więc nie odpowiedział na retoryczne pytanie Mortaela. - Mógłbym zabić Was wszystkich. Mam odpowiednią moc i możliwości. Za mną stoi sam Najwyższy... Ale to nie ma sensu. Wy zostaliście zwiedzeni. Odpowiecie za swe przewiny już niedługo, z ręki swych bliźnich... A teraz pozwolę sobie wrócić na chwilę do tematu zapłaty, który poruszyłem na początku – Na twarz upadłego anioła powróciła sztuczna uprzejmość. - Cała wasza trójka poniesie pewne konsekwencje... Znaczy, ksiądz i mistyk już ponieśli, a na pana właśnie przyszła pora.

- Co z Nimi?

- Cóż... pan Czerniakow odpowiada za przyzwanie „tamtych” aniołów – W głosie Mortaela zabrzmiała pogarda, kiedy wspominał o swych nie-upadłych pobratymcach. - tak więc jego kara była najsurowsza. Usłyszy pan w wiadomościach. Co do pana Sandlera, miał dobre intencje i dlatego jego kara jest najlżejsza.

- Zaraz, ale przecież miał ten sam cel, co my! Też chciał Cię zatrzymać!

- To prawda. Został jednak zmanipulowany przez Ciebie, żeby w tym wszystkim uczestniczyć. Zresztą, jego kara już się dokonała, odpokutował za nią. Teraz Ty.

- Co ze mną zrobisz? Zabijesz mnie?

- Nie. Powiedziałem już, że tobie włos z głowy nie spadnie – Mortael pstryknął palcami. - I już. Mała zmiana w życiu, w sam raz dla milicjanta. Ja tymczasem będę uciekał, bo nie daj Boże, jeszcze mnie złapią – Upadły anioł zachichotał cichutko. - Wierzę, że się jeszcze kiedyś zobaczymy. Być może już po pana śmierci, ale nie ma pośpiechu – Czarnowłosy morderca ukłonił się, pstryknął palcami... i już go nie było.

Józef Woliński westchnął. Tak. Teraz był to prawdziwie koniec tej chorej sprawy.


16 grudnia, 1978


Oglądał wiadomości bez emocji. Dzisiejszego popołudnia w jakiejś alejce znaleźli zwłoki człowieka zidentyfikowanego jako Iwan Czerniakow. Trup został niesamowicie sponiewierany i okaleczony, zaś w usta wetkniętą miał kolejną już notkę mówiącą „Pan karze”.

Tak, to był koniec. Mortael powrócił do Piekła i najpewniej uniknął schwytania. Dla sierżanta sprawa była już zakończona. Będą szukać mordercy jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu zarzucą sprawę i umorzą postępowanie.

Zastanawiał się nad tym, co powiedział mu upadły anioł wczorajszego wieczoru. Czy naprawdę był jedynie narzędziem? Nie, tak być nie mogło. Nikt go do niczego nie zmuszał, a on jedynie regulował kwestie niesprawiedliwości. Był funkcjonariuszem prawa, a nie oprychem.

Wieczorem odwiedził go Sandler.

- Słyszał pan o...? - Zaczął rozmowę.

- Tak, słyszałem... To koniec – Odpowiedział Woliński, mieszając łyżeczką w herbacie. - Mortael był u mnie wczoraj na pogawędce i oświadczył, że zmywa się z powrotem do Piekła.

- Tak... Był też u mnie. Porozmawialiśmy chwilę. Mówił, że dopóki nie przestaną go ścigać, zrobi sobie „przerwę”.

- Jak to „dopóki nie przestaną go ścigać”? - Zdziwił się milicjant.

- Tak powiedział... Być może po prostu chciał zmniejszyć moje nadzieje, że go złapią... Ale kiedyś go dorwą.

- Przepraszam, że pytam... Ale czy coś się nie wydarzyło? W sensie, u pana?

- Ma pan na myśli tą „karę”, o której powiedział Mortael? Hm... Moja matka leży złożona gorączką. Ma jednak swoje lata... Być może to nie to. Być może Najwyższy wzywa ją do siebie.

- Albo ten upadły anioł chce, byśmy tak myśleli... - Sandler skrzywił się nieco.

- Być może.


13 lipca, 1979


- Wystąpiły komplikacje przy porodzie... Bardzo mi przykro, ale... nie udało nam się uratować ani pana żony, ani dziecka – Woliński nie słuchał doktora, który właśnie się usprawiedliwiał. Wiedział, że tak to się skończy.

Mortael zebrał swoje krwawe żniwo. Zapłatę za próbę powstrzymania szaleńca od dalszych morderstw. Udało się... Ale za jaką cenę?

Na dworze szalała straszliwa burza, niebo było wręcz czarne. Upadły anioł śmierci chichotał w oddali. Nadszedł czas, by ukarać więcej niewiernych.
  Temat: A czy B??
Fergard

Odpowiedzi: 933
Wyświetleń: 674662

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-12-13, 19:04   Temat: A czy B??
Żywe, chociażby przez wzgląd na większą siłę ognia. ^^

League of Legends* czy Defense of the Ancients 2?
  Temat: A czy B??
Fergard

Odpowiedzi: 933
Wyświetleń: 674662

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-12-13, 14:16   Temat: A czy B??
Pomidorówka, of course.

Naleśniki z serem czy z dżemem*?
  Temat: Co to za jednostka/bohater?
Fergard

Odpowiedzi: 30
Wyświetleń: 38122

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-10-19, 18:16   Temat: Co to za jednostka/bohater?
Certainly. Wobec prawa i obyczaju, następne pytanie przypada Vogelowi.

Nie jestem jednak pewien, o co chodzi z bigosem...
  Temat: Co to za jednostka/bohater?
Fergard

Odpowiedzi: 30
Wyświetleń: 38122

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-10-19, 14:09   Temat: Co to za jednostka/bohater?
Nie, ale frakcja pasuje.

No, ludziska. Co ma w cholerę wielkich, niepraktycznych ostrzy na patykach i macha nimi w sposób wielce dziwaczny?
  Temat: Co to za jednostka/bohater?
Fergard

Odpowiedzi: 30
Wyświetleń: 38122

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-10-17, 22:38   Temat: Co to za jednostka/bohater?
Nie. Tak po prawdzie, sądziłem, że prawidłowa odpowiedź będzie już za pierwszym razem. :)

Podpowiedzią jest fakt, że mówimy o designie z D3.
  Temat: Co to za jednostka/bohater?
Fergard

Odpowiedzi: 30
Wyświetleń: 38122

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-10-17, 17:53   Temat: Co to za jednostka/bohater?
No cóż, nie będę się wysilał i także zagłębię w tereny stworzone przez .dat:

Kombajn wysokiej jakości. Stary, ale jary.
  Temat: Co to za jednostka/bohater?
Fergard

Odpowiedzi: 30
Wyświetleń: 38122

PostForum: Tawerna   Wysłany: 2012-10-17, 17:34   Temat: Co to za jednostka/bohater?
Jeżeli to ma jakiś związek z D3, to to musi być Inkwizytor lub Wielki Inkwizytor.
  Temat: Tiamath
Fergard

Odpowiedzi: 9
Wyświetleń: 16087

PostForum: Disciples II   Wysłany: 2012-08-08, 12:52   Temat: Tiamath
Prezencja Tiamatha na polu bitwy może znaczyć jedynie kłopoty dla drugiej linii przeciwnika. Pomijając już fakt, że jego ataki mają szansę na obniżenie obrażeń oraz że Tiamath(i wcześniej też Zwierz) są jedynymi jednostkami, których atak jest obszarowy i pochodzi od Oręża(zatem nie możesz tego w żaden sposób zablokować, chyba że jako Hordy masz ten cholernie drogi czar), to fakt, że jest to 100 obrażeń jest dewastujący.
Modeusz i Tiamath spokojnie wymiatają całą drugą linię w pierwszej turze(na czyste statystyki, pomijając wszelkiej maści eliksiry, sztandary etc.). Zresztą, jednostki "obszarowe" zawsze wymagają więcej expa do awansu. Tak samo jest np. z Białym Czarodziejem.

Pozdrawiam
  Temat: Inkwizycja
Fergard

Odpowiedzi: 7
Wyświetleń: 13531

PostForum: Disciples II   Wysłany: 2012-08-03, 12:13   Temat: Inkwizycja
Właśnie sprawdziłem PD W.Inkwizytora w edytorze. Do awansu wymaga on raptem 800 PD. Ciekawa sprawa, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Inkwizytor - jednostka poziom niżej - wymaga 150 PD więcej. Biorąc pod uwagę fakt, że jest on jednostką czwartego poziomu, to to jest naprawdę mało. Fakt, odstaje on od swoich rówieśników, ale awansuje szybciej od nich, jest odporny na ataki Umysłu(co cholernie pomaga przeciwko Utherowi) i posiada jeszcze ochronę przed ogniem jako miły bonus. Inne wojownicze drzewko, które przychodzi na myśl to Mroczni Władcy ze swoimi ochronami przed żywiołami i raptem 600 PD do awansu.
Osobiście w Imperium lubię oba drzewka, ale z praktycznego punktu widzenia, Inkwizycja wygrywa.

Nie zmienia to faktu, że Obrońca Wiary istotnie jest chory.

Pozdrawiam
  Temat: A co mi tam
Fergard

Odpowiedzi: 2
Wyświetleń: 8266

PostForum: Biblioteka   Wysłany: 2012-07-26, 13:35   Temat: A co mi tam
Na prośbę paru osób zamieszczam kompaktową wersję PDF, do wypakowania. Enjoy,
  Temat: A co mi tam
Fergard

Odpowiedzi: 2
Wyświetleń: 8266

PostForum: Biblioteka   Wysłany: 2012-07-25, 21:57   Temat: A co mi tam
Dwudziesty września, 1999

Allistair wreszcie otrzymał żądane przez siebie papiery. Dokumenty obracały się wokół osoby Albrechta Kaisera, który – od jakiegoś czasu – był partnerem jego i Murphy'ego.
Wedle jego przewidywań, Greenblade i Kaiser dogadali się dość szybko i to pomimo faktu, że cztery lata temu w Roanapur stali po przeciwnych stronach konfliktu. Obaj byli socjopatami, obaj byli dość podobni... Ale coś Allistaira gryzło w tym socjopatycznym obrazku.
Świr, niebezpieczny, krwiożerczy – takie słowa figurowały w pierwszych linijkach cech charakteru Albrechta. A mimo to, pomimo całej tej tak zwanej „krwiożerczości” nie zawahał się on ani minuty przed uratowaniem Rosarity. Podobno w dziewięćdziesiątym piątym starał się zapewnić bezpieczeństwo dla Wampirzych Bliźniaków, które sterroryzowały to najniebezpieczniejsze miasto świata na ładnych parę dni.
Urodzony w jedenastym wieku, germański wojownik. Przegrał pojedynek z Szablą Stratoavisem i został wskrzeszony jako wampir. W ciągu następnych stuleci robił w zasadzie wszystko: Służył w wojsku, był arystokratą, kupcem, działaczem partyjnym, kawalerzystą, rzecznikiem... A teraz powrócił do roboty najemnika. Brał udział w trzeciej krucjacie po stronie krzyżowców, w wojnie stuletniej po stronie Anglików, w wojnie trzydziestoletniej po stronie protestantów, w wojnie o niepodległość USA po stronie Amerykanów, w powstaniu listopadowym w wojsku rosyjskim, w wojnie secesyjnej po stronie Północy, w pierwszej wojnie światowej jako najemnik z funduszu Państw Centralnych, w wojnie polsko-bolszewickiej po stronie Polaków, w drugiej wojnie światowej po stronie Państw Osi, a potem, od czterdziestego drugiego, jako członek Aliantów, w wojnie w Wietnamie jako najemnik na usługach Vietcongu... A były to jedynie niektóre z pozycji na liście. Albrecht był na wszystkich frontach tego świata i robił w zasadzie wszystko. A mimo to... Notowany był w listach Gildii za okrucieństwo i swoją wysoce krwistą dietę. W przeciwieństwie do znakomitej większości wampirów preferował on mięso zamiast krwi, najlepiej świeże i krwiste, aczkolwiek zazwyczaj zadowalał się też padliną. Stąd wziął się jego przydomek „Ścierwojada”. Allistair uśmiechnął się z politowaniem, Kaiser nie posiadał najlepszej renomy.
Wciąż jednak nie było to to. Czemu wtedy... Czemu nie dał mu zabić Rosarity? Czemu ukartował to wszystko, po co się tak męczył? Po co to wszystko?
Rasmunsen warknął, odrzucając papiery. Logika Albrechta Kaisera była bardziej pokrętna nawet od logiki Murphy'ego, a było to niejakie osiągnięcie.

Trzynasty marca, 2000

Allistair przechylił się na krześle, spoglądając ze znudzeniem na artykuły w gazecie. Nic ciekawego, tu ktoś umarł, tam ktoś coś zrobił, nekrologów mniej niż zwykle.
Upił nieco kawy. Po prawdzie zaczynał powoli przyzwyczajać się do towarzystwa Kaisera. Istotnie, wampir-albinos był prawdziwym specem od walki wręcz i niejednokrotnie miał już możliwość uratowania mu skóry. Zaczął go darzyć swego rodzaju szacunkiem. Albinos miał swoje dziwne maniery i zachowania, prawda, ale jego pomoc bywała nieoceniona, kiedy przeciwników okazywało się być więcej niż mówiły informacje o misji. Posługiwał się flambergiem z prawdziwą maestrią, na dodatek jedynie jedną ręką. Potrafił on jednak zachować także dyskrecję i skorzystać ze swoich noży do rzucania, nie mniej skutecznie niż z dwuręczniaka.
Allistair wciąż nie potrafił jednak zapomnieć o swej porażce. Rosarita Cisneros wciąż żyła, co nie dawało mu spokoju. Nieumarły Snajper potrafił policzyć swoje porażki na palcach jednej ręki, zaś każda następna tylko bardziej go frustrowała. Zazwyczaj jego niemal-ofiary wywijały się od śmierci dzięki kreciej robocie ich otoczenia, odpowiednio wysokiej łapówce bądź uświadomieniu sobie o obecności Allistaira.
W przypadku Rosarity Cisneros zadecydował czysty przypadek, i to właśnie tak bardzo irytowało Rasmunsena.
Westchnął. Nigdy nie będzie miał okazji, by to naprawić. Będzie mieć w swych dokonaniach plamę, o której będzie wiedzieć jedynie on sam. Rosarita Cisneros nie żyje, taka jest oficjalna wersja. Tylko on, Kaiser i osoby w otoczeniu Florenckiego Psa Gończego wiedziały, jak było naprawdę.
Zmiótł z gramofonu warstwę kurzu i westchnął. Kiedyś... Kiedyś to naprawi.

Jedenasty września, 2001

Był to dzień taki, jak każdy inny.
Allistair nudził się. Będąc nieumarłym spanie było wykluczone, więc mógł jedynie siedzieć całą noc i oglądać telewizję. Nocne seanse utwierdziły go w przekonaniu, że należy darować sobie oglądanie soft porno i pożyczyć od kogoś godną uwagi kasetę video.
Dzisiaj jednak szykowało się prawdziwe widowisko.
Była dziewiąta pięćdziesiąt pięć rano. Allistair skakał po kanałach, znudzony. Dawno nie dostał żadnego zlecenia, zaś Murphy i Albrecht ciągle wzywani byli do jakiejś brudnej roboty, tak więc nie miał z kim grać w szachy. Wskoczył właśnie na jakiś amerykański kanał informacyjny. Ku jego zaciekawieniu, telebim pokazał mu ogromne wieże World Trade Center. Z jednej z nich wydobywały się kłęby czarnego, gęstego dymu. W oczodołach Rasmunsena błysnęło zainteresowanie. Nie wyglądało mu to wcale a wcale na film sensacyjny. Zbyt dużo pasków z informacjami. Spiker także nie brzmiał na przesadnie rozentuzjazmowanego, jak to zazwyczaj w takich filmach bywało. Wyglądało na to, że Wujek Sam dostał dość mocno po zębach. Pytanie, od kogo? Allistair nigdy nie interesował się polityką, ale tutaj mieli wydarzenie bez precedensu. Oto właśnie ktoś rzucił wyzwanie potędze Stanów Zjednoczonych i rzucił je na ogromną, niespotykaną skalę. To nie było kilku oficjeli, to byli wszyscy ludzie znajdujący się w tym budynku.
Wpatrywał się w wielką, dumną konstrukcję, teraz gotową do runięcia w każdej chwili. Szybko ocenił sytuację. Samolot musiał zderzyć się z tą częścią budynku, z której wylatywał dym. Fundamenty do najmocniejszych się nie zaliczały, tak więc obie wieże były bardzo podatne na podobne akcje.
Dziewiąta pięćdziesiąt dziewięć. Na oczach Allistaira Rasmunsena runęła dumna i niegdyś wspaniała budowla. Dosłownie zapadła się w sobie. Zupełnie jakby widział Duchy Arki, które tym razem rozwalały przedmiot nieożywiony. Przerzucił na inny kanał. To samo, zniszczona wieża. Kolejny, znowu. Wszystkie następne kanały transmitowały to samo. Południowa wieża World Trade Center i wszystko, co się w Niej znajdowało, przestało istnieć.
Zadzwoniła jego stara Nokia. Rzucił okiem na ekran. Murphy.
- No co? - Zapytał.
- Widziałeś to? - W głosie Greenblade'a było coś... dziwnego.
- Ta.
- Kocham Legiony, nie wierzę. Po prostu, Kocham Legiony, nie wierzę... - Ghul ledwo mówił. Rasmunsen domyślił się, że jego współpracownik bardzo przeżył katastrofę.
- Skąd to przejęcie? - Zapytał, chociaż wiedział, że może pożałować odpowiedzi.
- Tam była Bonnie... I Alan... Kocham Legiony... Kocham Legiony, co oni tam robili...?
- Twój brat i bratowa? - W głosie Allistaira nie pojawiło się nawet najlżejsze zaskoczenie. Skoro Murphy tak się przejął, sprawa musiała być ogromnego kalibru.
- Dzwoniłem właśnie do... do matki Bonnie... Veronica jest z nią... Widziała wszystko – Nieumarły Snajper milczał. Nic, co mógłby teraz powiedzieć, nadałoby się jako pocieszenie. Nauczył się przestać cenić wartości rodziny i przyjaźni. Przeszkadzały one w efektywnym wykonywaniu pracy. Dopiero po chwili jego uwagę przykuł fakt, że także północna wieża leci na łeb na szyję.
- Poszła też druga wieża – Rzucił mimochodem. Nawet nie zauważył, że Murphy'ego po drugiej stronie już nie było.
Przez następne kilkanaście godzin wszędzie widział World Trade Center. Dwie dumne wieże były teraz jedynie stertami gruzu, a także gigantycznym cmentarzyskiem przypadkowych ludzi. Wyliczano ofiary na prawie trzy tysiące ludzi, i to z samych wież. Gdzieś tam jeszcze inny samolot uderzył w Pentagon, jeszcze inny rozwalił się gdzieś indziej... Allistair wszędzie widział ludzi rozpaczających, składających kondolencje, odgrażających się. Miała polać się krew, i to nie pojedynczego człowieka, a całej ich grupy. Być może dojdzie do wojny.
Rasmunsenowi było wszystko jedno. Wiedział jednak, że na chwilę obecną nie może polegać na Murphym ani na Albrechcie, który zapewne będzie wspierać rozbitego emocjonalnie Greenblade'a. Oczywiście, akurat wtedy, kiedy zaczynał się sezon.
Pod koniec dnia media wciąż nie przestawały trąbić o World Trade Center, ale Allistaira to za bardzo nie obchodziło. Tak się złożyło, że pewna osoba zdecydowała się na złożenie mu niespodziewanej wizyty w środku nocy...

Dwunasty września, 2001

Rosarita Cisneros w jego biurze. Doprawdy, już większej bezczelności nie mógł zobaczyć. Brunetka spoglądała na niego spod szkieł okrągłych okularów, ale tym razem w jej oczach zobaczył coś, czego nigdy nie miał okazji. Strach i zagubienie gnieździły się w jej oczach.
Allistair widział dwa obrazy Florenckiego Psa Gończego: Bezwzględną machinę, która mordowała wszystko na swojej drodze oraz może lekko zagubioną, ale bardzo przyjazną młodą kobietę. Teraz widział tylko zwierzę, zaszczute zwierzę. Z jakiegoś powodu wpędzało go tylko w dodatkową frustrację. Oto wielki Florencki Pies Gończy przybył do niego w tak żałosnym stanie? Godne pogardy. Kobieta, przed którą drżał sam Wujek Sam wyglądała teraz jak pomięty strzęp tkaniny. Jedynym wytłumaczeniem musiało być to nieszczęsne World Trade Center, które – najprawdopodobniej – pozbawiło ją jej panicza. Innej opcji Allistair nie widział.
- Proszę zająć fotel – Wskazał jej miejsce beznamiętnym tonem. Kobieta usiadła na skórzanym krześle, kurczowo trzymając się oparcia. - Jak mogę Pani pomóc? - Zapytał tym samym obojętnym tonem. Przynajmniej była na tyle rozsądna, aby przyjść w środku nocy. Gdyby pojawiła się za dnia, wytarłby jej twarzą podłogę.
Rosarita milczała przez dłuższą chwilę. Nie poganiał jej, nie miałoby to sensu. Być może dostanie jakąś ciekawą historyjkę do wysłuchania.
- Myślałam, że... Myślałam, że uda mi się od tego uciec – Zaczęła drżącym głosem. Rasmunsen ze stoickim spokojem wyciągnął spod biurka butelkę piołunówki i nalał lampkę, po czym przesunął naczynko w stronę rozmówczyni, która obaliła zawartość bez najmniejszych problemów. Sam Allistair alkoholu nie pił i trzymał nieco na wypadek, gdyby Murphy wpadł w depresję. - Myślałam... Że dam radę zarzucić wszystko, co wiązało mnie z Florenckim Psem Gończym i ruszyć do przodu.
- Nie udało się, jak mniemam? - Zapytał czysto retorycznie Rasmunsen.
- Nie udało. Właśnie straciłam jedyny powód, żeby bawić się w tą maskaradę – Odparła Rosarita. Nieumarły Snajper bez oporów wypełnił szklaneczkę piołunówką po raz drugi. - Słyszał Pan o World Trade Center?
- Cały świat słyszał – Rasmunsen pokiwał głową. Wszystko układało się w stosunkowo logiczną całość. - Panicz Lovelace tam był?
- Tak, był tam.
- No cóż, to tłumaczy, dlaczego wygląda Pani jakby coś Panią przeżuło i wypluło – Allistair zdjął okulary, to samo uczynił z chustką. W ciemnościach błysnęły zielone węgielki. - Ale co ja mogę?
- Przyszłam tu z braku innego miejsca – Odparła niemal od razu, spoglądając na niego zza okularów i wychylając kolejną kolejkę. - Trzynasta wielka rodzina Ameryki Południowej przestała istnieć. Byli moim życiem, a teraz... Cóż... - Uśmiechnęła się nikle. - Nie żyją.
- Oni?
- Ojciec świętej pamięci Panicza Garcii, świętej pamięci Pan Diego Lovelace zginął w zamachu pięć lat temu. Ot, polityczne porachunki.
- Historia lubi się powtarzać. World Trade Center najprawdopodobniej zawaliło się wskutek ataku terrorystycznego, a to nieuchronnie wiąże się z jakimś państwem. Osobiście... Nie daję temu wiary, ale to inna sprawa.
- Tak, lubi – Allistair nalał kolejną kolejkę.
- Przychodzi Pani do swojego prawie-zabójcy w środku nocy. Po co? - Zapytał, podając jej szklankę.
- Sądziłam, że będzie Pan chciał wyrównać rachunki – Opróżniła naczynko, nie zadrgała jej nawet powieka. - Dokończyć to, czego Pan wcześniej nie dokończył.
- Zabawne. Proszę mi tylko wskazać wrażliwe miejsce, bo nie wiem czy i to Pani przeżyje – Rasmunsen pozwolił sobie na złośliwość, co Rosarita przyjęła jedynie nikłym uśmiechem.
- Uważa Pan to za stratę czasu – Stwierdziła. Kiwnął głową potakująco.
- Nie mam powodu ani chęci, by pozbawiać Pani życia „ponownie”. Według oficjalnego raportu, jest Pani martwa. Otrzymała Pani ranę postrzałową dokładnie w środek czoła. Kula zatrzymała się na głębokości trzech centymetrów i tam już została. Tylko my, Pan Kaiser i Pani współpracownicy znają prawdę – Kiwnęła głową.
- No tak. Gdyby musiałby mnie Pan zabić „ponownie”, jak to Pan określił, ucierpiałaby Pana renoma.
- Nie inaczej. Widzę tylko trzy wyjścia. Zabiję Panią, co zostawi mnie z niewygodnym trupem do upchnięcia gdzieś w szafie i późniejszego przeniesienia i zakopania w lesie albo zrobi to Pani sama, gdzieś daleko stąd... Albo zapomnimy o całej sprawie.
- ...Zapomnimy?
- Niech spróbuje Pani ułożyć sobie życie od nowa – Allistair nalał kolejną szklaneczkę piołunówki. - Wiem, że może to być... dość trudne, szczególnie, że wczoraj straciła Pani wszystko. Ostatnia osoba, którą Pani ceniła, odeszła do Nieba. Czy to nie smutne?
- Proszę nie kpić – Odparła Rosarita, a jej oczy na sekundę przybrały stalowy pobłysk. Kobieta opróżniła kolejną już szklankę trunku i skrzywiła się. Zaczynało jej być za dużo. - Próba uporządkowania życia u kogoś z przeszłością taką jak moją bez żadnego wsparcia to kiepski pomysł.
- Sama Pani stwierdziła, że Florencki Pies Gończy nie żyje – Zauważył Rasmunsen, spoglądając na nią bacznie. Kiwnęła głową, aczkolwiek zawahała się.
- Tak... Ale nikt nie powiedział, że nie może zostać wskrzeszony – Odpowiedziała, sama sięgając po butelkę piołunówki i nalewając kolejną szklankę – Nie upodliłam się tak bardzo od czasu, w którym zginął świętej pamięci Pan Diego Lovelace. Daję kiepski przykład – Uśmiechnęła się nikle, wychylając naczynko. Zajęło jej chwilę, by odłożyć szklankę na miejsce.
- Wszyscy jesteśmy jedynie ludźmi – Odpowiedział Nieumarły Snajper sentencjonalnie i z pewną hipokryzją.

Trzynasty września, 2001


Allistair spędził cały kolejny dzień na siedzeniu w biurze i nicnierobieniu. Wszędzie było słychać o World Trade Center, wszędzie padały oskarżenia i zarzuty. Wielkie figury polityki nie dbały o ofiary i skupiały się jedynie na ciskaniu mięsem.
Rasmunsen nie był specjalnie zaskoczony. Tak wszakże działała wielka mocarstwowa polityka. Jedyną odpowiedzią na atak mógł być kontratak. Ciekawiło go tylko, komu się za to oberwie. Czyśćcowym? Odcinali się od ataku, a Nieumarły Snajper nie widział powodu, by im nie wierzyć, szczególnie że przedstawicielem wojsk Alastora był Himler Gunsche, jego Pierwszy Generał i człowiek prawdziwego honoru.
A więc kto? Rosja? Po co? Ostatnią rzeczą, jakiej brakowało temu światu była Trzecia Wojna Światowa, tym razem z użyciem atomu. Uznano, że bomby atomowe to tabu dla wszystkich stronnictw – także tych pozaśmiertelnych – ale zawsze znalazłby się szaleniec, który z chęcią by ich użył. Allistairowi nie podobała się taka wizja wojny. Zysk z tego był znikomy.
Przeniósł wzrok na Rosaritę. Leżała przykryta kołdrą, pogrążona we śnie. Sugerując się jej mamrotaniem, nie był to najlepszy sen. A do tego miał jeszcze dojść kac po ośmiu szklankach piołunówki... Nawet Murphy nie upadlał się tak bardzo.
Co on miał z nią zrobić? Mógłby teraz poderżnąć jej gardło, ale nie miało to sensu. Rosarita Cisneros nie żyje, a jakiekolwiek próby poprawiania obecnego stanu rzeczy mogłyby się dla niego źle skończyć. Cios wymierzony w jego renomę byłby katastrofalny w skutkach. Co mógł więc zrobić? Wątpił, żeby zechciała się ustatkować po tym, co ją spotkało. Jeżeli się nie ustatkuje, to też może kosztować go renomę, jeżeli przez czysty przypadek ktoś dowie się, że Florencki Pies Gończy nie jest znowu taki martwy.
Mógł więc albo jej pomóc... Albo spróbować przekuć ten oręż w coś użytecznego. Zastanawiał się nad tym jakiś czas, ale nie chciał przedstawiać jej propozycji od razu. Być może, gdyby doszło do odpowiednich zmian w wyglądzie i tym podobnych retuszach... Być może Gildia Najemników zyskałaby cennego członka.

Szesnasty września, 2001


Media wciąż mówiły o World Trade Center. Cóż, takiej katastrofy chyba jeszcze nie było, tak więc materiał do artykułów i reportaży był wyłożony jak na tacy. „Chwytajcie, póki gorące”, pomyślał Allistair, spoglądając na pistolet Rosarity. Ostatnią rzeczą, jaka pozostała po Florenckim Psie Gończym, była ta broń. Przekazała mu ją w posiadanie, po części jako trofeum, po części jako pamiątkę. Teraz osoba, do której niegdyś należał ten pistolet, stała się anonimowym członkiem Gildii Najemników o pseudonimie „Tancerka Śmierci”. Miało to być nawiązanie do jakiejś akcji związanej z Gray Fox, dawno, dawno temu. Pięć lat. Dla zwykłego śmiertelnika to był szmat czasu, ale Allistair nauczył się już liczyć czas w dekadach.
Nieumarły Snajper miał okazję rozmawiać z Murphym. Greenblade brzmiał, jakby zaraz mieli skazać go na karę śmierci, ale desperacko usiłował zabrzmieć nieco bardziej entuzjastycznie. Kiedy rozmawiali, dzwonił z domostwa świętej pamięci jego brata i bratowej w stanie Kolorado, dobrych kilkanaście godzin drogi od północnoamerykańskiej filii Gildii. Był z Nim Albrecht. Na chwilę obecną nie mógł liczyć na ich wsparcie.
Zadzwonił jego gabinetowy telefon.
- Allistair Rasmunsen. W czym mogę pomóc? - Zainicjował rozmowę obojętnym tonem. - Zlecenie? Kto? Kiedy? Rozumiem. Proszę wpaść do mojego gabinetu jutro o czternastej, omówimy kwestię honorarium. Dziękuję i do usłyszenia – Rozmowa była krótka i treściwa. Sekretarz Obrony Narodowej USA znów miał dla niego misję o wysokim priorytecie. Tym razem celem miał być jakiś terrorysta powiązany z talibami.
Allistair Rasmunsen zabijał za pieniądze zarówno ludzi dobrych, jak i ludzi złych. Nigdy nie zrobiło mu to różnicy. Dla Nieumarłego Snajpera głównym pytaniem nigdy nie było „Kto?”, tylko „Ile?”
Koniec końców, kochał swoją robotę. Wykonywał ją dobre dwieście lat i zdążył wyrobić sobie zarówno celne oko, jak i awersję do moralności. Gdyby posiadał takową, nie byłby na szczycie. Na chwilę obecną, po przejściu poprzednio prowadzącego w rankingach Gondara na emeryturę, był pierwszy, dystansując Leo Bonharta o kilkanaście punktów.
Allistair Rasmunsen naprawdę był zadowolony ze swojej pracy.
  Temat: A co mi tam - komentarze
Fergard

Odpowiedzi: 0
Wyświetleń: 5662

PostForum: Komentarze   Wysłany: 2012-07-25, 21:54   Temat: A co mi tam - komentarze
No cóż, temat na komentarze jest.
 
Strona 1 z 17
Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
theme by michaczos.net & UnholyTeam
Tajemnice Antagarichu :: Heroes of Might & Magic 1,2,3,4,5,6 Forum